LITAUER GIERZYŃSKA DWURNIK
W lipcu i sierpniu 2024 r. w Domu Kuncewiczów prezentujemy prace artystycznej rodziny. Tworzą ją kobiety twórczynie: Mary Litauer-Schneider, Teresa Gierzyńska i Pola Dwurnik. Wystawa to efekt naszych dysertacji, których początkiem była poniższa praca-akwarela „Kwiat hibiscusa” Mary Litauer- Schneider. O tym, do jakiego punktu nas doprowadziła opowiemy za chwilę. Podstronę wykorzystamy również do prezentacji historii rodziny Schneiderów, którą popularyzujemy i utrwalamy z ogromną pomocą członków tej rodziny.
Muzealne spotkanie z twórczością Mary Litauer-Schneider zaczęło się w czasach pandemii. Przygotowywaliśmy wówczas liczne teksty i prezentacje online. Pracę ułatwiało to, że wiele archiwów ( w Polsce i na świecie) udostępniło swoje zbiory. A zatem, pierwsza była historia eksponatu – akwareli Mary Litauer-Schneider, namalowanej w Taorminie na Sycylii. Być może z tego okresu pochodzi kartka, jaką Mary i Roman Schneiderowie wysłali do Polski (do Anny Gierzyńskiej, córki Romana z pierwszego małżeństwa).
Kartkę, jak również inne rzeczy (notatki, zdjęcia, fragmenty korespondencji) pochodzą z prywatnego archiwum rodzinnego Teresy Gierzyńskiej – wnuczki Schneiderów. Poznałyśmy się dopiero po przygotowaniu pierwszej wersji tekstu o hibiscusie – przed debiutem tej opowieści na konferencji naukowej „Nowoczesne muzea, relacje i narracje” w Toruniu w roku 2021. Konspekt referatu wyglądał inaczej, ale – z uwagi na dyscyplinę czasową – opowieść o narracji eksponatów w naszym muzeum musieliśmy skrócić do minimum. Dlaczego padło na Mary Litauer-Schneider? Niektórzy mówią „Przypadek”. My wolimy „ciąg koincydencji znaczących”. Z zatem, przed Państwem referat z roku 2021, zamieszczony w pokonferencyjnej publikacji.
Rzeczy i ich opowieści – z praktyki oddziału Dom Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym
Dom Kuncewiczów, nazywany willą Pod Wiewiórką to dawna siedziba pisarki, Marii Kuncewiczowej oraz jej męża, polityka, prawnika i filozofa – Jerzego Kuncewicza. Zbudowany w latach 30. XX wieku w Kazimierzu Dolnym jako dacza na wakacje, został – decyzją rodziny – zamieniony na muzeum. Oryginalne wnętrza zachowały swój pierwotny charakter m.in. dzięki zgromadzonym przedmiotom (obecnie eksponatom). Są to zarówno obiekty o znaczeniu historycznym: obrazy, tkaniny czy meble z XIX wieku, jak i przedmioty osobiste (wyposażenie garderoby i kuchni), drobiazgi przywożone z podróży, a nawet kwiaty zasuszone przez dawną właścicielkę. Najdrobniejsza rzecz ze spuścizny Kuncewiczów budzi nasze zainteresowanie. Co ważniejsze, „troska o drobiazgi” spotyka się z pozytywnym odbiorem zwiedzających Dom Kuncewiczów. Według ich opinii – słyszymy ją bezpośrednio od turystów, czytamy komentarze w Internecie oraz wpisy w Księdze Pamiątkowej muzeum – muzealnym skarbem tego miejsca może być zarówno dyplom z podpisem Józefa Piłsudskiego, jak i ulubiona porcelanowa filiżanka Marii Kuncewiczowej z serwisu Aldona. Według zwiedzających najważniejszy jest kontekst, a więc związek danego eksponatu z miejscem jego prezentowania. W tym celu zwracamy się „ku rzeczom” zgromadzonym przez Marię i Jerzego Kuncewiczów, stanowiącym osobliwą, bo osobistą muzealną kolekcję.
Informacje o ruchomościach znajdujących się w Domu Kuncewiczów czerpiemy z wielu źródeł. Pierwsza inwentaryzacja została przeprowadzona przez Cezarego Kocota, pracownika Muzeum w Kazimierzu, w roku 1984. Odbyła się zgodnie z wolą Jerzego Kuncewicza, który zadecydował, że w jego domu powstanie kiedyś muzeum Maria Kuncewiczowa zaangażowała się do pomocy w przygotowaniu spisu. Świadczą o tym karty muzealiów z odręcznymi notami autorki Cudzoziemki, przechowywane do dziś w muzealnym archiwum.
Kolejnym ważnym dokumentem jest wywiad, jaki w 1983 roku dyrektor kazimierskiego muzeum, Jerzy Żurawski przeprowadził z Marią i Jerzym Kuncewiczami. Opowiadali w nim o swoich związkach z Miasteczkiem, budowie kazimierskiego domu oraz jego wyposażeniu. Kolejnym tropem jest twórczość Marii Kuncewiczowej, a także wywiady, w których wspominała między innymi o kolekcji znajdującej się w willi. Ponadto, wiadomości dostarczyły publikacje naukowe i popularno-naukowe poświęcone Kazimierzowi Dolnemu oraz literatura piękna z lat 1930–1990. Nieoceniony jest również udział świadków historii, którzy przekazują nam wspomnienia, a nierzadko także i archiwa. Dzięki tym źródłom możliwe jest podjęcie tropów narracyjnych posiadanych eksponatów. Bardzo często, dzięki łączeniu fragmentarycznych treści, pochodzących z różnych źródeł uzyskujemy – czy też może lepiej w kontekście dalszej części niniejszego tekstu – odzyskujemy dla zwiedzających wciąż nowe fakty i wydarzenia, związane z dawnymi mieszkańcami willi Pod Wiewiórką oraz goszczonymi przez nich osobami.
Proces rekonstrukcji narracji niejako zadanej przez rzecz, znajdującą się w Domu Kuncewiczów chcielibyśmy przedstawić na jednym, konkretnym przykładzie. Podjęliśmy się tego, mając do dyspozycji akwarelę oraz kilka zdań o jej autorce, zamieszczonych na kartach prozy Marii Kuncewiczowej. Są one związane z malarką, Mary Litauer-Schneider.
Choć artystka była w kilkudziesięcioosobowej grupie kobiet-studentek warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, to mimo popularności badań herstorycznych, o większości z nich mówi się rzadko, jeśli nie wcale. Tymczasem, wśród uczestników plenerów kolonii artystycznej w Kazimierzu Dolnym była spora grupa kobiet, odnoszących sukcesy artystyczne zarówno w okresie dwudziestolecia międzywojennego, jak i po zakończeniu wojny. Pierwszą „jaskółką zmian” w kontekście przywrócenia artystkom – studentkom Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie należnego im miejsca była wystawa Kocham w życiu trzy rzeczy: samochód, alkohol i marynarzy… przygotowana w 2021 roku w warszawskiej galerii Lokal_30, prezentująca twórczość 15 malarek, których karierę zapoczątkowały studia w warszawskiej Szkole. W przywoływanym na ekspozycji gronie nie było jednak Mary Litauer-Schneider, związanej z Domem Kuncewiczów za sprawą akwareli Kwiat hibiskusa eksponowanej w gabinecie Jerzego Kuncewicza, na parterze muzeum.
Gdyby nie studenci prof. Tadeusza Pruszkowskiego ze Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, nie byłoby Kuncewiczowej – pisarki. Często podkreślała, że jej talent i wrażliwość ukształtowały się w okresie dwudziestolecia międzywojennego, w Kazimierzu. Wyrazem hołdu malarni kazimierskiej są opowiadania Dwa księżyce. Być może w gronie artystów sportretowanych wówczas przez Kuncewiczową znalazła się autorka akwareli wiszącej w willi Pod Wiewiórką? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Choć rodzina Mary Litauer-Schneider opowiadała o udziale malarki w plenerach kazimierskich i jej zaangażowaniu w życie towarzyskie studentów słynnego „Prusza”, to o artystce nie wspominają jej koledzy – malarze w publikacjach dotyczących warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych: Jan Zamoyski czy Władysław Bartoszewicz. Ostatni z wymienionych ograniczył się jedynie do stwierdzenia „malowała z nami zrobiona na bóstwo Mary Litauer” , nie odnotowując tego, że „wamp” z pracowni prof. Pruszkowskiego ukończył naukę z wyróżnieniem.
Nieco więcej światła na temat Mary Litauer rzuca archiwum rodziny Kuncewiczów, znajdujące się w Bibliotece wrocławskiego Ossolineum. Pisarka i malarka znały się i miały do siebie zaufanie. Świadczy o tym nota, jaką w liście do męża z 1946 roku uczyniła Kuncewiczowa. Otrzymała wiadomość od Mary i jej męża, Romana Schneidera z Teheranu. W liście zawarto informację, że Schneiderowie nie chcą wracać do Polski „za bardzo Rosją przerażeni”, i że starają się o wizę do Anglii. Pisarka prosiła Jerzego Kuncewicza o wstawiennictwo w tej sprawie.
Do powodu „przerażenia Rosją” Schneiderów Kuncewiczowa powróciła w jednej ze swoich powieści. Opowiemy o tym już za chwilę, zatrzymując się przy archiwalnym liście. „Miałabym tu duszę prawdziwie oddaną, jako i babę poczciwą, na którą mogłabym liczyć. Coś w rodzaju Reni (Ireny Lorentowicz przyp. aut.), tylko rozsądniejszą” – zanotowała Maria Kuncewiczowa, licząc, że jej mąż, pracownik Biura Traktatów emigracyjnego rządu RP, aktywny działacz Stronnictwa Ludowego wykorzysta posiadane znajomości i pomoże Schneiderom Próba ich sprowadzenia do Anglii okazała się niemożliwa. Dlaczego? Nie udało się tego ustalić mimo ogromnej pomocy (m.in. rozmów i udostępnienia archiwum), jakiej udzieliła nam rodzina Romana Schneidera.
W 1950 roku Schneiderowie osiedlili się w Kanadzie. Wielokrotnie przyjeżdżali do Europy, jednak nigdy do Polski. W latach 60. XX wieku, podczas wakacji spędzonych na Sycylii Maria Kuncewiczowa i Mary Litauer-Schneider spotkały się po kilkunastu latach rozłąki. W bajkowym otoczeniu Taorminy powstała akwarela Kwiat hibiscusa, zatrzymująca w czasie wiotką gałązkę rośliny.
Podczas pracy nad obrazem Kuncewiczowa wspominała przedwojenne wakacje w Kazimierzu. Bolesne doświadczenie wojny i emigracji nie pozwoliło jednak wskrzesić dawnych, beztroskich dni spędzonych na wakacjach w Kazimierzu.
Nasze zainteresowanie akwarelą eksponowaną w willi Pod Wiewiórką, opisaną przez Kuncewiczową rozpoczęło poszukiwania badawcze, których efektem jest rekonstrukcja biogramu oraz odnalezienie innych, poza Kwiatem hibiscusa, prac autorki tego wyjątkowego dziełka, znajdujących się w zbiorach prywatnych.
Pierwsza wersja biogramu Mary Litauer-Schneider, powstała głównie w oparciu o archiwa zagraniczne (m.in. prasa kanadyjska) powstała w 2020 roku. Zamieściliśmy ją wówczas na blogu oddziału Dom Kuncewiczów www.narynkuusiascwkazimierzu.pl. Dzięki prezentacji postaci artystki szerszemu gronu odbiorców nawiązaliśmy kontakt z Teresą Gierzyńską, wybitną polską fotograficzką, wnuczką Romana Schneidera. Dzięki jej pomocy, a przede wszystkim udostępnionym przez nią materiałom, dotarliśmy do interesujących wiadomości, wzbogacających narrację akwareli ze zbiorów oddziału Dom Kuncewiczów. Sprawy artystyczne łączą się z biograficznymi, więc od nich zaczniemy.
Mary Litauer urodziła się w Wilnie 2 marca 1900 roku. Jej rodzicami byli Josef i Ida z domu Papkin. Po ukończeniu wileńskiego gimnazjum 17-o letnia Mary, jako jedna z najmłodszych studentek, rozpoczęła naukę w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, w klasie prof. Stanisława Lenza. Potem przeniosła się do Krakowa i kontynuowała studia pod okiem Wojciecha Weissa, którego do śmierci uważała za swojego mistrza. Następnie studiowała w Paryżu i Berlinie, gdzie zetknęła się zarówno z pracami impresjonistów (do twórczości Paula Cezanne’a odwoływała się wielokrotnie), jak i malarzy awangardowych (Paul Klee, Wassyli Kandinsky). Po dwóch latach pobytu za granicą wróciła do Warszawy, by podjąć studia w klasie Tadeusza Pruszkowskiego.
W grupie nie brakowało uzdolnionych artystek. W roku 1929, Mary Litauer, Elżbieta Hirszberżanka i Gizela Hufnagel założyły grupę Kolor, będącą kobiecą odpowiedzią na działalność Bractwa św. Łukasza, utworzonego przez mężczyzn-studentów Pruszkowskiego.
Pierwsza wystawa Koloru odbyła się w 1929 roku, w warszawskiej Zachęcie. Spotkała się z dobrym przyjęciem krytyki: „młode reprezentantki grupy (…) wczuły się doskonale w potrzebę czasu, wyrażającą się w malarstwie współczesnym w tęsknocie za barwnym ożywieniem obrazu”. Nie szczędzono pochwał: „wszystkie one malują płynnie, tłusto, szerokimi, zamaszystymi pociągnięciami pędzla. (…) Wszystkie one umieją tworzyć lekkie, świeże, przyjemne w kolorze obrazy. Podstawa do dalszej pracy jest znakomita: mając taką podstawę daleko zajść można”.
W połowie lat trzydziestych XX wieku, po kilku wspólnych wystawach, każda malarka podążyła własną ścieżką. Ta, którą wybrała Mary Litauer prowadziła przez Paryż, Londyn, Nowy Jork, Chicago, Brukselę oraz Bukareszt. „Malarka święciła swoje triumfy na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Współczesnej Wieku Postępu, Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Brukseli, Burlington Galery w Londynie i Riverside Museum w Nowym Jorku. Brała udział w Międzynarodowej wystawie Kobiecej w Bukareszcie i Muzeum w Raperswilu w Szwajcarii”.
W 1935 roku Mary poślubiła profesora sztuki użytkowej warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i utalentowanego architekta Romana Schneidera. Spokojne życie przerwał wybuch II wojny światowej. Schneiderowie zostali aresztowani i osadzeni w lwowskim klasztorze brygidek. Stamtąd Romana przewieziono do obozu nad Białym Morzem, a Mary do łagru w Mariinsku, w obwodzie nowosybirskim. Jak mówiła fotografka Teresa Gierzyńska, jej dziadkowie nigdy nie wspominali tego okresu. Nie chcieli wracać do traumatycznych przeżyć. Tym bardziej cenny jest tekst, zamieszczony przez Marię Kuncewiczowa w Naturze: „Malarka Mary Litauer Schneiderowa powiedziała mi: »Wiesz, co mnie uratowało? Kałuża. Był taki dzień… Bili mnie w tym lesie, pchali do roboty, waliłam się z nóg, była odwilż, przed oczami latał sen o kiełbasie i o własnym jaśku, coś głupiego wyprawiałam, ludzie się śmieli… I – wiesz – zobaczyłam na ziemi kawał nieba. W kałuży. Wiesz? Wstałam i powlokłam się rąbać. Po prostu zapragnęłam przeżyć i malować«. Na marginesie dodajmy, że pierwsze wydanie Natury Marii Kuncewiczowej ukazało się w Polsce w roku 1975, w czasach obowiązującej cenzury. Tego fragmentu nie wykreślono z tekstu, bo cenzor najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, że opisana tu rzeczywistość dotyczyła sowieckiego łagru.
Cytat z Natury rzuca inne światło na realia obozowe, jakich doświadczyła Mary Litauer-Schneider. W jedynym dostępnym biogramie tej artystki, autorstwa prof. Małgorzaty Kitowskiej-Łysiak można znaleźć informację o tym, że w Mariińsku malarka „wyplatała kosze”. Warto było więc ten fakt zweryfikować.
Ciekawy wątek, odnoszący się do wojennego okresu w twórczości Mary Litauer Schneider zamieszcza w swoim artykule Roman Buczek w polonijnej prasie kanadyjskiej. „Nawet w czasie pobytu w więzieniach rysowała. (…) Kreśliła w piwnicy kawałkiem węgla na fragmentach gazet. (…) Z tych rysunków powstała jej „teka buzułucka”. Rysunki te reprezentowały unikalny autentyzm tamtych dni. Ich wartość była przede wszystkim historyczna”.
Nie wiemy na razie, gdzie i czy w ogóle przechowywana jest obecnie teka wojennych szkiców Mary Litauer-Schneider. Malarka chciała ją przekazać Muzeum im. Sikorskiego w Londynie. Rodzina artystki nie uzyskała potwierdzenia tego faktu. Jednym z niewielu, o ile nie jedynym rysunkiem zachowanym z tych czasów, jest portret męża Mary Litauer, Romana Schneidera w mundurze. Szkic został przez Teresę Gierzyńską przekazany do zbiorów Muzeum Żydów Polskich POLIN. Powstał w czasie, kiedy małżonkowie spotkali się ponownie po amnestii z 1941 roku, w obozie w Jangi Jul, gdzie formowała się armia generała Władysława Andersa. Obiecali sobie wówczas, że nigdy się nie rozstaną. Słowa dotrzymali.
W 1942 roku Schneiderowe, wraz z polskim wojskiem, zostali ewakuowani do Iranu. Oboje zatrudnili się w Polskiej Pracowni Artystycznej, powołanej m.in. dzięki inicjatywie Referatu Rodzin Wojskowych armii gen. Andersa. Budynek mieścił się na rogu Sepah Serie w Teheranie. Na parterze znajdowały się mieszkania, na piętrze – pracownie. To tu powstawały naszywki i dystynkcje na mundury polskiej armii, ale także kostiumy teatralne czy sukienki wytwornych dam. Dochód z „komercyjnych” usług trafiał na rzecz Rodzin Wojskowych. W Pracowni istniał dział malarski, prowadzony przez Romana Schneidera, a obrazy malowała m.in. Mary Litauer-Schneider. Były to portrety wykonywane na zamówienie oraz pejzaże i martwe natury sprzedawane na balach i wentach dobroczynnych. Dodatkowym, ale ważnym zajęciem Polskiej Pracowni Artystycznej było wykonywanie maskotek – szmacianych lalek w polskich strojach ludowych. Otrzymywali je w prezencie prominentni politycy, wizytujący armię gen. Andersa. Archiwalne fotografie lalek są w posiadaniu rodziny Romana Schneidera.
1942 rok był dla Mary i Romana Schneiderów ważny także z innego powodu. Roman został zwolniony z wojska i powrócił do zawodu architekta. Zaprojektował między innymi salę teatralną Klubu Brytyjsko-Perskiego oraz letni pałac i meble dla księżniczki Ashraf Pahlavi. Po zakończeniu wojny Schneiderowie trafili do Libanu i mieszkali tam przez 4 lata. Mimo iż Mary mówiła o tym okresie „najszczęśliwsze lata spędzone w słonecznym klimacie” (Buczek R, 1992, s. 4), rozpoczęli starania o uzyskanie wizy do Wielkiej Brytanii. O tej sytuacji wspominała Maria Kuncewiczowa w cytowanym wcześniej liście do męża. Wizy do Anglii nie pomogło zdobyć nawet wstawiennictwo Kuncewicza. Po odmowie, w roku 1950 Schneiderowie wyjechali do Kanady i osiedlili w Ontario. Roman Schneider zrezygnował z zawodu architekta i zajął się ceramiką. „Roman, architekt, oficer rezerwy (…) wytwarzał kruche piękno, które odpędzało koszmary” – pisała Kuncewiczowa. Mary z powodzeniem wystawiała swoje prace w Toronto.
W jednym z archiwalnych tekstów odnoszących się do środowiska artystycznego w Kanadzie z lat 60. XX wieku zamieszczono taką notę: „Mary to ciepła i miła osoba. Uwielbia zwierzęta, jasne kolory i wzory. Inspiracji do swojej pracy szuka podczas wycieczek. Mary wspiera innych artystów”. Pochwały nie były bezpodstawne, bo efektem zaangażowania się Schneiderów w środowisko artystyczne Kanady było założenie w roku 1963 Schneider School of Fine Arts w Actinolite w Ontario. To tu wielu kanadyjskich artystów spędzało wakacje. Częstymi gośćmi, a przy okazji pedagogami szkoły byli m.in. John Bennett, niezrównany akwarelista, Carl Schaeffer – przewodniczący działu malarstwa w Collage of Artis w Ontario czy John Taylor – dyrektor Cybuch Art. Galery. „Wszyscy ci profesorowie byli wspaniałymi pedagogami. Lubili tę szkołę i byli serdecznie z nią związani. O ich przywiązaniu do szkoły Schneiderów świadczy fakt, że nie przyjeżdżali do nich dla pieniędzy, gdyż każdy z nich za pół godziny mógł namalować obraz, za który mógł wziąć więcej niż za tydzień wykładów w szkole. Chodziło raczej o uczuciowe zaangażowanie i bliski związek z ich szkołą”. Trud opłacał się, bo w ciągu sezonu z możliwości nauki w Actionlite korzystało około 500 studentów. Można więc wysnuć wniosek, że trud pedagogiczny prof. Tadeusza Pruszkowskiego i propagowanie idei kolonii artystycznych nie poszedł na marne. Ukochany przez studentów z warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych „Prusz” znalazł godną następczynię w postaci Mary Litauer-Schneider. Uczyła podopiecznych Actionlite, a także studentów na uczelniach w Madoc i Ontario. Ufundowała nagrodę i stypendium dla wyróżniających się uczniów. Często i chętnie pokazywała swoje prace na wystawach w Kanadzie. Nie bała się także wyzwań np. wykonania projektów znaczków, kart pocztowych, zamówionych przez gubernator Ontario, Pauline McGibbon, czy też portretowania najważniejszych budynków Toronto. Jeden z takich rysunków, przedstawiający parlament w Ottawie ma w zbiorach Dom Kuncewiczów. Przyjaciele Mary mówili, że artystka „posiadała niezwykłą łatwość rysowania. Któregoś dnia weszła do sklepiku ze starymi rupieciami, usiadła sobie w kąciku i narysowała całe wnętrze. Po chwili weszła jakaś klientka, rysunek ten tak jej się spodobał i zaraz go kupiła”. Ostatnia wystawa Mary Litauer-Schneider odbyła się w kwietniu 1992 roku w Toronto. Zmarła 6 miesięcy później.
Założona przez Schneiderów kolonia artystyczna formalnie nie istnieje. Nie oznacza to jednak, że w te okolice nie przyjeżdżają do dziś artyści. Tak opisuje Actionlite współczesna kanadyjska dziennikarka Katherine Sedgwick.
„Pełno tu fotografów, filmowców, rzemieślników i malarzy. Nie jest to jednak nowe zjawisko. Kiedy byłam dzieckiem w letnie dni podpatrywałam artystów. Byli to studenci Schneider School of Fine Arts. Schneiderowie przyjeżdżali w te okolice by malować. Myśląc, że zachwyt nad okolicznym pejzażem podzielą inni artyści, kupili trochę ziemi, a z pobliskiego Tweed przenieśli dwa drewniane stare domy i umieścili w nich biuro i pracownię. Uczniowie szkoły regularnie odwiedzali naszą wioskę i ustawiali sztalugi w różnych jej zakamarkach. Dziwiło mnie, że zawsze wybierali stare, zniszczone budynki, by je malować. Dla nas, dzieci, obserwowanie artystów przy pracy było bardzo ciekawe. Staliśmy cicho i dyskretnie zaglądaliśmy im przez ramię. Doskonale pamiętam zapach farb (chyba olejnych) oraz to, że spojrzenie na budynek czy scenkę, którą malowali artyści odbiegało od tego, co widziałam na własne oczy. Choć szkoły nie ma, to jednak w okolicy wciąż są ludzie, czerpiący z krajobrazu, o którym Mary i Roman mówili: »marzenie każdego malarza«.
Ziarno zasiane przez Mary i Romana Schneiderów znalazło podatny grunt nie tylko w Kanadzie. Wybitna fotograficzka, graficzka i rzeźbiarka Teresa Gierzyńska, do rozmowy z którą wielokrotnie się odwołujemy, jest wnuczką Romana Schneidera i „przyszywaną” wnuczką Mary Litauer-Schneider. W rozwoju jej talentu pomogli dziadkowie. W jednym z wywiadów, Teresa Gierzyńska opowiadała o początkach artystycznej drogi, w tym młodzieńczej pasji do fotografowania. Dumna z wykonywanych zdjęć, wysyłała je dziadkom do Kanady. Zamiast podziękowań dostawała uwagi, związane z kompozycją przesyłanych fotografii. „O wszystkim przesądził mój, ponad roczny, pobyt u dziadków w Toronto- mówiła Gierzyńska – kiedy miałam 17 lat, zaraz po maturze zostałam wsadzona na transatlantyk i zupełnie sama wysłana do dziadków do Ontario. To była moja szkoła życia. W ich gościnnym, artystycznym domu, pełnym obrazów babci i wyrobów ceramicznych dziadka, poczułam się u siebie. (…) Babcia pozytywnie wypowiadała się o moich predyspozycjach artystycznych. Bardzo mnie wsparła w decyzji zdawania na Akademię Sztuk Pięknych”.
W 1929 roku Mary Litauer wraz z koleżankami z grupy Kolor pokazała swoje obrazy w Zachęcie. W roku 2022 część zdjęć z projektu O Niej w Zachęcie zaprezentowała jej wnuczka – Teresa Gierzyńska. Swoją pozycję w artystycznym świecie zdobywa prawnuczka Mary Litauer-Schneider – Pola Dwurnik.
Podjęcie tropu narracyjnego zadanego przez jedną z prac, eksponowanych w Domu Kuncewiczów będzie mieć ciąg dalszy. W roku 2022 Teresa Gierzyńska przekazała część obrazów Mary Litauer-Schneider do zborów Muzeum Żydów Polskich POLIN. Reszta jest w posiadaniu rodziny Mary i Romana Schneiderów. Chcielibyśmy w roku 2024 zaprezentować je we wnętrzach Domu Kuncewiczów. Czynimy starania, aby ten cel zrealizować i – być może – poszerzyć narrację o opowieść o twórczości trzypokoleniowego artystycznego klanu.
Akwarela Kwiat hibiscusa to jeden z przykładów narracji eksponatu, prowadzonych w Domu Kuncewiczów. Podejmujemy je bez względu na efekt poszukiwań. Czynimy tak z kilku powodów.
Z naszych obserwacji, a przede wszystkim bezpośredniego kontaktu i rozmów, jakie odbywamy ze zwiedzającymi Dom Kuncewiczów wynika, że konfrontacja widza z eksponatem to nie wszystko. Pytania odbiorców dotyczą nie tylko wykonawcy artefaktu, ale jego przeznaczenia oraz tego, w jaki sposób obiekt trafił do muzealnej kolekcji. Tym samym zwiedzający niejako wymuszają na muzealnikach podejmowanie narracji eksponatu.
W przypadku Domu Kuncewiczów „opowieść o rzeczach” uważamy za konieczną również z uwagi na specyfikę posiadanych zbiorów. Dialog podejmowany ze zwiedzającymi pomaga w zrozumieniu intencji, jaką kierowali się pracownicy muzeum, przygotowujący ekspozycję o specyficznym, domowym charakterze. Ważne jest uzmysłowienie zwiedzającym, że historię mogą dokumentować (a narrację tworzyć) zwyczajne rzeczy. Specyfika naszego muzeum pozwala umieścić je w odpowiednim kontekście, a więc pokojach, w których odbywały się nie tylko spotkania autorskie, ale także jadano śniadania, prano czy prasowano. Ten rodzaj osobistej, prywatnej nieraz narracji, skłania odwiedzających Dom Kuncewiczów do refleksji na temat własnych domów; gromadzonych w nich przedmiotów oraz poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co najtrafniej, najpełniej dokumentuje losy mieszkających w nich rodzin.
Nobilitujemy rzeczy codziennego użytku, mówiąc nie tylko o narracjach przywołujących konkretne przeżycia ich dawnych właścicieli, ale także podkreślając trwałość, wytrzymałość, jakość rzemiosła i funkcjonalność tych przedmiotów. W sukurs idzie obserwowana nie tylko w muzeach moda na wzornictwo z okresu PRL-u.
Związki rodziny Kuncewiczów zarówno ze środowiskiem bywalców, jak i mieszkańcami Kazimierza Dolnego, poszerzają tropy narracyjne o wciąż nowe postaci. Tak stało się choćby z postacią Mary Litauer-Schneider. Jej losy zrekonstruowaliśmy z rozproszonych skrawków: relacji ustnych i archiwaliów, a następnie – dzięki pomocy bliskich malarki – także z prywatnego domowego archiwum Teresy Gierzyńskiej.
Dzięki narracjom obiektów, różniącym się od standardowych informacji, ograniczonych do daty powstania, techniki i tytułu eksponatu, możemy przygotować ciekawe lekcje muzealne, aplikacje ułatwiające poznanie gromadzonych zbiorów i scenariusze spacerów literackich po Kazimierzu Dolnym. Choć trasę tych wędrówek wyznaczają wciąż nowe narracje (np. szlak filmów kręconych w Kazimierzu, literackich inspiracji Miasteczkiem nie tylko na kartach prozy Marii Kuncewiczowej, architektów pracujących w Kazimierzu Dolnym itp.), to wszystkie opowieści łączy przestrzeń Domu i dawni mieszkańcy willi Pod Wiewiórką.
Roman Schneider – nota biograficzna
Roman – architekt, oficer rezerwy, jeden z tych naszych wędrowników in partibus infidelium, przerzucił się w Kanadzie na ceramikę. Wytwarzał kruche piękno, które odpędzało koszmary. Tak Maria Kuncewiczowa w „Naturze” opisuje losy Romana Schneidera, męża malarski Mary Litauer-Schneider, bohaterki naszej wystawy. Pisarka odwiedziła artystów w latach 50. XX wieku w Kanadzie. Potem widywali się wielokrotnie m.in. na Sycylii, gdzie powstała akwarela „Kwiat hibiskusa”, będąca pretekstem naszej ekspozycji czasowej.
Dzięki członkiniom rodziny Romana Schneidera możemy zajrzeć do rodzinnego archiwum, by zaprezentować zdjęcie bohaterów naszej opowieści. Niechaj będzie to także okazja przedstawienia biogramu Romana Schneidera.
Architekt, rzeźbiarz, wykładowca na uczelniach artystycznych i ceramik urodził się w 1894 r. w Stanisławowie. Uczył się m.in. w zakopiańskiej Szkole Przemysłu Drzewnego oraz wiedeńskiej Kunstgewerbeschule, gdzie studiował architekturę. Doskonalił ten kierunek w Krakowie, pod okiem Józefa Gałęzowskiego. Od 1920 . pracował w Biurze Odbudowy Wawelu u Adolfa Szyszko-Bohusza jako architekt-rysownik przy renowacji Kaplicy Zygmuntowskiej oraz pracach archeologicznych na Wzgórzu Wawelskim. Ukończył studia w 1923 r. Zaprojektował m.in. budynki szkolne i dom ludowy w Kosowie na Polesiu; kościół w Głownie, wnętrza szkoły salezjanów w Łodzi. W 1926 r. zamieszkał w Warszawie, a dla Spółdzielni Artystów Ład projektował meble. (Więcej o Ładzie tutaj: https://publicystyka.ngo.pl/by-zylo-sie-piekniej-z-dziejow-spoldzielni-lad
W 1928 r. rozpoczął pracę wykładowcy w Pracowni Projektowania Brył i Płaszczyzn w stołecznej Szkole Sztuk Pięknych, gdzie uczył stolarstwa i architektury wnętrz. Projektował (wnętrza Naczelnej Izby Lekarskiej i Państwowego Gimnazjum im. Juliusza Słowackiego w Warszawie), był współzałożycielem dwutygodnika „Plastyka”, należał do Bloku Zawodowych Artystów Plastyków. W 1935 r. ożenił się z Mary Litauer- studentką prof. Tadeusza Pruszkowskiego, członkinią malarskiej grupy KOLOR.
W czasie II wojny światowej rozdzielony z żoną został zamknięty w łagrze nad Morzem Białym. Po podpisaniu układu Sikorski-Majski został objęty amnestią i wstąpił do Armii Andersa. W obozie w Jangi-Jul w Uzbekistanie Schneiderowie spotkali się ponownie, a w 1942r. razem z armią zostali ewakuowani do Teheranu. Roman Schneider – już jako rezerwista – pracuje z żoną w Polskich Pracowniach Artystycznych. Wśród wykonywanych prac są laleczki w polskich strojach regionalnych, ofiarowane jako prezenty prominentnym politykom.
Jest także czynnym architektem – projektuje wnętrze baru i salę restauracyjną hotelu „Ferdowcy”, salę teatralnej Klubu Brytyjsko-Perskiego i letni pałac dla siostry szacha, księżniczki Ashraf Pahlawi.
Doświadczenie pobytu w sowieckim łagrze (wspólne z Mary, która została internowana w podobnym obozie – w Mariińsku) było tak silne, że po zakończeniu wojny Schneiderowie nie wrócili do Polski. Przez klika lat mieszkali w Libanie – Roman pracował w Polskiej Szkole Malarstwa i Rysunku w Bejrucie, a w 1950 r. – po bezskutecznych staraniach o uzyskanie wizy do Wielkiej Brytanii – Mary i Roman wyjeżdżają do Kanady. Najpierw, będzie to Wolfville, a od 1952 r. Toronto Roman Schneider zostaje dziekanem Wydziału Projektowania w Ontario College of Art., a od następnego roku będzie również uczyć ceramiki. W 1963 r. razem żoną i grupą przyjaciół Roman Shcneider zakłada w Actinolite letnią szkołę „Mary and Roman Schneider School of Fine Arts”, w której uczył do śmierci. Zmarł 20 sierpnia 1969 r. i został pochowany na cmentarzu Mount Hope w Toronto.
Z listów do córki…
Biografia bohaterki naszej wystawy, Mary Litauer-Schneider dopełnia się dzięki opowieściom jej bliskich. Dzielą się oni nie tylko wspomnieniami ustnymi, ale także osobistymi pamiątkami na przykład korespondencją. Hannę i jej ojca, Romana Schneidera rozdzieliła wojna. Dorosła córka została w Krakowie, a ojciec – po czterech latach spędzonych w sowieckich łagrach, służbie w armii gen. Andersa i bezskutecznych próbach zdobycia wizy do Anglii, okresowym pobycie w Persji, wraz z drugą żoną, malarką Mary Litauer osiedlił się w Kanadzie. Bliskie relacje były utrzymywane przede wszystkim dzięki korespondencji. Zajrzyjmy do tych listów…
1946 (z listu Mary Lituer-Schneider do Anny Gierzyńskiej)
Otrzymaliśmy Twój list i był to pierwszy radosny dzień dla nas od chwili, gdy spotkaliśmy się z tatusiem ( przyp. red. po internowaniu przez Rosjan we Lwowie, Roman został przewieziony do obozu nad Morzem Białym, a Mary – do łagru w Mariińsku. Małżeństwo spotkało się ponownie w 1942 r. w obozie gen. Andersa w Jangi Jul). Tak jesteśmy szczęśliwi, że żyjesz, że jesteś zdrowa i że znalazłaś osobiste szczęście i zadowolenie. Bardzo żałuję, że nie mogę przesłać dla Ciebie i Twojego narzeczonego zaręczynowych pierścionków Twojej Mamusi i Tatusia – które to są jedyne rzeczy – uratowane z Warszawy dla Ciebie, moja kochana, a które nie sprzedałam nawet w najcięższej biedzie. Dużo smutku sprawił nam twój list, że wujek Władysław nie żyje, że ciotka Henia z matką zginęły…tyle smutku.
1948, Bejrut (z listu Romana Schneidera)
Nie pisałem tyle czasu, bo nie miałem ani siły, ani głowy po temu. W ostatnich czasach mieliśmy wiele przejść, kłopotów i nieprzyjemności, o które postarali się nam nasi wrogowie. Byliśmy już spakowani i mieliśmy miejsce na statku i kilka dni do wyjazdu, ale bomba pękła, że nas z pewnych względów nie można wpuścić do USA ( przyp. aut. Wcześniej, bo w 1946 r. Schneiderowie starali się o otrzymanie wizy do Anglii i nie uzyskali jej, mimo wstawiennictwa Jerzego Kuncewicza. Istnieją przesłanki, aby sądzić, że ta i kolejna odmowa na wyjazd do Stanów zjednoczonych były spowodowane antysemityzmem w stosunku do Schneidera, który ożenił się z Żydówką. Ostracyzmu ze strony środowiska małżeństwo doświadczało jeszcze przed wojną).Mary doznała wstrząsu nerwowego i już od miesiąca leży ciężko chora. Była obawa o zapalenie mózgu.
1949 ( z listu Mary Litauer-Schneider)
Wystawa miała duże powodzenie i ja sprzedałam na otwarciu 13 obrazów, co było wielkim sukcesem w tym kraju. Obrazy zostały kupione przez osobistości rządu libańskiego, także prezydenta i prywatnych ludzi – teraz odpoczywamy, bo było dużo pracy.
1950, Florencja ( z listu Romana Schneidera)
Mary pracuje doskonale. Zachwycona jest nowymi pejzażami i zastosowała nową technikę malarską bardziej odpowiednią w podróży mianowicie: robi akwarele, które są doskonałe i o wyjątkowo wysokich walorach artystycznych. Do dzisiaj ma już tekę o ilości 50 prac, w tem połowa prawdziwych perełek.
1950, Toronto ( z listu Romana Schneidera)
Dopiero teraz odpisuję, a to z powodu nadmiaru bieganiny i jeżdżenia, jakie mamy z rozpoczęciem nowego życia ( przyp. red. jesienią 1950 r. Schneiderowie wyjeżdżają na stałe do Kanady). Klimat jest tutaj dla mnie doskonały i czuję się b. dobrze. Od trzech tygodni mamy w Toronto zimę ze śniegiem i temperaturą trochę pod zerem. Mary wzdycha do słońca i ciepła w Bejrucie, ja natomiast wolę tutejsze zimno.
1951, Wolfville (z listu Romana Schneidera)
My oboje mimo, że od swego czasu rozłączenie byliśmy jednakowo bardzo bliscy śmierci i tylko cudem mogę uznać to, że żyjemy. Obecnie mamy pewne trudności z ustaleniem się z praca i płacą, ale każdy początek jest trudny i tylko żeby zdrowie dopisało, a wszystko będzie dobrze.
1952, Wolfville (z listu Romana Schneidera)
Jesteśmy od tygodnia w Wolfville, co stanowi równocześnie nasze wakacje i zarazem zarobkową pracę na tutejszych letnich kursach. Mary uczy malarstwa, a ja kompozycji na różne plastyczne tematy. Tutaj jest pięknie i nie mamy takich przykrych upałów, jakie są obecnie w Toronto. Przyjęto nas tutaj radośnie i wróciliśmy do Wolfville, jak do własnego domu. Ja na odmianę uczę się garncarstwa ( przyp. red. Roman Schneider był architektem, projektantem, współtwórcą Przedsiębiorstwa Artystycznego Ład i wykładowcą akademickim) i już wziąłem dwie lekcje lepienia garnków na kołowrotku.
1953, Toronto (z listu Mary Litauer-Schneider)
Romka nie ma – wyjechał na tydzień na północ Ontario gdzie ma kurs. (…) Nie martw się kochana o nas – że ci wysyłamy paczki – to nasza jedyna przyjemność ( przyp. red. wg relacji córek H. Gierzyńskiej, paczki z Kanady docierały regularnie do Rypina. Były w nich m.in. ubrania i egzotyczne – jak na owe czasy smakołyki – np. owoce cytrusowe i słodycze. Schneiderowie pomagali również swoim przedwojennym przyjaciołom, zdobywając dla nich lekarstwa). Liczę chwile do Romka powrotu. Bardzo jest mi bez niego smutno.
1953, Toronto
Miałem zawracanie głowy urządzaniem małej wystawy Mary malarskiej i mojej ceramicznej. Moje wypieki z gliny miały duże powodzenie i aż jedna ważka zielona została sprzedana. Mary jak zwykle bardzo się podobały olejne i akwarele, ale nic nie sprzedała.
Z innego listu z tego okresu…
Moja produkcja ma też powodzenie lecz przeważnie moralne, bo sprzedaż niewiele daje.
1954, Toronto ( z listu Romana Schneidera)
Chorowałem dosyć ciężko, ale Mary nie dała facetowi umrzeć: alarmowała lekarzy po nocach, robili zastrzyki, zabrali na tydzień do szpitala i tam ustalili, że to kamień wędrował sobie… Obecnie jestem jeszcze osłabiony, ale nic nie boli.
(dopisek Mary)
Ja przeżywałam bardzo ciężkie chwile, a w takich sytuacjach specjalnie ciężko, że najbliżsi są daleko – choroba wypadła akurat w chwili, kiedy były nasze dwie wystawy…
1954, Actionlite ( z listu Romana Schneidera)
Misiek jest kochany i wiele razy mówił mi, że jestem świnia, że nawet do córki nie piszę. My tutaj bardzo intensywnie pracujemy z dużym powodzeniem moralnym. Uczniowie – letnicy zmieniają się jak w kalejdoskopie i powracają do nas, jak tylko mają możliwość. (…) Wędkę do łowienia ryb przywiozłem, ale jeszcze nie rozpakowana, a tu dwa miesiące przeleciały. Pracujemy tu dla lepszej przyszłości, a obecnie mamy doskonałe poczucie moralne i doskonałą kuchnię, Mary już dwa miesiące nie gotowała, ani myła naczyń, ani nie myślała, co ugotować, a odżywiamy się doskonale. To szkoła nam daje, a my szkole ustalamy dobrą markę i mamy nadzieję, że w przyszłym roku jakieś grosiki z tego będą. ( przyp. aut. Szkoła letnia w Actionlite, współzałożona przez Schneiderów była swoistą kolonią artystyczną, kształcącą zarówno amatorów, jak również profesjonalnych artystów. Działała w latach 50-60 XX w.)
1958, Actionlite (z listu MaryLitauer-Schneider)
Moja droga Haneczko, nie dziw, że nie pisaliśmy, ale nasze życie tak tu biegnie, że nie mam czasu nawet gazety przeczytać – od 8.00 rano (śniadanie) do 12.00 w nocy uczyć i zabawiać! Bo wieczorami krytykujemy obrazy i uczniowie nie chcą się rozejść i spać – a nawet niedzieli nie mamy wolnej, bo są tacy co tylko na weekend przyjeżdżają. Obecnie na dodatek nakręcamy film o szkole i to odbywa się w niedziele. Na filmie Tatuś ślicznie wygląda i chciałabym Ci kawałek taśmy kiedyś wysłać – ale nie wiem, czy to dozwolone byłoby i czy można to zobaczyć z ekranu…
Kochana moja – ty dziwisz się, że nie pisze o Otwocku. Mnie córeczko tak trudno myśleć o tym, wszak moich kochanych Rodziców tam zamordowali – więc staram się odganiać każda myśl o tem, żeby móc zachować pozorną pogodę ducha (przyp. aut. Schneiderowie nie rozmawiali ze swoimi wnuczkami o przeszłości. Ani tej przedwojennej, ani też o doświadczeniach z czasów okupacji.)
1959 ( z listu Romana Schneidera)
Ściskam Cię Haneczko i całuję serdecznie za pamięć i życzenia z okazji rocznicy ślubu Mary z Romanem. Ten numer wyszedł nam doskonale. Czy Ty Kochanie możesz sobie wyobrazić takich aniołów, żeby w ciągu 24 lat do dzisiaj nie było sprzeczki trwającej dłużej niż 5 minut i to jeszcze raz na parę lat. Wielki wzajemny szacunek trzyma nas w szczęściu, a stałe problemy artystyczne nie pozawalają nam się nudzić.
1959, Toronto ( z listu Romana Schneidera)
Mój odpoczynek letni bardzo mi pomógł i teraz stale poprawiam się i jestem coraz mocniejszy. Myślałem, że już czas zobaczyć, co tam słychać na tamtym świecie, a tu nic, jeszcze tutaj trzeba garnki lepić. Mary jest z tego bardzo szczęśliwa i dumna, że na czas oddała mnie do szpitala. Zapomniałem wspomnieć, że równocześnie z urządzaniem wystaw Mary miała do zorganizowania przyjęcie w naszym domu na 25 osób ze świata sztuki i polityki, które wypadło doskonale i jeszcze kierowała dekorowaniem swojego klubu artystycznego na ich doroczne imprezy. Jak do tego dodasz, że nie opuściła żadnej ze swoich klas, to przyznasz, że kilka dni odpoczynku jej się należy. Ja tylko podziwiam, skąd u niej tyle siły i w głosie i w nogach.
(dopisek Mary)
Byłam tak umęczona, że mało się nie spaliła, bo włosy nad świecą zapaliły się, ale Romek ugasił na czas!
Roman Schneider zmarł w 1969 roku. W archiwum rodzinnym to wydarzenie dokumentuje list, jaki do Hanny Gierzyńskiej napisała przyjaciółka Mary Litauer, malarka Gizela Hufnagel (Klimaszewka – Arct). Prezentujemy ten dokument w całości. Znajda w nim Państwo również wersy donoszące się do Marii Kuncewiczowej
O Teresie Gierzyńskiej
Wystawa „W kręgu twórczości Mary Litauer-Schneider” nie odbyłaby się. Gdyby nie zaangażowanie w nią rodziny artystki. Swoje archiwum udostępniła nam jej „Przyszywana” wnuczka – fotograficzka, graficzka i rzeźbiarka – Teresa Gierzyńska.
Jej postać przywołujemy za pośrednictwem tego zdjęcia. Przedstawia Mary i Teresę w trakcie pleneru w Kanadzie. Pobyt u dziadków Gierzyńska określa do dziś jako pierwszą podróż artystyczną. To czas, w którym skrystalizowało się podjęte postanowienie o dalszej edukacji. Pierwsza samodzielna wyprawa za granicę, miały wpływ nie tylko na Gierzyńską – studentkę ASP w Warszawie ( od oryginalnej garderoby, przez zarobione na Zachodzie dolary wydane na pierwsze mieszkanko w stolicy po wybór ścieżki kariery), ale także sposób na życie – w tym relacje z bliskimi, opartymi na zasadach przyjaźni, troski i partnerstwa. Te obserwowała u dziadków i próbowała wcielić we własne życie.
Teresa Gierzyńska urodziła się w 1947 roku w Rypinie, do którego po studiach prawniczych został oddelegowany jej ojciec, adwokat. Tu kończyła szkołę, tu także na świat przyszły jej młodsze siostry: Dorota i Wanda. W przeciwieństwie do młodszego rodzeństwa, nie przepadała za Rypinem. Czuła się w nim obco. Odskoczną były rodzinny dom oraz rozwijająca się pasja fotograficzna, praca w ciemni, obserwowanie procesu powstawania zdjęć w zakładzie fotograficznym, udział w kole fotograficznym działającym w miejscowym domu kultury i własne eksperymenty z fotografią.
Gierzyńska zdała maturę jako 17-o latka. Czas oczekiwania na możliwość podjęcia studiów wykorzystała na podróż do dziadków. Wiedzieli oni wcześniej o artystycznej pasji wnuczki i zachęcali ją do rozwijania talentu, udzielając listownie wskazówek i wspierając pomysł dalszej edukacji w tym kierunku. Roczny pobyt w Kanadzie i Stanach Zjednoczonych był dla nastolatki prawdziwym chrztem bojowym. Nastolatka zaczęła pracę warsztatową po okiem dziadków oraz innych artystów i studentów szkoły w Madoc i letnich kursów w Actionlite, na których pracowali. Szkoliła język angielski i zarabiała pierwsze dolary w szkole dla polonii kanadyjskiej, ucząc przedszkolaki polskich piosenek, wierszyków, a nawet krakowiaka. Mieszkała w pokoju wynajętym przez dziadków, u ich sąsiadów -Łemków. Otrzymała także od babci cenną lekcję życia, choć nie była to opowieść o przeszłości Schneiderów, do której to historii Gierzyńska musiała „dokopywać się” po latach, samodzielnie. W związku z wędrownym życiem, jakie prowadzili Schneiderowie (przy czym nie był to ich własny wybór) Teresa Gierzyńska usłyszała od Mary taką oto wskazówkę: „Jeśli trafisz do obcego miejsca (miasta, państwa), niech twoim pierwszym zakupem będzie lokalna gazeta. Przeczytaj ją od deski do deski i sprawdź, czym żyją tu ludzie”.
Kolejną nauką było to, że warsztat malarski to brudny temat, a mycie pędzli nie jest zadaniem przyjemnym i bardzo czasochłonnym. Tę lekcję Gierzyńska wzięła do serca i zdecydowała się na studia na Wydziale Rzeźby Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie, w pracowni prof. Tadeusza Łodziany oraz w pracowni Projektowania Brył i Płaszczyzn prof. Oskara Hansena. Fotografia, którą chciała się zajmować, nie była wówczas traktowana jako pełnoprawna dziedzina sztuki. Służyła raczej celom dokumentacyjnym. Wbrew tej opinii, Gierzyńska już w czasie studiów zaczęła wykorzystywać ją jako środek artystycznego wyrazu, eksperymentując z najróżniejszymi technikami powielania i przetwarzania.
O swojej fotograficznej pasji Teresa Gierzyńska opowiadała tak: ( cały wywiad https://www.vogue.pl/a/teresa-gierzynska-zycie-kobiety-w-obrazkach )
„Jeśli coś się szanowało, to reportaż: czarno-białe zdjęcia, historie drukowane w magazynach takich jak „Świat” czy „Ty i Ja”. Później zwracało się uwagę na sesje mody, np. Tadeusza Rolke –wspomina Gierzyńska i dodaje, że jedyną prestiżową instytucją zrzeszającą twórców był ZPAF – Związek Polskich Artystów Fotografików. Fotografików, a nie fotografów. Już samą nazwą twórcy starali odciąć się od rzemieślniczej tradycji i dodać swojej profesji odrobinę splendoru. Ale środowisko artystyczne pozostawało nieufne.
–Na ASP o zdjęciach się po prostu nie rozmawiało– wspomina Teresa, która żartując, że nie lubiła pobrudzonych farbą rąk, zdecydowała się na rzeźbę. Chodziła na zajęcia m.in. do Pracowni Brył i Płaszczyzn Oskara Hansena. Jak wspomina po latach, to właśnie korekty z twórcą teorii formy otwartej były kluczowe dla jej myślenia o sztuce. (…)
W latach 70. zaczęła fotografować ciało. Nagie, erotyczne, ale też bezbronne czy cierpiące. Ze zdjęć ułożyła własną opowieść o kobiecości – bezkompromisowej, bo wyzwalającej się spod męskiego spojrzenia, społecznych oczekiwań, konwenansów i tabu. (…)
– Na początku w ogóle nie chciałam fotografować siebie. Myślałam, że jeśli pojawi się modelka, dam jej zadanie. Powiem na przykład: „A teraz bądź smutna” i ona będzie w stanie to wykonać. Ale nic z tego nie wychodziło. Dziewczyny strasznie się kontrolują, zawsze chcą wyjść ładnie –mówi. Z braku wyboru sama zaczęła wchodzić w rolę. Do sesji przygotowywała się z wyprzedzeniem, znajdowała pomysł, rozrysowywała kadry w notatniku, a później aranżowała w domu. Z założenia środki wyrazu – przestrzeń, rekwizyty, światło – miały być maksymalnie proste, najlepiej zastane. –Nie kreowałam i nie kontrolowałam. Bo wtedy straciłabym wiarygodność sceny, powstałby teatr. A ja chciałam szczerości– wyjaśnia. Jeśli chciała coś podkreślić, używała farby albo flamastra. Ciasno kadrowała zdjęcia, malowała po nich i szkicowała. – Ani to nie była fotografia, ani grafika. To było odrębne, moje – mówi.
Prace Teresy Gierzyńskiej są reprezentowana na stronie programu Zapomniane Dziedzictwo, do którego odsyłacz zamieszczamy poniżej:
https://www.forgottenheritage.eu/artists/137/teresa-gierzynska
Teresę Gierzyńską i jej twórczość przybliża jeden z odcinków telewizyjnej serii „Portrety” poświęconej współczesnym artystom.
https://vod.tvp.pl/programy,88/cykl-portrety-odcinki,281032/odcinek-10,S01E10,319490
Przez wiele lat Gierzyńska dokumentowała życie i twórczość swojego męża, uznanego malarza, Edwarda Dwurnika. Jednym z nielicznych ( o ile nie jedynym) wspólnym projektem tej pary jest przedsięwzięcie artystyczne z początku lat 70. XX wieku przywołane na wystawie „Nad rzeką której nie ma” w BWA w Nowym Sączu. Ekspedycji towarzyszył interesujący katalog:
W wydawnictwie, prezentującym działania artystów ( m.in. Zofii Kulik, Doroty Gierzyńskiej Wnuk, Teresy Gierzyńskiej, Przemysława Kwieka i Edwarda Dwurnika) znalazł się m.in. dziennik Teresy Gierzyńskiej zatytułowany „Miesiąc z mojego życia”. To niezwykle ciekawy dokument, niejako świadectwo tamtych czasów (1972) – sytuacji politycznej, ekonomicznej i osobistej – artystycznej i emocjonalnej. Kilka uwag z zapisów jest wartych zacytowania, ot choćby taka notatka:
E. siedział do 20.00 w pracowni. Nie mógł pracować. Ponieważ miał tylko 10 zł, a mnie zostało 50 spotkaliśmy się w centrum. Kupiliśmy w delikatesach czerwone wino, pumpernikiel, sery i majonez. Mieliśmy cały wieczór na pogawędkę i wypoczynek. E. nauczył mnie między innymi wspaniałej rzeczy. Dwa lata temu nie pozwoliłabym sobie na wydanie ostatnich pieniędzy na taką kolację, nie mając pewności czy w następną środę będziemy mieli wypłatę w spółdzielni plastyków. Przestałam się martwić na zapas i kalkulować.
I jeszcze taki zapis (na poprawę humoru wszystkim, którzy nie lubą poniedziałków)
Poniedziałek jest najgorszym dniem tygodnia. Od poniedziałku chciałoby się zacząć „porządne życie”. My nie możemy. Muzea, galerie , teatry są nieczynne, w moim sklepie spożywczym wszystko nieświeże i mały wybór produktów.
Osobiście, wezmę sobie do serca uwagę o tym, że ważne w życiu kobiety jest… odpowiednio oświetlone miejsce do makijażu.
Zachęcamy do lektury dzienników. Podziwiamy też odwagę Teresy Gierzyńskiej do podzielenia się historią swojego życia u boku niekwestionowanej gwiazdy polskiego malarstwa, Edwarda Dwurnika. Jak w tym związku zawalczyć o siebie? O tym Gierzyńska opowiadała w cyklu „Historie Mówione Nowoczesności” Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie:
https://artmuseum.pl/pl/archiwum/historie-mowione-nowoczesnosci/3216
Jest wśród audio-archiwaliów także ślad czekający na odkrycie. Na jego trop wpadliśmy podczas oglądania opowieści o mieszkańcach warszawskiej Sadyby.
A zdjęcie, które może być początkiem kolejnej fascynującej opowieści prezentuje się tak: