Bywalcy

Zofia Kucówna

Takie wiadomości zawsze paraliżują i zmuszają do refleksji, że czas jest bezlitosny i bezwzględny. Na nic ma nasze plany i to, że igramy z nim, odkładając na później rozmowy, spotkania i snując plany na jutro, na za tydzień… Tak było w przypadku Zofii Kucówny i naszego planowanego od lat spotkania w Domu Kuncewiczów.

Zofia Kucówna w obiektywie A. Hanuszkiewicza

„Przywiozę ją” – deklarowała kilka lat temu jej przyjaciółka, pisarka Agata Tuszyńska. Odkładaliśmy to spotkanie, tłumacząc się brakiem przygotowania pokoju, w którym mogłaby rezydować pani Zofia. No i pokój w Domu Kuncewiczów jest, tylko nie ma do niego kogo zaprosić. Aby przywołać postać aktorki i pamiętnikarki odwołamy się jedynie do tekstów i zdjęć, znajdujących się w zbiorach naszego muzeum.

W archiwach pieczołowicie przechowujemy kilka listów Zofii Kucówny do Marii Kuncewiczowej. Są bardzo osobiste, więc zaprezentujemy jedynie fragment, odnoszący się do relacji obydwu Pań. Listy, uratowane od wyrzucenia do kosza przez anonimowego sąsiada państwa Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym są nie lada skarbem. W oficjalnej korespondencji, przekazanej przez rodzinę Kuncewiczów do Ossolineum nie ma nawet cienia tej korespondencji.

Dostępny jest za to ostatni list Zofii Kucówny do Marii i Jerzego Kuncewiczów, opublikowany przez Świętokrzyskie Towarzystwo Regionalne w materiałach po sesji naukowej, zorganizowanej przez WBP w Kielcach w roku 2009. Jego redakcja nie była dla autorki łatwym zadaniem:

„otworzyła się czeluść niemożności. Świat, w którym obecnie żyję, jest tak odmienny , tak nieprzystający do tego, w którym Wy żyliście i tworzyliście, że nasiąknięta niepostrzeżenie dla siebie samej jego agresywnością i drapieżnością stanęłam bezradna przed tym zadaniem” – pisała Kucówna.

Jak ostatecznie wywiązała się tej korespondencji? Zacytujmy kilka fragmentów tego listu:

„ Szczegóły przebywania w domu Państwa rozmyły się przez częstotliwość tych wizyt. Pogubiłam daty, chronologię. Wszystko scaliło się i (…) w osobistym katalogu wartości nosi tytuł Maria i Jerzy Kuncewiczowie, dzięki temu, że pozwoliliście mi  wejść w głąb Waszego pożycia, otwierając przede mną jego tajemnice. Każda rozmowa, posiłek, spacer (…) nigdy nie otarły się o bylejakość, marność czy banał. (…) Wzajemny dla siebie szacunek, wspólnota przy zachowaniu osobistej, wewnętrznie kontrolowanej wolności, podział na funkcje i czynności bez stosowania tradycyjnego podziału na męskie i kobiece. Harmonijna symbioza dwóch istnień, przeciwległych sobie i tak różnych, iż dziw bierze, że się w ogóle zeszły i przetrwały”. W liście Zofii Kucówny znalazło się podziękowanie za „tolerowanie jej obecności” w świecie Kuncewiczów. Pojawiła się także bardzo smutna konkluzja, wynikająca z obserwacji przez Kucównę świata. „Wszystko, co było Waszą kulturą jest staroświeckie i archaiczne, bo inteligenckie. Nikomu nie jest potrzebna estetyka życia intymnego, społecznego, politycznego, a również werbalnego. Jeśli to ma być cena za wolność bez krwi, to niech tak będzie. Jednak nie godzę się z tym, ani nie toleruję takiej przemiany”.

Aktorka wytrwała w tym postanowieniu: nie bywała, nie dawała pożywki plotkom, nie wzbudzała sensacji. Jednak mimo tej świadomej alienacji, Zofia Kucówna jest odpowiedzialna za coś wyjątkowego, co przydarzyło nam niedawno. Zanim jednak zdradzimy, co mamy na myśli wprowadźmy w tę opowieść trochę chronologii. Zofia Kucówna pojawiła się pierwszy raz w Domu Marii i Jerzego Kuncewiczów w Kazimierzu w latach 70. XX wieku. Przywiózł ją tu jej mąż, aktor i reżyser teatralny, Adam Hanuszkiewicz. Podjęto ich wówczas wykwintną wieczerzą z łososiem i węgorzem, przygotowaną pod dyktando Jerzego Kuncewicza przez Zofię Siedlecką. Podobno pani Maria uwielbiała Adama Hanuszkiewicza i prowadzone z nim rozmowy. W czasie gdy pisarka i aktor czarowali się słowem, Zofia Kucówna zaprzyjaźniła się w willą Pod Wiewiórką i panem Jerzym. Na tyle blisko, że zaczęła bywać w Kazimierzu regularnie.

W swoim literackim dzienniku „Zatrzymać czas” notowała m.in. „Kazimierz u Kuncewiczów. W wypadku samochodowym zginął Antoni Słonimski. Pani Maria bardzo przejęta: – Ostatni Skamandryta odszedł. Ale nie! Został jeszcze Iwaszkiewicz. To jakby ją pocieszyło, że nie ma końca świata. W uszach dzwoni mi jeszcze tubalny głos pana Jerzego, w oczach stoi postać pani Marii omotanej w wełniane szale, pieszczącej swoje bukiety  jaśminu, peonii i róż. (…) Kazimierz. Najpiękniejsze miasta polskie. Ni to miasto, ni to osada, ni to kurort, ni letnisko. Kolebka nas wszystkich, naszych sentymentów i tradycji.”  

Kazimierz Dolny fot. A. Hanuszkiewicz

„Umarł pan Jerzy Kuncewicz. Zawsze mi się wydawało, że on jest wieczny i że nigdy nie umrze. (…) Został pochowany w swoim ukochanym Kazimierzu. Przybył ptak wędrowny z ciepłych krajów i osiadł na stałe w swoim wybranym miejscu. Dzięki pani Marii i panu Jerzemu wrócił do mnie mój Kazimierz. Odkryty w młodości, potem zapomniany, niechętnie odwiedzany, a dzięki nim zmartwychwstały. (…) Późniejszy Kazimierz to już pani Maria, pan Jerzy spokój wieku dojrzałego, niechętne spacery, bo wąwozy zbyt męczące, pokój w Kuncewiczówce, rozmowy o szarej godzinie o nieskończoności, o bycie o sensie istnienia i tworzenia. (…) Kiedyś zapytałam ją, za co lubi pana Jerzego i czy jest coś, za co go nie lubi. Powiedziała mi, że lubi go za to, że jest go całkowicie pewna, bo gdyby zrobiła nawet coś najokropniejszego na świecie, to wie z całą pewnością, że on by jej wybaczył i byłby przy niej do końca. A po dłuższym zastanowieniu się dodała: – A nie lubię go za jego niedbalstwo. Ale na to już nie ma rady.”

Kazimierz Dolny, fot. A. Hanuszkiewicz

W książce Katarzyny Szeloch „Kuncewiczówka. Dom ponad czasem” Zofia Kucówna również wspomina okres żałoby po śmierci Jerzego Kuncewicza. Według niej pani Maria miała depresję na tyle poważną, że przez kilkanaście miesięcy nie sięgnęła po pióro, nawet po to żeby napisać krótka kartkę czy list. Z zapaści- uczuciowej i literackiej – miał ją uratować koncert, na który wybrała się do kazimierskiej fary w towarzystwie Zofii Kucówny. Na skrzypcach grał Jakowicz, a nad Kazimierzem rozpętała się burza. ”Pani Maria siedziała nieruchoma, wpatrzona w witraże. Miała twarz uduchowionego, starego anioła”- pisze Szeloch. Wracając z tego koncertu miała zatrzymać się i powiedzieć: „Chcę pisać”.  Efektem tego pisania są „Listy do Jerzego”, których fragmenty przedstawiła Zofia Kucówna w filmie L. Perskiego w roku 1986i na podstawie których przygotowała monodram prezentowany wielokrotnie w całej Polsce ( także w kazimierskim domu na początku lat 90. XX wieku). Przy okazji realizacji zdjęć aktorka zanotowała taką oto rozmowę z Marią Kuncewiczową: „ Obsesyjnie wracała do Boga. Wyznałam jej, że nie umiem się modlić. – To ty nie modlisz się? – Nie. – A próbowałaś?-Tak. – A jak to robiłaś? – Nie robiłam. Irytuje mnie automatyczne klepanie „Ojcze nasz” lub zawracanie Bogu głowy prośbami. Mówienie o sobie wydaje mi się bez sensu..- To ty nie dziękujesz? – Nie przyszło mi to do głowy.( …) Zdziwiła się jak mała dziewczyna. – To ty nie dziękujesz Bogu co wieczór za to, że przeżyłaś dzień, za wszystkie jasne i dobre chwile? – Nie. – To zacznij dziękować”.

Modlitwę nieco innego rodzaju odnalazłam we fragmencie listu Marii Kuncewiczowej do pisarki, Agaty Tuszyńskiej, którą (i z którą) Zofia Kucówna regularnie przyjeżdżała do Domu Kuncewiczów i przyjaźniła się. List, cytowany przez K. Szeloch w „Kuncewiczówce…” zawiera takie oto zdanie : „Odrzuć smutki i niedosyty jak zabłocone kalosze. Nie grzesz grymasami na temat Losu. Ja zaczynam odporność w sobie wyrabiać, zbliżając się do 90. Na Boga, nie czekaj na radość, bierz ją gdzie się da”.

Radość tego miejsca przygasła w dniu śmierci Marii Kuncewiczowej. Obecna na pogrzebie Kucówna pisała „ Pogrzeb był cichy, niemal wiejski. Jej dom umarł razem z nią. Chodziłam po dobrze znanym domostwie i wszystko było obce i nieprzytulne. Przedmioty zgasły, meble straciły połysk, nic już w tym domu nie gadało, nawet nie płakało. Zaległa straszliwa cisza. Nie kupiłam ani kwiatów,  ani wieńca lecz zerwałam w ogrodzie kwiaty, badyle, liście, witki i gałązki, uwiłam z tego bukiet i wrzuciłam do grobowego lochu na jej trumnę.” Przywiązanie do miejsca i żyjących tu ludzi a także, jak wynika z listu Zofii Kucówny cytowanego na początku tego tekstu –wartości jakie reprezentowali Maria i Jerzy Kuncewiczowie – sprawiły, że pisarka zaangażowała się w prace Fundacji Kuncewiczów, powołanej w latach 90. XX wieku przez syna Marii i Jerzego – Witolda. W kolejnym tomie literackiego pamiętnika – „Zdarzeniach potocznych” tak opisywała swoją pracę wolontariuszki:

 „ Zebrała się grupka spacerowiczów z książkami w ręku, pełna ciekawości i admiracji dla Kuncewiczowej. Rozsiedli się na ławce pod jarzębiną i na ogrodowym murku. Nie wiedząc, że są, wyszłam z domu trzymając w ręku duże nożyce, aby zrobić porządek z fikusem, którego nagi szkielet od wielu tygodni straszy na tarasie. Po popołudniowej kąpieli byłam zawinięta we frotowy szlafrok, gruba jak foka i nieelegancka. Zaczepili mnie prosząc o informacje. Kiedy będzie otwarte muzeum i udostępnione zwiedzającym? Gdzie rosła wierzba, o której pisze Kuncewiczowa w Listach do Jerzego? Czy to prawda, że kazała się pochować w tym ogrodzie? Odpowiadałam cierpliwie, tak jak dawniej czyniła to pani Maria, choć czułam się w moim grubym szlafroku skrępowana. Patrzyli z podziwem na piękny dom, z sympatią na mnie, spełniającą w tym domu rolę gospodyni. Odeszli pełni żalu, bo nie mogli przekroczyć progu i zaspokoić swojej ciekawości na temat ludzi, którzy świadomie przez wiele lat wili swoją legendę. Chętnie pokazałabym im wszystkie cuda tego domostwa, ale boję się Tadzia Roguskiego, który robi wrażenie, że nie cierpi każdego, kto się ośmiela podejść do wymyślonego przez niego sanktuarium. Elżbieta robi szydełkiem, Kuba zbiera do butelki mrówki, Tadeusz majstruje przy oknach, ja siedzę schowana w cieniu pergoli i wpatruję się w brzozę płaczącą, szeroko rozłożoną jak parasol. Znów ktoś podchodzi do tarasu. Przepraszam bardzo. Czy to jest dom pani Marii Kuncewiczowej? Tak, to ten dom odpowiada uprzejmie Elżbieta, a ludzie patrzą na nią z podziwem, bo jest osobą z kręgu tajemnicy tego miejsca. I tak jest codziennie. Przychodzą, pytają, odchodzą zawiedzeni, że drzwi się nie otworzyły. Kupiłam róże i poszłam do Niej na cmentarz. Szłam samiuteńka w miłym nastroju, który przyniósł mi ranny sen. Zbudziłam się z uczuciem takiego święta i takiej ważności, że starczyło mi tego na cały dzień. Nie cierpię, kiedy opowiadają mi sny i sama nie cierpię opowiadać moich. Sen, to jest coś absolutnie własnego i odkrywanie sennego świata, który jest najczęściej odbiciem naszej wyobraźni, pragnień lub niespełnionych marzeń, uważam za nieskromne i bezwstydne. Ale dzisiejszy był tak śliczny, że zapragnęłam go jednak komuś opowiedzieć, albowiem wydał się zapowiedzią mojej mimo wszystko powracającej wiary w ludzką dobroć i uczciwość.”

W cytowanej książce znalazł się też taki oto wierszyk:

 „W beztroskim ładnym Kazimierzu /w drewnianym domu Kuncewiczów/ po goncie pełza jędrne słońce/ za oknem ćwirlą ptasie dzwońce.

Kalina smukła się czerwieni/Wiewiórka mała znów jest w sieni/ i brzoza śpiewa swą nam miłość/ w wąwozie tam gdzie jest pochyłość”.

Z Jakubem miło wyjść na basen/ Elutek bywa tam też czasem/ a cioci Zosi nie dasz rady/ codziennie pływa pełna swady. Nadeszła pora pożegnania/i próżne płacze i wołania/ bo czeka szkoła, teatr, praca/ choć pamięć nasza wciąż tu wraca.”

Ostatnie lata życia Zofia Kucówna spędziła w Skolimowie. Bardzo jesteśmy ciekawi, gdzie trafi jej archiwum? Czy drzemie tam również cały plik listów od Marii Kuncewiczowej? Być może to kolejny sygnał dla Pani Agaty Tuszyńskiej, aby napisała coś o Zofii, Marii i Kazimierzu? Chętnie przeczytalibyśmy taka książkę, a Państwo?

Na zakończenie tego tekstu jeszcze słów kilka o prezencie: w roku 2021 teatr Polski w Poznaniu wystawił „Cudzoziemkę” Marii Kuncewiczowej. Wydarzyło się to zanim rozpętała się medialna burza wokół „skarbu z USA”, jaki Domowi Kuncewiczów udało się sprowadzić (a przy okazji regulacji spraw spadkowych zmarłego w roku 2018 wnuka Marii i Jerzego Kuncewiczów – Aleksandra uporządkować także sprawy wydawnicze i w lipcu 2023, wraz z wydawnictwem Marginesy, wydać „Cudzoziemkę”). Spektaklu na postawie tej książki pewnie by nie było, gdyby nie audiobook „Cudzoziemki” nagrany głosem Zofii Kucówny, a odkryty na nowo przez dyrektora teatru i krytyka kulinarnego, Macieja Nowaka. W marcowym wydaniu „Wysokich Obcasów” z ubiegłego roku powiedział m.in. „ Ściągnąłem sobie audiobooka w genialnej interpretacji Zofii Kucówny, zachwyciłem się historią o odrzuceniu, choć kilka lat wcześniej pewnie bym nie sięgnął do tej zapomnianej powieści z okresu międzywojennego. Oszalałem na jej punkcie”.

Choć niezrównana interpretatorka prozy Marii Kuncewiczowej nie wystąpi już w Domu Kuncewiczów, to jej głos nadal ma siłę sprawczą. Nadal – bo teatralna wersja „Cudzoziemki” teatru Polskiego będzie mieć swój telewizyjny ciąg dalszy. Ale o tym opowiemy wkrótce…

 Msza żałobna i pogrzeb Zofii Kucówny odbędą się 15 kwietnia w Warszawie.

Fara w Kazimierzu Dolnym, fot. A. Hanuszkiewicz

 

O Leszku Długoszu…

Trudno pisać o osobach, z którymi planowaliśmy się spotkać i nie zdążyliśmy. Były rozmowy o koncercie, ostatnio – o wznowieniu książki „Na rynku usiąść w Kazimierzu” z wierszami, które popularyzował m.in. „Brulion kazimierski”.  Nie zdążyliśmy…

Nasza korespondencyjna znajomość z Leszkiem Długoszem zaczęła się w roku 2019. Po uzyskaniu zgody dyrekcji Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym na prowadzenie przez oddział Dom Kuncewiczów bloga, poświęconego nie tylko Marii i Jerzemu Kuncewiczom, długo zastanawialiśmy się nad właściwym dlań tytułem. Wówczas postanowiłam napisać do Leszka Długosza taką oto prośbę:

„Wielce Szanowny Panie, ośmielam się zawracać głowę pewną prośbą. „Chodzi nam” po głowie pomysł prowadzenia bloga dotyczącego patronów oddziału naszego Muzeum (Domu Kuncewiczów). Jesteśmy zainteresowane nie tylko Kuncewiczami, ale także miasteczkiem oraz epoką, w której Kuncewiczowie odwiedzali Kazimierz Dolny (od lat 20.XX w. po koniec lat 80. XX w.).Czy zgodziłby się Pan, aby ten blog nazwać (od słów Pana wiersza) Na rynku siąść w Kazimierzu”.

Na odpowiedź i zgodę Autora nie trzeba było długo czekać… „Pani Moniko… naturalnie… z przyjemnością udostępnię Państwu  w takich celach i to moje zaproszenie do Kazimierza… Z najlepszymi życzeniami i pozdrowieniami, na razie z Krakowa, ale …z nieco cieplejsza porą może i do spotkania… właśnie tam , na tym Rynku ?…   🙂 Leszek Długosz

ps. Z tym, że u mnie tytuł  brzmi dokładnie  : ” Na Rynku usiąść w Kazimierzu … ” 

Przyznają Państwo, pod takim patronatem nic, tylko pisać. Bohaterami tekstów na blogu były dotychczas różne postaci, związane z Kazimierzem Dolnym i wizytujące willę Pod Wiewiórką. Na swoją kolej cierpliwie czekał i On. Dostaliśmy nawet mniej oficjalne od tych, z występów w Domu Kuncewiczów fotografie Leszka Długosza.

 

Pomieszkiwał wówczas w miejscu ze zdjęcia, czyli na małym tapczaniku na I piętrze, w Jadalni. Sam z resztą żartował, że urzęduje „na zmywaku” w Kuncewiczówce. Lubił tu wracać, choć, jak przyznał Katarzynie Szeloch w książce „Kuncewiczówka. Dom ponad czasem”, nigdy osobiście nie poznał jego właścicielki. „Wiele razy zastanawiałem się, dlaczego nasze  ścieżki nigdy się nie zbiegły. Biegły równolegle, przecież mogliśmy się poznać, a nawet zaprzyjaźnić. Myślę, że to zwykły przypadek, że nie zdarzyłem się w jej życiu”- opowiadał z żalem Leszek Długosz.

Z czasów pierwszego pobytu pod gościnnym dachem willi zachował się taki oto wpis w Księdze Pamiątkowej:

 

Od kilku lat rozmawialiśmy z jego przyjaciółmi o koncercie „do kapelusza”. Od niedawna – o wznowieniu tomiku wierszy „Na rynku usiąść w Kazimierzu” z pięknymi ilustracjami Jerzego Gnatowskiego. Czy warto? Oprócz tytułowego, w książce są takie oto strofki:

W Kuncewiczówce  Co to za miejsce?/Dom otworem stoi/ pół ogrodowy salon/a pół wokoło/Uroczysko/ błękitna tli się przy ścieżce hortensja/- Lampa tu zostawiona dla turystów?/ Po białym kamieniu kolumny/na tarasie/liszka się wspina miedziano-złota/ Przystaje i zawraca/- Więc kluczy?/- Drąży/ – Więc z rozmysłem?

Cicho-/W pokoju kajet przeciągiem targany/ Zaszeleści/ Bywa w dawnym stylu nieomal westchnienie/ Na biurku parę fotografii/jakiś niewieści bibelocik/ Pan Jerzy wyjechał/Już ostatecznie/Pisarka słała listy/ Do Niego/lecz już nie z Nim/ Za trochę, sama/Swoją koleją/ Udała się na wieczność/ Dom otworem stoi-/ Co jest, co było, wszystko się/Jednoczy/ Splata? W trwaniu realnym i z kart powieści/ Pożyczonym – Natura, Fantomy/Po latach drzewko widzę/-Bez poniemiecki/Przy schodach jak stał/Stoi/ I cudzoziemska trzyma się na ścianie chusta/Z Taganrogu/Na horyzoncie-po odrzutowcu?/Ślad pisma ? Wznosi się/ – Gdzie dąży/ I widzę, z progu/ Jak się rozwiewa/ W przestworzu /Ginie/ Poza widzeniem stąd już/I ponad domysłem.

Jest w tomiku wiersz poświęcony Jerzemu Gnatowskiemu. Poeta wznosi w nim toast za „życie takie jakie jest/ Za wszystkie głębie olśnienia/ Płycizny i zawirowania Sztuki/ Tu nad tym łukiem/ Rzeki Wisły…/ Za wszystkie jeszcze nieodkryte/ Czyhające w mroku/ Obietnice/ Szczęśliwe zbiegi okoliczności/ Nieoczekiwane sploty wywroty/Zdarzeń/ Marzeń/ – Za cenę jeszcze jednego nieopisanego?(Ach ku jakiemu pognębieniu świata?)?/Wiersza…”

Jest wreszcie tytułowy tekst – piosenka, o tym, „żeby tak, ach żeby znów, ach Boże mój…)/Na rynku usiąść w Kazimierzu/ Ze szczęściem jak się wiosna mierzy/Popatrzeć znów/-Jak się przechadza miesiąc maj…? I w takie jasne przedpołudnie/ Gdzieś tam, na Rynku, przy tej studni/ Zasłuchać się/ Mieć za plecami cały świat – / Żydowskie znów usłyszeć skrzypce/ jak gdzieś tam błądzą wśród uliczek/ A serce pędzi – gdzież ono pędzi?/Za tym szczęściem?/ Ech doprawdy szkoda słów…? Wierzcie, nie wierzcie – jak tam chcecie/ Wszędzie jest tak, jak jest na świecie/ Lecz w Kazimierzu – szczęścia zawsze jakby więcej?/Więcej ciut?”

Ta i inne piosenki zabrzmiały nie raz we wnętrzach Domu Kuncewiczów. W jednej z recenzji recitalu przeczytaliśmy, że „Długosz w swoich wierszach o Kazimierzu ukazuje spokojną, słoneczną urodę miasteczka, jego jasną renesansową architekturę… Opisuje Kazimierz niby mały Eden, do którego każdy czytelnik ma wstęp”. W innym tekście podkreślano, że „Długosz jest cały zatopiony w Kazimierzu, niczym kronikarz jego pór roku, zmiennych świateł i mroku, odległego czasu niepowrotnych kazimierskich Żydów i dzisiejszego zgiełku popkultury, „Dwu księżyców” Marii Kuncewiczowej i pogawędki nad „piwkiem” z przyjacielem malarzem.”


Wart przypomnienia jest fakt, że Leszek Długosz otrzymał tytuł Honorowego Członka Towarzystwa Przyjaciół Miasta Kazimierza Dolnego. Zaznaczmy tu także, że drugim ukochanym miastem poety był Nałęczów. Odpoczywał i koncertował tu bardzo często. Zawsze miał dla kogo występować. Z powodu choroby, ostatnio rzadko wyjeżdżał z domu. Nie oznacza to jednak, że odłożył pióro na półkę. Ostatni wiersz, jakim podzielili się z nami jego przyjaciele brzmiał: „Boże Miłosierny/ Zagaś już tutaj na Ziemi/ Istnienie moje/ Z doliny ciemnej i cierpienia/ którą teraz idę/doprowadź mnie do wiekuistości Twojej świetlistej/ Amen”. Modlitwa Wieczorna mogłaby być zamknięciem tego tekstu. Mogłaby, gdyby nie tomik „Na Rynku usiąść w Kazimierzu” i takie oto zakończenie wiersza, zatytułowanego „Przed nocą” – „Dobranoc świecie/ Było pięknie”.

 

Jan Giza – Kazimierski Król od Pszczół

Tekst red. Janusza Ogińskiego ukazuje się w samą porę. Działka przy ul. Krakowskiej, na której działał ośrodek apiterapii, brzęczało od pszczół i pachniało trojeścią zmieniła się bardzo. Zdania, co do jej obecnego charakteru są podzielone. Dość dodać, że ani tu pszczół, ani trojeści, ani… pięknego widoku na Wisłę od strony ul. Cmentarnej, którym prof. Giza dzielił się z innymi.  Autorem zdjęć oraz opowieści o pszczołach i ich Królu jest red. Janusz Ogiński. A zatem, zaczynamy.

 Cztery lata temu, 24 stycznia 2019 r., zmarł w wieku 83 lat doktor Jan Giza. Była to postać nietuzinkowa, którą już za życia zaliczano do wyjątkowych osobistości związanych z Kazimierzem Dolnym.  Z wykształcenia był lekarzem medycyny. Pracy w służbie zdrowia poświęcił niemal całe życie. Ceniono go za ogromną wiedzę, trafne diagnozy, służebną postawę wobec cierpiącego pacjenta. Był też prekursorem apiterapii w Polsce, jedynej w swoim rodzaju dziedziny medycyny naturalnej opartej na leczeniu produktami pszczelimi. W latach 80. zorganizował na swojej posiadłości przy ulicy Krakowskiej pierwsze w kraju Centrum Medycyny Naturalnej „Arkadia – Gissa”, gdzie leczył jadem pszczelim. Zabiegi odbywały się w specjalnie  zbudowanym  domku w kształcie pszczelej komórki.

Z czasem klinika apiterapii dra Jana Gizy zyskała tak dużą popularność, że zjeżdżali do niej pacjenci w różnych zakątków Polski.  Był także społecznikiem, regionalistą, miłośnikiem przyrody i popularyzatorem zdrowego odżywiania. W latach 1996 – 2002 pełnił funkcję prezesa Regionalnego Towarzystwa Powiślan w Wilkowie nad Wisłą. Aktywnie uczestniczył też w działalności Towarzystwa Przyjaciół m. Kazimierza Dolnego i w Stowarzyszeniu Pszczelarzy Polskich „Polanka”. 

Jan Giza urodził się w 1936 roku we wsi Braciejowice w pow. Opole Lubelskie, w rodzinie rolników Adama i Stanisławy. Do gimnazjum chodził w Kazimierzu i Opolu Lubelskim. W rodzinne strony powrócił po uzyskaniu dyplomu lekarza medycyny na Akademii Medycznej w Lublinie. W 1961 roku razem z żoną Sonią, dyplomowaną pielęgniarką, podjęli pracę w Spółdzielni Zdrowia w Wilkowie n. Wisłą. To wtedy ujawniły się w nim cechy społecznikowskie, m.in. jego pomysłem były tzw. Szkoły Zdrowia. Tematyką była profilaktyka chorób typowych dla rolników. Podczas cyklicznych spotkań z mieszkańcami Powiśla propagował zasady higieny w zagrodach wiejskich, zachęcał do różnorodnej uprawy warzyw, pielęgnacji i właściwego karmienia niemowląt. Był też inicjatorem budowy  Ośrodka Zdrowia w Wilkowie n. Wisłą. Obiekt ten powstał przy końcu lat 60. Była to nowoczesna placówka, w której znajdowało się laboratorium medyczne i rentgen, a także gabinety: stomatologiczny, pediatryczny i fizykoterapii. Od 1974 roku przychodnia rozszerzyła usługi o pomoc socjalną i gabinet ginekologiczny, powstała też apteka. W tym samym czasie dr Jan Giza uzyskał  z wynikiem bardzo dobrym specjalizację I i II stopnia w zakresie chorób wewnętrznych. Jego promotorem był prof. Mieczysław Kędra – kierownik Kliniki Kardiologii Akademii Medycznej w Lublinie i Konsultant Krajowy ds. Chorób Wewnętrznych i Kardiologii.

Podniesienie kwalifikacji umożliwiło doktorowi J. Gizie pełnienie kierowniczych stanowisk w placówkach służy zdrowia. W 1974 został dyrektorem Zespołu Opieki Zdrowotnej w Opolu Lubelskim. W trakcie jego dwuletniej pracy na tym stanowisku powstały Gminne Ośrodki Zdrowia w Karczmiskach, Wandalinie i Łaziskach. Unowocześniono też Ośrodki Zdrowia w Józefowie n. Wisłą, Pusznie Godowskim i Zakrzowie. Po zakończeniu pracy w Opolu Lubelskim dr Jan Giza powrócił do Wilkowa n. Wisłą, gdzie pracował aż do emerytury, w sumie 43 lata w zawodzie. Po osiągnięciu wieku emerytalnego przeniósł się wraz z rodziną do Kazimierza Dolnego. Ostatnie lata swojego życia spędził w niedalekim Witoszynie, gdzie pielęgnował swój ogród i dwa niewielkie stawy, w których kwitły okazałe nenufary.

Bohdan Kelles-Krauze

Postać odgrzebał z niepamięci niezastąpiony red. Janusz Ogiński. To architekt i malarz, związany m.in z Kazimierzem Dolnym, Lublinem, Niskiem i… podlubelskim Rudnikiem. Moją wyobraźnię rozgrzała zwłaszcza ta ostatnia (uwaga, modne słowo:) destynacja. Mieszkam w Rudniku, w starym, przedwojennym domu, pamiętającym dawnego młynarza. Kto wie, może projektantem domu najbogatszego człowieka we wsi był bohater tej opowieści? Potwierdzenia tego faktu na razie brak, choć w samym Rudniku Bohdan Kelles-Krauze zaprojektował szkołę. A zatem zaczynamy tę opowieść tak, jak to zaczął red. Ogiński. Nasze „drobne” wtrącenia to zdjęcia prac Kelles-Krauzego, związane z Kazimierzem Dolnym i zbliżającą się jesienią. Lepszego mariażu nie mogliśmy sobie wymyślić.

Rzecz o wybitnym malarzu, niekoniecznie kazimierskim

Bohdan Kelles-Krauze, bo o nim mowa, chociaż malował Kazimierz, a nawet kupił w tym miasteczku działkę z myślą o budowie domu letniskowego, nigdy tam nie zamieszkał. Po krótkim zauroczeniu Kazimierzem, wybrał Lublin, gdzie do końca życia pracował jako architekt. Dlatego trudno tego artystę nazwać malarzem kazimierskim.

 Nie ukrywam, że najwięcej o tym wybitnym architekcie i artyście malarzu dowiedziałem się ze znakomitej publikacji „Między profesją i pasją. Życie i twórczość Bohdana Kelles-Krauzego zapomnianego lubelskiego architekta i malarza” napisanej przez dr Elżbietę Błotnicką-Mazur. Praca ta została wydana w 2010 roku przez Towarzystwo Naukowe KUL i Katolicki Uniwersytet Lubelski Jana Pawła II. Autorka ustaliła – tu posłużę się cytatem z tej książki: że Bohdan Konrad Eligard Kelles-Krauze – bo tak brzmią pełne imiona i nazwisko artysty, z których Konrad i Eligard były dziedziczone przez kolejnych potomków Krauzów płci męskiej już od kilku stuleci – urodził się 2 stycznia 1885 r. w majątku rodzinnym matki Rakowicze (powiat lidzki, woj. wileńskie) jako syn Michała (barona z herbem i tytułem nadanym protoplastom Krauzów rodem z Inflant przez Stefana Batorego w podzięce za poparcie działań króla w wojnie z Rosją o Inflanty) i Weroniki z Makarewiczów. Początkowo, w pierwszych latach nauki, rodzice zatrudniali dla niego  guwernerów, a w 1894 roku kontynuował edukację w Drugim Klasycznym Gimnazjum w Kijowie. Świadectwo dojrzałości z nagrodą pierwszego stopnia i złotym medalem otrzymał w 1903 roku. Niedługo po tym wyjechał na kilka miesięcy do Włoch, a następnie powrócił do Petersburga. Tam podjął studia w Instytucie Inżynierów Cywilnych. W 1905 roku przeniósł się na Wydział Budownictwa Lądowego Politechniki Lwowskiej. Dyplom uzyskał w 1910 r. Po studiach wyjechał do Monachium, gdzie kontynuował dalszą edukację w Technische Hochschule oraz w monachijskiej Królewskiej Akademii Sztuk Pięknych. Po powrocie z Monachium w 1911 roku zatrudnił się we lwowskim biurze architektonicznym Stanisława Ulejskiego i Karola Richtmana, które po roku opuścił na własne życzenie.

Powodem był wyjazd do Paryża, gdzie uczył się malarstwa w pracowni Williama Juliena Laparra. Pokazane po raz pierwszy jego obrazy na Salonie Niezależnych zostały wysoko ocenione przez miejscową krytykę, co przyczyniło się do przyjęcia Bohdana Krauze do nobilitującej Union Internationale des Beaux-Arts et des Lettres. Uczestniczył też aktywnie w działalności Towarzystwa Artystów Polskich w Paryżu. W sierpniu 1914 roku przebywał w Zakopanem, gdzie zapewne poznał przyszłą żonę, Janinę Marię Bocheńską. Po wybuchu I wojny światowej został internowany i trafił do Wiednia. Pod koniec października 1915 roku Bohdan Krauze został wezwany do natychmiastowego stawienia się w galicyjskim wówczas Nisku, w celu objęcia funkcji architekta w biurze Zarządu Dróg Krajowych w dziale odbudowy zniszczonego w czasie działań wojennych powiatu niżańskiego.

Po wybuchu pierwszej wojny światowej, która zaczęła się 28 lipca 1914 roku, kiedy to Austro-Węgry wypowiedziały wojnę Serbii, niedługo potem całą Europę ogarnęła wojenna pożoga. Dwa miesiące później, po ciężkich walkach w Lubelskiem, 12 września 1914 roku Rosjanie dotarli do Sanu wypierając wojska austriackie za rzekę. W dniach 13-15 września między przeciwnikami toczyła się zaciekła walka pozycyjna. Obydwie strony użyły artylerii. Skutkiem tego większość wsi i miasteczek leżących wzdłuż Sanu, zamieniła się w gruzy. Nisko dwukrotnie znalazło się pod okupacją rosyjską. Pierwszy raz od połowy września do połowy października 1914 r., a drugi raz od 1 listopada 1914 do 14 maja 1915 r. Austriacy próbowali za każdym razem wyrzucić Rosjan za San. Teren wzdłuż rzeki stał się miejscem zażartych walk, pojedynków artyleryjskich oraz szturmów na bagnety na przemian rosyjskiej i austriackiej piechoty. Pola nad Sanem były usiane trupami żołnierzy i zabitych koni. Dziennik „Słowo Polskie” z 19 grudnia 1914 roku relacjonował: „Nisko przedstawia się jeszcze gorzej niż Rozwadów, jeśli takie porównanie możliwe jest tam, gdzie jeno zgliszcza widać wokół. U wjazdu do wsi (Nisko nie miało jeszcze praw miejskich, chociaż było już siedzibą powiatu – przyp. red.) rzuca się w oczy spalony zupełnie kościół, a dalej – w ruinach pałac, browar, młyn parowy, koszary, apteka – słowem wszystko, co wystawało ponad poziom miasteczka. Z podpalonego z różnych stron kilkakrotnie miasteczka zostało zaledwie kilkanaście domów, reszta padła pastwą płomieni i bombardowania. Reszty dokonał rabunek. Bezdomni mieszkańcy: kobiety i dzieci tłumnie tułają się po okolicy”.     

Bohdan Krauze przebywał w Nisku od października 1915 do lutego 1919 roku. Trafił tam tuż po wypchnięciu za San i Tanew wojsk rosyjskich. To wtedy ówczesny rząd austriacki skierował go jako architekta do odbudowy zniszczonego w czasie działań wojennych powiatu niżańskiego.  Bohdan Krauze nadzorował prace budowlane  w Nisku, ale także w powiecie. Bardzo często odwiedzał Ulanów, Rudnik i inne miejscowości znajdujące się nad Sanem, które podobnie jak Nisko, były w ruinie.  Absorbowały go nie tylko problemy związane z pracą zawodową, był też uwrażliwiony na wszechobecną biedę, zwłaszcza martwił go los dzieci. Pisał o tym do narzeczonej, prosząc, by jako aktywna działaczka Wydziału Bratniej Pomocy w Krakowie, starała się o wsparcie dla ubogich rodzin z powiatu niżańskiego.

    

Sprawy zawodowe, a także trwająca wojna, nie przeszkodziły mu jednak w działalności artystycznej. W wolnym czasie robił szkice, a także malował. Dowodem jest chociażby jego obraz „Wysiedleńcy”, który został namalowany w okolicach Niska w 1916 roku. Malował również portrety, martwą naturę. Był także projektantem Tarczy Legionowej Ziemi Niskiej, którą zlecili mu do wykonania Liga Kobiet i Powiatowy Komitet Narodowy w Nisku. W ten sposób społeczność niżańska chciała uczcić przypadającą wówczas 125. rocznicę ogłoszenia Konstytucji Majowej, zebrać fundusze do wsparcia Legionów Polskich, a także wesprzeć wdowy i sieroty po poległych legionistach. Zbiórka pieniędzy miała polegać na sprzedaży honorowych gwoździ o różnych nominałach, które po wykupieniu przez osoby lub instytucje, wbijane były w tarczę. Na zaprojektowanej przez Krauzego Tarczy Legionowej widniał owalny wieniec z trzema mniejszymi tarczami herbowymi w środku, flankowany motywami miecza z lewej strony i płonącej pochodni z prawej. Tarcza została wykonana z drewna gruszkowego i miała wymiary 131 na 90 centymetrów. Wykonał ją stolarz a zarazem bardzo zdolny snycerz Józef Kopytkowski z Ulanowa.             

                                                              

Z bogatej korespondencji Bohdana Krauzego do narzeczonej wynika, że w Nisku się nudził, narzekał na brak kontaktów towarzyskich, czuł się samotny. Dawał wyraźnie do zrozumienia, że nie odpowiada mu małomiasteczkowość Niska. Pisał między innymi:  „Rysuję, czytam, chodzę na spacer, a tego czasu jest i jest. W mieście idę do kawiarni i mam kwestię prześliczne rozwiązaną, ale w takiej dziurze jak Nisko prawdziwa rozpacz ogarnia. Przez cały dzień do nikogo słówka nie przemówiłem, a wieczorem nie chciało mi się iść do kasyna, bo do kart nie czułem dziś żadnego przedsmaku”.                                                                                Zapewne dlatego posadę w Nisku Krauze zamienił od 3 lutego 1919 r. na angaż referenta w Dyrekcji Państwowych Zakładów Przemysłowych w Krakowie. Zanim jednak opuścił Nisko, ożenił się w międzyczasie z Janiną Bocheńską. Ślub wzięli 4 sierpnia 1917 roku w kościele pw. Św. Szczepana w Krakowie. W Nisku, 30 maja 1918 roku, urodziła im się córka Beata, kolejne dziecko – syn Andrzej urodził się już w Krakowie.

Młodzi małżonkowie przebywali w Krakowie przez dwa lata. Bohdan Krauze dość często zmieniał tam pracę, brakowało im stabilizacji. Dopiero w 1921 roku otrzymał atrakcyjną posadę w Lublinie i od tego czasu aż do końca życia związał się z tym miastem. Był tam uznanym architektem. Zaprojektował 10 budynków użyteczności publicznej, 17 szkół, 5 kościołów, 3 organistówki, 10 domów strażackich, 27 budynków mieszkalnych, 5 budynków przemysłowych. Wśród nich stojące do dziś w Lublinie budynki: Poczty Głównej przy Krakowskim Przedmieściu, Gimnazjum Sióstr Urszulanek, Gimnazjum im. Zamoyskiego. Według jego projektu zbudowano m.in. Szkołę Rolniczą w Kijanach, w Bełżycach budynek szpitala, w Bychawie i Dzierzkowicach budynki szkół powszechnych,  w Olbięcinie kościół parafialny pw. Świętych Apostołów Piotra i Pawła, w Nałęczowie willę „Gioia”, która należała do mecenasa Wacława Salkowskiego. 

  Z książki dr Elżbiecie Błotnickiej-Mazur wiadomo też, że często wraz z rodziną odwiedzał Kazimierz. Kupił tam  nawet działkę na tzw. Dołach, na której zamierzał postawić domek letniskowy. Niestety, nie zrealizował tych planów, a ziemię oddał w dzierżawę znajomemu rolnikowi.  Bohdan Kelles-Krauze zmarł 25 września 1945 roku, przeżywszy zaledwie 60 lat. Jego grób znajduje się na cmentarzu przy ulicy Lipowej w Lublinie.

Beata Artemska, córka Janiny i Bohdana Krauze, związana jest z Niskiem jedynie miejscem urodzenia. Przebywała tu z rodzicami zaledwie osiem miesięcy. Dzieciństwo i młodość spędziła w Lublinie i tam, już w Gimnazjum Sióstr Urszulanek odkryła w sobie potrzebę występowania na scenie, tworząc w szkole zespoły teatralno-śpiewacze i organizując przedstawienia. Poza tym uczyła się w  lubelskiej szkole muzycznej (klasa fortepianu Janiny Łosakiewiczowej). Po maturze wybrała jednak dziennikarstwo i w 1937 roku rozpoczęła studia w Wyższej Szkole Dziennikarstwa w Warszawie. Już jako studentka była współzałożycielką kabaretu dziennikarzy „Chór Piór”, który rozpoczął działalność w 1938 roku. Nie zaniedbywała też śpiewu i tańca (eksternistyczny egzamin aktorski zdała w 1947 r., a muzyczny w 1950). Po wybuchu II wojny światowej początkowo pracowała jako pielęgniarka w lubelskim szpitalu, a w latach 1942-43 w teatrach warszawskich. Po powstaniu warszawskim została wywieziona na Węgry, skąd wróciła do Krakowa w 1945 r. Jej powojenna kariera sceniczna zaczęła się od występów w Teatrze Powszechnym im. Żołnierza Polskiego w Krakowie. Trudno wyliczyć wszystkie teatry i sceny muzyczne w Polsce, gdzie występowała Beata Artemska. Należy też pamiętać, że wyreżyserowała wiele spektakli, a także była autorką wielu adaptacji scenicznych i scenariuszy programów telewizyjnych. Jej kariera artystyczna jest dość dobrze ukazana w wielu publikacjach. Chyba najtrafniej ocenił ją znany krytyk muzyczny Wacław Panek w dysertacji „Beata Artemska – czyli przypadki Pięknej Heleny”. Oto charakterystyczny fragment tej publikacji: „Najzgrabniejsze nogi teatru muzycznego”, „żywa legenda polskiej operetki”, „najjaśniejszy uśmiech warszawskiej sceny” – mawiali o niej widzowie i recenzenci. Chyba żaden solista w powojennych dziejach naszej operetki nie zebrał tylu komplementów i nie zyskał sobie takiej popularności jak Beata Artemska – aktorka, śpiewaczka, tancerka i reżyser w jednej osobie. Pięćdziesiąt głównych ról w operetkach i musicalach rodzimych i obcych (z czego zdecydowana większość przypada na pozycje operetkowej klasyki), kilkanaście tysięcy spektakli, w których brała udział – tyle nazbierało się w jej ponad trzydziestoletniej karierze aktorskiej. Setki recenzji i zdjęć prasowych, tysiące komplementów i ani jednej płyty czy filmu rejestrującego jej występy. Słowem: jedna z najpiękniejszych (choć nie pozbawiona cieni i rozgoryczeń) karier w całej historii polskiego teatru operetkowego.

Janina Beata Artemska z d. Kelles-Krauze zmarła 18 stycznia 1985 roku w Warszawie. Pochowana w rodzinnym grobowcu na Starych Powązkach.

Pamięci Marii Urban-Mieszkowskiej

29 lipca o godz. 14.00 w Domu Kuncewiczów odbędzie się spotkanie poświęcone malarce, Marii Urban-Mieszkowskiej z okazji zbliżającej się rocznicy śmierci Artystki. Będzie ono połączone z prezentacją okolicznościowego Wydawnictwa oraz wspólnym zwiedzaniem wystawy prac Urban-Mieszkowskiej, prezentowanej w willi Pod Wiewiórką.

Maria Urban-Mieszkowska (1929-2000) to jedna z najbardziej rozpoznawalnych artystek, związanych Lublinem i Kazimierzem Dolnym. Choć urodziła się na Roztoczu (Siemierz koło Tomaszowa Lubelskiego), mieszkała w Lublinie, w tamtejszym związku Polskich Artystów Plastyków działała od końca lat 50. XX wieku, a swoje wystawy prezentowała niemal na całym świecie, Kazimierz Dolny i dom Marii Kuncewiczowej zajmowały w jej sercu miejsce osobne.  Niezwykle bliska relacja połączyła Artystę z właścicielką willi Pod Wiewiórką. Świadczą o tym m.in. dedykacje w katalogach Urban-Mieszkowskiej, znajdujących się obecnie w zbiorach oddziału Dom Kuncewiczów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym, a także wspólne zdjęcia i wpisy do książek, jakie Maria Kuncewiczowa ofiarowała Malarce.

Dzięki osobistym kontaktom z Marią Urban-Mieszkowską, autorka „Cudzoziemki” stała się również recenzentką jej prac. Napisała o nich m.in. dzieci z obrazów Mieszkowskiej są naiwne i pełne nadziei. Oczekują bowiem na radość, która na pewno je w życiu spotka.

Urokowi prac Marii Urban-Mieszkowskiej uległa także inna pisarka (i bywalczyni kazimierska), Magdalena Samozwaniec. W jednym z katalogów pisała następująco : dzieci, które oglądamy noszą wyraźne cechy pogodnej i kolorowej duszy artysty. Bo prawdziwego artystę można poznać nie tylko po dziełach, ale również po stylu życia, po wewnętrznej pasji, która w nim tkwi, a przede wszystkim po czymś, co bym nazwała radością talentu. Maria Urban jest artystka z krwi i kości i to mnie w niej najbardziej wzrusza.

 

Po śmierci Marii Kuncewiczowej, Maria Urban –Mieszkowska była aktywną wolontariuszką Fundacji Kuncewiczów. Dyżurowała w willi ukochanej pisarki, oprowadzała po niej zwiedzających, organizowała własne wystawy. Jedna z nich doczekała się takiej oto noty:

Ludziom podobają się te obrazy, bo ludzie kochają swoje marzenia, swoją tęsknotę za kolorem i wdziękiem. Urban-Mieszkowska należy do jakże kobiecych osobowości, które raz na zawsze wiedzą co jest do pokochania. Malowane dzieci przy pomocy ciepłych barw uniesione w świat ponad wszelkie dramaty mają jak w wierszu Czechowicza „chronić przed złem”. Jak amulety i święte obrazki. Wyczuwa się w tej słodyczy i najprawdziwszym wdzięku dziecięcych główek ucieczkę przed koniecznością i ostatecznością. Powrót do dzieciństwa – dla malarki łatwiejszy, bo urok dzieciństwa zachowała w sobie. (M. Brzezińska)

W najbliższą sobotę (29.07) o godz. 14.00 w Domu Kuncewiczów spotkają się przyjaciele Marii Urban-Mieszkowskiej i pasjonaci jej twórczości. Zapraszamy na to spotkanie, a będzie ono okazją do wspomnień oraz wspólnego obejrzenia wystawy jej prac, eksponowanej w willi Pod Wiewiórką przy ul. Małachowskiego 19. Wstęp na to spotkanie jest wolny.

Monika Żeromska nie tylko o Pruszu

Bardzo chcielibyśmy napisać oryginalny tekst o Tadeuszu Pruszkowskim. Nie jest to zadanie łatwe, ale sprowokowani wystawą „Łukaszowców” w Kazimierzu Dolnym podejmujemy rękawicę. Opowiemy o „Pruszu” słowami jego przyjaciół: dawnych uczniów i kolegów, sięgających tak samo chętnie po pędzel, jak i pióro.

Opowieść nie będzie chronologiczna, ale skoro jej motorem mam być literatura, to może nam Czytelnik wybaczy, prawda?

Prof. Tadeusz Pruszkowski, fot. kolekcja prywatna

Pierwsza książka będzie nieoczywista, ale za to piękna. To przewodnik „Od Spichlerza do Mięćmierza” Doroty Opolskiej-Maksym. Na stronie 11 wypisz-wymaluj willa prof. Pruszkowskiego, autorstwa Lecha Niemojewskiego w dorotowym sznycie. To, że na niebie szybuje samolot, to sprawa oczywista. Ale dlaczego obok willi spaceruje gęś? Czy jest to ta gęś, która w tym roku zadomowiła się na kazimierskich straganach z pamiątkami? Czy gęś wypiera koguta?

Wyjaśnienie tej zagadki znaleźliśmy we wspomnieniach Moniki Żeromskiej. Córka „tego” Żeromskiego studiowała w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych. Jakieś smakowite cytaty? A i owszem:

„Miałyśmy obie (z Marysią Skoczylasówną) pójść do pracowni profesora Pruszkowskiego. Zdawała z nami cała masa młodzieży. Pierwszy był rysunek z natury, głowa, a potem kompozycja. (…) Zdałyśmy obie i rozpoczęłyśmy naukę. Malarstwo prowadził Tadeusz Pruszkowski. (…) Był uroczym, wesołym, pełnym dowcipu panem, wciągnął nas zaraz we wszystkie zwyczaje pracowniane, czuliśmy się tam świetnie, ale czy był dobrym pedagogiem? Przy pierwszej mojej martwej naturze, którą malowałam starając się wiernie oddać butelkę, dwie cebule i zwiniętą gazetę, profesor powiedział: „Będzie lepiej, jeśli w tle dołożysz taką mocno szafirową plamę”.  Powiedziałam zgodnie z prawdą, że tam żadnej szafirowej plamy przecież nie ma, na co profesor powiedział: „No i co? Ale to będzie dobrze wyglądało, wiesz” – i wykonał palcami znany ruch oznaczający smak, plastyczną pochlebną ocenę obrazu. (…) Zjawiał się w pracowni nie na długo, mówił na przykład: „Pędzel to nie kiełbasa” i znikał, albo „Maluj tak, jak dobierasz wstążkę do kapelusza”, albo „maluj tak, jak jaskółka lepi gniazdo”. To nam naprawdę na pierwszym roku nie wystarczało, śmieliśmy się i bawili razem, ale pełni byliśmy chęci usłyszenia czegoś po prostu solidniejszego. (…) Szkoła nasza w trakcie studiów została przemianowana na Akademię, a profesor Pruszkowski został mianowany rektorem. Nie zmieniało to faktu, że w swoje imieniny zasiadał na tronie z drabin w czerwonej szacie, koronie na głowie i z dwiema połówkami piłeczek pingpongowych wstawionych w oczodoły jak dwa monokle, co dawało straszliwy efekt. Tak przyjmował nasze życzenia  i hołdy, spisane na nieskończonej długości rulonach. Na któreś imieniny  ofiarowałyśmy mu z Marysią piękną gęś. Wprowadziłyśmy ją uroczyście do pracowni na obroży i łańcuszku z klozetowego rezerwuaru. Kilka dni spędziła przedtem w kotłowni Akademii, więc na dodatek była czarna. Zachowywała się bardzo godnie, wskoczyła profesorowi na kolana i uznała go za swego pana. Nie było mowy, aby mogła być zabita i zjedzona, okazało się potem, że jest gąsiorem. Nazywała się Dyluś i poleciała z profesorem jego awionetką do Kazimierza, mdlejąc podobno raz po raz w czasie drogi. Ale doleciała, zamieszkała w domu nad rzeczką gdzie plener jadał obiady. (…) W lecie 1934 roku pojechaliśmy całą pracownią Pruszkowskiego do Kazimierza na plener. (…) |Cały dzień było malowanie pejzażu albo plaża i pływanie w Wiśle i po Wiśle, dalekie spacery i wspólne posiedzenia na kawie. Jadaliśmy wszyscy w domu, do którego prowadziła kładka przez rzeczkę. Przy tym domku koło rzeczki mieszkał Dyluś, upiorny gąsior profesora.  To ptaszysko miało ohydny charakter, było złośliwe, podstępne i agresywne. Kupiono mu żonę, miłą kulawą gąskę, w nadziei, że to złagodzi jego obyczaje, ale stało się przeciwnie. Bronił teraz tej żony ze wściekłą zazdrością. Szłam raz przez kładkę na obiad, a wszyscy koledzy siedzieli przy stołach na ganku, kiedy ten Dyluś napadł na mnie nagle na środku kładki. Rzucił się na mnie, bił skrzydłami, sięgał do twarzy dziobem i usiłował drapać szponami, a ja trzymałam go na odległość wyciągniętych rąk, dusząc za szyję. Ta scena podobno była tak śmieszna, że wszyscy pokładali się ze śmiechu, wołając do mnie „Nie daj się, Ledo, broń się, Ledo”. Było to piękne , gorące lato, malowałam wtedy długi rząd wysokich topoli nad płaską, niską ziemią, oczywiście farę widzianą z góry, zielony wąwóz, bladą Wisłę z jeszcze bledszą smugą plaży i spichrze piękne i dostojne. (…)Wszyscy nas w gruncie rzeczy lubili i znali od dawna, od pokoleń malarzy, którzy przyjeżdżali tu i wyprawiali brewerie. Byli z nas nawet jakoś dumni, malowaliśmy te ich przybudówki, schodki, daszki i całą tę nieprawdopodobną literaturę wklejoną, wciśniętą między renesansową architekturę i mówiliśmy im, że to jest piękne, bo było. Profesor Pruszkowski robił tam swoje zabawne korekty, nie bardzo już po kilku latach w Akademii słuchaliśmy  tych rad, ale lubiliśmy go, dobrześmy się z nim czuli i bawili”.

W „warsztacie” prof. Pruszkowskiego, fot. kolekcja prywatna

W drugim tomie wspomnień Moniki Żeromskiej, odnoszących się do czasów okupacji znaleźliśmy taka oto notę o profesorze Pruszkowskim:” Byłyśmy niedawno z wizytą u Prusza, tak jakoś przypomniałyśmy sobie, że nic o nim nie wiemy od dawna. Mieszkał na Lwowskiej (…). Zastałyśmy go w szlafroku, z zapuszczonymi siwymi włosami. Trochę malował, ale bardzo niedobre małe kobiece główki, takie ślicznotki z pamięci, bez wyrazu, bez charakteru. Ucieszył się nami bardzo, w końcu byłyśmy jego gwiazdami i ulubienicami. Smutne na nas zrobiło wrażenie to życie w zamknięciu, bo powiedział, że postanowił nie wychodzić ze swojego mieszkania do końca wojny. I cóż, niedługo potem zabity został na Lwowskiej żołnierz niemiecki. W odwet, wywleczeni zostali z domów wszyscy główni lokatorzy, w tym Prusz. Gdyby go wtedy nie było w mieszkaniu ocalałby, a tak został rozstrzelany z innymi w ruinach getta. Nie wiadomo, co gdzie kogo dopadnie”.

A skoro „na pierwszy ogień” poszły notatki Moniki Żeromskiej, wykorzystajmy ten fakt do prezentacji pewnej fotografii oraz dwóch not związanych z Kazimierzem i jego powojennymi historiami. Wspominając czas II wojny światowej i działalność literatów przebywających za granicą, Monika Żeromska ostro skrytykowała książkę Marii Kuncewiczowej „Klucze”. Swoją drogą, nie była w tych uwagach odosobniona, bo „Klucze” najbardziej chyba podzieliły czytelników. Polscy jej nie docenili, a zachodni – uważali, że jest to jeden z najważniejszych dzienników wojennych napisanych w Europie. Co konkretnie zarzuciła Kuncewiczowej Żeromska? Zacytujmy ten fragment: „Przyszła do nas książka pani Kuncewiczowej pod tytułem Klucze. Była to żałosna, damska ględźba, jeden z większych nietaktów popełnionych przez emigrację wobec Kraju. O ile pamiętam, przyrównywała siebie i swoją rajzę we wrześniu w stronę granicy rumuńskiej do ucieczki Dafne przed miłosnymi zalotami Apolla. Tak jak Dafne w drzewko laurowe, tak ona miała zmienić się w łozę nad graniczną rzeką. Ale porównywać postępującą armię niemiecką do Apolla, to już było przesadą”. Kompletnym milczeniem zbywa Żeromska pierwsze po wojnie spotkanie z Kuncewiczową, podczas którego wykonana została powyższa fotografia.

W swoich wspomnieniach Monika Żeromska tylko raz powraca do powojennego Kazimierza. „Któregoś gorącego dnia przyjechali do mnie dwaj panowie, Słonimski i ambasador izraelski (…) żeby mnie zabrać na wycieczkę do Kazimierza.  Nie byłam tam chyba, a nawet na pewno, od przed wojny, byłam ciekawa tego, co się zmieniło, co odbudowało, co przepadło bez ratunku. Odbudowa kamienic w Rynku oczywiście cieszy niezmiernie, ale cała bajeczność, owa bajowość Kazimierza, co było jego żywą treścią, ruchem, myślę o ruchu architektury, lepionej przez wieki i przypadek, rosnącej przez potrzeby pokoleń, tej małej, dzikiej wieży Babel wgniecionej w miasto – tego już nie ma, nie da się tego zrobić, choćby się miało najświetniejszych architektonicznych dekoratorów od sztucznych zabytków.

Poszliśmy na górę do domu Michalak, skąd widok na Wisłę i kraj w dole i za nią przepiękny. Otworzył nam drzwi syn Michalak, taki sam jak on, z płaską, prostą, jasną twarzą i świecącymi przeźroczystymi oczami. Obiecał wyszukać fotografię mojego portretu malowanego w Zamku, tak bym chciała ją mieć. Potem zeszliśmy Potem, zeszliśmy w dół i w Domu Architekta  spotkaliśmy Felusia Topolskiego, przyjmującego ans tutaj, jakby świat i Kazimierz do niego należał. Poszliśmy razem na kawę do miłej chłodnej kawiarenki – chyba to była kiedyś knajpka Berensa – i tam Feluś, rozmawiając z nami, zaczął rysować na wielkich arkuszach świetnego papieru nasze po kolei portrety. (…) Zapłaciliśmy za kawę, serdecznie pożegnali Felusia i poszliśmy  zjeść obiad, cynicznie zostawiając  nasze portrety. Naprawdę nie wiadomo, dlaczego  postąpiliśmy  tak brzydko. Cudowny powrót drogami w niskim słońcu zachodnim. Dzieci po poboczach sprzedają wczesne jabłka, maliny i czarne, żywe raki w mokrych liściach w koszykach”.

Zbigniew Herbert i jego spotkania z Kazimierzem

W tym roku kilkakrotnie byliśmy „odpytywani” ze Zbigniewa Herberta. Pytania mają związek z pomysłem upamiętnieniem postaci tego literata w Kazimierzu za sprawą tablicy, umieszczonej na frontonie domu, w którym się zatrzymywał. Tu pojawiły się wątpliwości, w którym dokładnie miejscu należałoby ową tablicę zlokalizować. W korespondencji Herberta pojawiają się m.in. dwa adresy z ul. Krakowskiej. Są to kwatery pod numerem 29 i 41. Według kazimierskich kronikarzy nie są to adresy jedyne, bo mówi się o Domu Architekta oraz Domu Dziennikarza, sąsiadującym z Domem Kuncewiczów. Osobiście nie podejmujemy się rozwikłać tego dylematu, chociaż…jedno z miejsc w Kazimierzu doczekało się wiersza. To wąwóz Małachowskiego.

 

Wąwóz Małachowskiego

 

Prowadzi żołnierz Juliusz Hrabia wąwozem cienistym,

prowadzi pod górę.

Jest błękitny, amarantowy, a wąs złoty jego.

Pod górę prowadzi wśród grabów i kwietniowych ptaków.

Aż tu ciżba Moskali,

las w lesie, mrowie.

Juliusz Hrabia podnosi oczy, szuka słońca glorii.

 Pochmurno.

Unosi się w strzemieniu, wyciąga szyję,

 chce wypruć z nieba jeden promień.

Raptem czernieją jego akselbanty.

Już nie przypomni sobie łacińskiego zdania.

Teraz, gdzie kończy się wąwóz

– szary kamień i Anioł Pański.

Tekst pochodzi z tomu Napis wydanego w roku 1969. Dzięki zachowanym notatnikom, ale także tekstom drukowanym w ówczesnej prasie wiemy, że Herbert bywał w Kazimierzu wielokrotnie. Przyjeżdżał tu zwiedzać, szkicować, ale także pracować. W podróżach towarzyszył mu czasem bratanek Marii Kuncewiczowej, pisarz Jan Józef Szczepański. Pierwszą podróż do Kazimierza – na początku lat 50. XX wieku Herbert odbył razem z poetą, Mikołajem Bieszczadowskim. Wyprawie towarzyszył niepokój. „Zbyt dużo wiedzieliśmy i zbyt pięknie o nim pisano… więc może lepiej było nie jechać, zostawić w spokoju tę naszą nieprawdziwą architekturę domysłów i marzeń. Chyba nie ma w Polsce miasteczka tak bardzo oplecionego legendą i sztuką” – pisał Herbert. „Wokół małego placyku, na którym wysiadamy, tłoczą się drewniane domki, małe jak kurniki. Niespodziewanie nad nimi wystrzela biały masyw kościoła. Stoimy wtłoczeni w ten widok, jak pod ścianą kamieniołomu. To Fara. Wydaję się, że za chwilę spłynie na miasteczko z chmur jak okręt. Jest śliczna, pogodna, renesansowa”.

Zbigniew Herbert w Kazimierzu, fot. ze strony www.culture.pl

Już w tych czasach Kazimierz Dolny żyje z ruchu turystycznego „Pod słowa „chleba naszego” podkładają kazimierzanie prośbę o urodzaj śliwek i letników” – notował poeta.

Swoje miejsce w felietonie, który ukazał się drukiem w roku 1952 na łamach Tygodnika Powszechnego, znalazła także Wisła. „Rozlewa się szeroko, a ponieważ dzień był pochmurny i zimny, ma kolor zbitej skóry”. W tekście jest też i miejsce dla zamku kazimierskiego. Herberta oprowadza po nim klucznik „dziwnie ubrany człowiek z twarzą, jaką na obrazach mają święci, a w życiu wędrownicy”. Zarówno ruiny, jak i widoki są wspaniałe. Do tego stopnia, że oglądający „skubią je jak różę, płatek po płatku”. Nie mniejsze wrażenie robi na Herbercie zieleń, która „spływa ze wszystkich gór na Kazimierz, kipi w wąwozach i zdaje się, że porwie jak woda małe domki przyczepione do zboczy. (…) Zieleń triumfuje, szumi, pachnie na umór i wypruwa spod samego serca nieprawdopodobne klejnoty. Kiedy chcecie nasycić się zielenią, przyjedźcie do Kazimierza w deszczowy dzień. Wtedy blask idzie spod spodu, ziemia zapala się jak gwiazda i świeci zgaszonemu niebu”.

Wizytujący miasteczko poeci zatrzymują się u Berensa na obiad. Jedzą dorsza i słuchają piosenki o „dziewczynie z małego miasta i o wielkiej miłości z wielkiego miasta. Czyżby Rebeka? Przy okazji Berensa Herbert wspomina o literackim portrecie tej kawiarni z kart Lata Adolfa Rudnickiego.

„Dopóki będą miasta i wsie, metropolie i prowincje, dopóki będą różne krajobrazy i niepodobni do siebie ludzie, dopóty wiecznie młoda ziemia będzie radością oczu szeroko otwartych” – komentuje Herbert, dodając, że pochwala „egzotym, ten bliski, zaraz za rogatką”. W tekście znalazło się też odwołanie do księżyca, rodem z Kuncewiczowej albo kazimierskiego wiersza Józefa Czechowicza. „Nie widać zachodniego słońca, nie będzie także księżyca. To mnie martwi najbardziej. Chciałem ten list zakończyć księżycem. Przywiozłem tu ze sobą kawałek poematu, w którym on wspina się tam daleko i oświetla miasteczko, jakby mnie chciał przekonać, że ono istnieje naprawdę, w całej swej niedorzeczności. To byłaby ładna pointa – niestety pada deszcz”.

Niestety, nie wiemy czy w trakcie pierwszej podróży do Kazimierza Herbert zabrał ze sobą szkicownik i coś narysował. Szkice wykonywał już podczas kolejnych, regularnych ekspedycji w latach 60. 70. I 80. XX w.

W liście do przyjaciół z września 1961 r. Herbert pisał: „Spędzam urlopik w Kazimierzu i wczoraj było pięknie. (…) Jest mi tu bardzo dobrze. (…) Chodzę sobie, czytam i smucę się”.

W liście do rodziców z 22 września 1962 r., pisanym z ul. Krakowskiej 29, poeta notował: Już drugi tydzień siedzę w Kazimierzu. Wypocząłem po nieudanych wakacjach (…) W parę pogodnych dni machnąłem szereg szkiców, które uzyskały aprobatę moich przyjaciół malarzy. (…) Jest tak dobrze i cicho, że ze wstrętem myślę o powrocie do Warszawy.

Jest również Herbert bacznym obserwatorem zmian, jakie dotykają Kazimierz Dolny. W felietonie dla Tygodnia Powszechnego z roku 1972 krytycznie odnosi się do nowo wybudowanego bloku mieszkalnego – „Batorego” i brudu panującego w miasteczku. Z korespondencji prowadzonej przez Herberta wynika, że mieszkał on wówczas w Domu Architekta, ale miał pecha, bo trafił na dość hałaśliwych i uciążliwych sąsiadów.

Z jesiennych urlopów w Kazimierzu z lat 80. XX w. przywoził rysunki drzew, Wisły, stodół i kościołów. „Nie narzekam – jesień nieprawdopodobnie piękna” – komentował otaczającą go rzeczywistość.

Ze szkicownika Zbigniewa Herberta, Biblioteka Narodowa w Warszawie

Z tego okresu pochodzi napisany w Kazimierzu wiersz „Elegia na odejście pióra atramentu lampy”

1

Zaprawdę wielka i trudna do wybaczenia jest moja niewierność
bo nawet nie pamiętam dnia ani godziny
kiedy was opuściłem przyjaciele dzieciństwa

naprzód zwracam się kornie do ciebie
pióro z drewnianą obsadką
pokryte farbą lub chrupkim lakierem

w żydowskim sklepiku
– skrzypiące schodki dzwonek u drzwi oszklonych –
wybierałem ciebie
w kolorze lenistwa
i już wkrótce nosiłeś
na swym ciele
zadumę moich zębów
ślady szkolnej zgryzoty

srebrna stalówko
wypustko krytycznego rozumu
posłanko kojącej wiedzy
– że ziemia jest kulista
– że proste równoległe
w pudełku sklepikarza
byłaś jak czekająca na mnie ryba
w ławicy innych ryb
– dziwiłem się że tyle jest
przedmiotów bezpańskich
i zupełnie niemych –
potem
na zawsze moją
kładłem cię nabożnie w usta
i długo czułem na języku
smak
szczawiu
i księżyca

atramencie
wielmożny panie inkauście
o świetnych antenatach
urodzony wysoko
jak niebo wieczoru
schnący długo
rozważny
i cierpliwy bardzo
przemienialiśmy ciebie
w Morze Sargassowe
topiąc w mądrych głębinach
bibułę włosy zaklęcia i muchy
aby zagłuszyć zapach
łagodnego wulkanu
apel przepaści

kto was dzisiaj pamięta
umiłowani druhowie
odeszliście cicho
za ostatnią kataraktę czasu
kto was wspomina z wdzięcznością
w erze szybkich głupiopisów
aroganckich przedmiotów
bez wdzięku
imienia
przeszłości

jeżeli o was mówię
to chciałbym tak mówić
jakbym wieszał ex voto
na strzaskanym ołtarzu

2

Światło mego dzieciństwa
lampo błogosławiona

w sklepach starzyzny
spotykam czasem
twoje zhańbione ciało

a byłaś dawniej
jasną alegorią

duchem uparcie walczącym
z demonami gnozy
cała wydana oczom
jawna
przejrzyście prosta

na dnie zbiornika
nafta – eliksir pralasów
śliski wąż knota
z płomienistą głową
smukłe panieńskie szkiełko
i srebrna tarcza z blachy
jak Selene w pełni

twoje humory księżniczki
pięknej i okrutnej

histerie primadonny
nie dość oklaskiwanej

oto
pogodna aria
miodowe światło lata
ponad wylotem szkiełka
jasny warkocz pogody

i nagle
ciemne basy
nalot wron i kruków
złorzeczenia i klątwy
proroctwo zagłady
furia kopciu

jak wielki dramaturg znałaś przybój namiętności
i bagna melancholii czarne wieże pychy
łuny pożarów tęczę rozpętane morze
mogłaś bez trudu powołać z nicości
krajobrazy zdziczałe miasto powtórzone w wodzie
na twoje skinienie zjawiali się posłusznie
szalony książę wyspa i balkon w Weronie

oddany byłem tobie
świetlista inicjacjo
instrumencie poznania
pod młotami nocy

a moja druga
płaska głowa odbita na suficie
patrzyła pełna grozy
jak z loży aniołów
na teatr świata
skłębiony
zły
okrutny

myślałem wtedy
że trzeba przed potopem
ocalić
rzecz
jedną
małą
ciepłą
wierną

tak aby ona trwała dalej
a my w niej jak w muszli

3

Nigdy nie wierzyłem w ducha dziejów
wydumanego potwora o morderczym spojrzeniu
bestię dialektyczną na smyczy oprawców

ani w was – czterej jeźdźcy apokalipsy
Hunowie postępu cwałujący przez ziemskie i niebieskie stepy
niszcząc po drodze wszystko co godne szacunku dawne i bezbronne

trawiłem lata by poznać prostackie tryby historii
monotonną procesję i nierówną walkę
zbirów na czele ogłupiałych tłumów
przeciw garstce prawych i rozumnych

zostało mi niewiele
bardzo mało

przedmioty
i współczucie

lekkomyślnie opuszczamy ogrody dzieciństwa ogrody rzeczy
roniąc w ucieczce manuskrypty lampki oliwne godność pióra
taka jest nasza złudna podróż na krawędzi nicości

wybacz moją niewdzięczność pióro z archaiczną stalówką
i ty kałamarzu – tyle jeszcze było w tobie dobrych myśli
wybacz lampo naftowa – dogasasz we wspomnieniach jak
opuszczony obóz

zapłaciłem za zdradę
lecz wtedy nie wiedziałem
że odchodzicie na zawsze

i że będzie
ciemno

 

Teresa Roszkowska we wspomnieniach

W lipcu Dom Kuncewiczów odwiedziły absolwentki Liceum Technik Teatralnych w Warszawie, Maja Raszewska i Jolanta Szymańska. To one pomogły w przygotowaniach wystawy, poświęconej Teresie Roszkowskiej namawiając do pokazania kilku projektów scenograficznych tej artystki, wykonanych w latach 50. XX w. dla Teatru Polskiego w Warszawie. Obydwie panie miały przyjemność pracować z Roszkowską. Oto, czego się dowiedzieliśmy…

Liceum Technik Teatralnych było szkołą wyjątkową. Oprócz  normalnych przedmiotów; języka polskiego, przyrody czy matematyki uczono tu historii sztuki, baletu, opery i innych przedmiotów przydatnych w pracy w teatrze. Od godz. 8.00 do 14.00 odbywały się zajęcia teoretyczne, a od 15.00 – warsztaty. Dodatkowo, każdy z uczniów przez trzy miesiące w roku terminowała na praktykach w jednym ze stołecznych teatrów. Obowiązkowe były także cotygodniowe wizyty na spektaklach teatralnych.  Mimo iż nauka nie była łatwa, to na jedno miejsce w tej szkole przypadało aż 10-u chętnych.

Liceum zlikwidowano w 1969 roku. Podobno zbyt wielu absolwentów tej szkoły wybierało studia, zamiast pracy w teatrze. Czy był to tylko pretekst do zamknięcia szkoły?

Najważniejszą nauką, jaką Maja Raszewska i Jolanta Szymańska wyniosły ze szkoły było przekonanie, że teatr jest miejscem, które tworzą przyjacielem. Kształtuje gust, daje radość tworzenia i zmusza do ciągłego rozwoju.

Ukochana nauczycielka obydwu pań była scenografka, Irena Lorentowicz. O swoich uczniach mówiła „dzieci” i chciała ich jak najlepiej poznać. Przynosiła im drobne upominki, fetowała zdaną maturę i każdego z uczniów zabierała na „obowiązkową dla każdego Polaka” wycieczkę do Krakowa. Na uczestników wypraw czekały niespodzianki – w tym specjalny program przygotowany przez szefa „Piwnicy pod Baranami”, Piotra Skrzyneckiego. Z wyjazdami do Krakowa wiąże się zabawna anegdota. Uczennice Liceum Technik Teatralnych nie malowały się i nie stroiły. Do korzystania z kosmetyków i barwniejszego, odważniejszego ubierania się namawiała swoje podopieczne właśnie Irena Lorentowicz. Do Krakowa zabierała dwa kuferki z przedmiotami do make-up oraz apaszkami i podczas podróży odpowiednia podkreślała urodę swoich uczennic. Niejednokrotnie też, apaszka z kufra Lorentowiczowej trafiała do nowej właścicielki, bo ta wyglądała w niej lepiej aniżeli pomysłodawczyni tych przebieranek.

Lorentowiczówna i Teresa Roszkowska nie przepadały za sobą. Powodem był werdykt konkursu na scenografię do paryskiej premiery „Harnasi” Karola Szymanowskiego. Wyścig o nagrodę wygrała Lorentowicz, deklasując Roszkowską oraz Zofię Stryjeńską. Dal pozostałych artystek przegrana była trudna do zaakceptowania. Tym bardziej, że spektakl spotkał się z dobrym przyjęciem we Francji, a Lorentowiczówna otrzymała angaż do Opery Francuskiej oraz stypendium francuskiego Ministerstwa Kultury.

Mimo niechęci do profesorki warszawskiego Liceum Technik Teatralnych, Roszkowska doceniała to, w jaki sposób Lorentowicz przygotowuje swoich uczniów do pracy w teatrze.  „Poznałam ją w Romie i… czułam przed nią respekt” – przyznała Maja Raszewska. „Była stanowcza i zasadnicza. Taka Herod-baba, ale nie z wyglądu (bo była drobną i szczupłą kobietą), ale z charakteru”. Szacunek do scenografki pogłębiał zachwyt nad jej pracami m.in. projektami do widowiska „Romeo i Julia”.

Kiedy pierwszy raz pojawiałam się w Teatrze Polskim, w pracowni scenografii Roszkowska zapytała mnie „kto ty jesteś” i „kto cię uczył” – wspominała Joanna Szymańska. Ponoć zjednała ją dzięki komplementom na temat biżuterii Roszkowskiej. Tego dnia artystka miała secesyjną broszę z ważką, osadzoną na sprężynce i dopasowane do niej kolczyki. Zadaniem Szymańskiej było rozrysowywanie elementów projektów kostiumów wraz z dobraniem odpowiednich kolorów, próbek materiałów i form. Jej praca była poddawana surowej, ale sprawiedliwej ocenie.  „Coś tam umiesz” –lub „choler, dobrze zrobiłaś” – miała mówić Roszkowska. Z czasem nabrała do Jolanty Szymańskiej większego zaufania.

Do anegdot przeszły opowieści o tym, jak Teresa Roszkowska niezadowolona z wykonania elementu scenografii potrafiła roztrzaskać go na kawałki. Czasem sama dobierała kolor mebla i przemalowywała sprzęt. Do legendy przeszła historia z nowym kierownikiem pracowni kostiumów męskich, który nie potrafił dobierać form i którego o mało „nie zabiła” Roszkowska. Generalnie, wszyscy czuli przed nią respekt – potwierdzały Maja Raszewska i Jolanta Szymańska.

Scenografka była tytanką pracy. Ceniła fachowców i myślenie. Przed przygotowaniami do nowego przedstawienia była dobrze przygotowana. Chodziła też na inne przedstawienia teatralne, aby ciągle uczyć się i rozwijać. Wolny czas wykorzystywała na malowanie.

Mimo bliskich i serdecznych stosunków panujących w zespole Teatru Polskiego, Roszkowska traktowała ludzi z dystansem. „Była jakby za szybą” – opisywała scenografkę Raszewska. Z ta opinią nie do końca zgadza się Jolanta Szymańska. Niejednokrotnie Roszkowska troszczyła się o nią, np. sprawdzając, czy jej podopieczna dba o zdrowie i czy jada regularnie posiłki. Jednak rozmowy nie dotyczyły spraw prywatnych, ale obejrzanych wystaw, filmów, przeczytanych książek oraz … zwierząt.

Mimo swojej osobności, Roszkowska potrafiła zjednywać sobie ludzi. Kiedy w roku 1972 przygotowywała kostiumy dla teatru Wielkiego w „Borysie Godunowie”, odtwórca tytułowej roli, Bernard Ładysz nie chciał słyszeć o włożeniu ciężkiego, wyszywanego kostiumu. Wówczas Roszkowska powiedziała „ale w nim to ty jesteś prawdziwy car…”. To podziałało, a przedstawienie było ogromnym sukcesem.

Mimo iż Roszkowska nie należała do osób, do których chodzi się po pracy na herbatę, była postacią charakterystyczną i znaną – w Warszawie i na Saskiej Kępie, na której mieszkała od roku 1922.

Czesała się w wysoko upięty koczek. Miała śniadą cerę, a swoja oryginalną 9bo chyba nie była piękna) urodę podkreślała oryginalnymi strojami i biżuterią, nierzadko wykonaną ze złota i kamieni szlachetnych. Do ulubionych należały turkusy. Nie nosiła spodni, ale zawsze zamaszyste, długie sukienki z dobrej jakości materiałów. Wbrew kolekcji zgormadzonej w Domu Kuncewiczów, stroje Roszkowskiej były intensywnych kolorów. Często w wyraźne wzory. Nigdy białe lub pastelowe, nieczęsto także czarne. Sama je projektowała, a szyły je krawcowe z teatralnych pracowni.

„Na ulicy pokazywali ją palcami” – przyznawały Maja Raszewska i Jolanta Szymańska.  Jej stroje i scenografia robią wrażenie do dziś.

 

Teresa Roszkowska

„Z upodobaniem grała w życiu rolę charakterystyczną”. Tak o Teresie Roszkowskiej mówił reżyser, Erwin Axer. Trudno nie godzić się z tym twierdzeniem, oglądając zdjęcia malarki, wykonane przed wojną w Kazimierzu Dolnym. Na jednym siedzi po turecku w kostiumie kąpielowym opalona na czarno.

Na innym – ucharakteryzowana na murzyńską dziewczynę – przytula się do prof. Tadeusza Pruszkowskiego. Jeszcze inna fotografia prezentuje Roszkowską w łachmanach, z uczernionymi zębami.

 

„Kochane „Czupiradło”, ekscentryczna dziwaczka o niewyparzonej buzi, nieokiełznana weredyczka, dla której nie było nikogo i nic świętego” – pisał o swojej koleżance Włodzimierz Bartoszewicz, autor „Budy na Powiślu”, zawierającej wspomnienia o warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych i jej absolwentach. Studia w tej uczelni i związane z nimi plenery w Kazimierzu Dolnym ukształtowały nie tylko twórczość, ale i charakter Teresy Roszkowskiej. Wychowanie w domu rodzinnym nie zapowiadało rewolucji…

Roszkowska urodziła się w roku 1904 w Kijowie. Rodzice pochodzili z Rosji, ale matka – Dorotea z domu Leischke, miała szwajcarskie korzenie. Zanim została panią Roszkowską była damą dworu na carskim dworze. W Kijowie Roszkowscy wiedli dostatnie życie: papa miał fabrykę, mama jeździła do Monte Carlo po rozrywki i do Wiednia – po toalety. Sielankę zakończył wybuch rewolucji październikowej. Jak rodzicom Teresy i o rok młodszego Aleksandra udało się przeżyć, w rodzinnym domu nie opowiadano. W roku 1922 cała rodzina przeprowadziła się do Warszawy i zamieszkała na Saskiej Kępie.

W warszawskiej willi odbywały się regularnie podwieczorki, na które byli zapraszani koledzy Teresy. Chwalono sobie smaczną herbatę, domowe ciasteczka i gościnność gospodarzy, bo podwieczorki niejednokrotnie przedłużały się o kolacje. Włodzimierz Bartoszewicz wspominał o akcencie pani domu, który po mamie odziedziczyła Teresa. Niestety, nie przejęła spektakularnej urody po rodzicielce. Jedno z pierwszych wspomnień Teresy było związane z wizytą w teatrze kijowskim (Roszkowscy mieli tu lożę) i uwagą jednego ze znajomych „ach, jakie brzydkie dziecko w pięknej sukience”. Rzeczywiście, uroda Teresy odbiegała od standardów: miała pociągłą twarz i duży nos. Dziś, o takiej urodzie powiedzielibyśmy „egzotyczna”, jednak ówczesne standardy nie były dla Teresy tak łaskawe. Bunt – wyrażony strojem i zachowaniem – zaczął się w Szkole Sztuk Pięknych. W warszawskim konserwatorium (czyli do roku 1924) mamy jeszcze grzeczną dziewczynę, w plisowanych spódniczkach i włosami zaplecionymi w warkocze.

„Jeszcze przed Akademią czesałam się normalnie –wspominała Roszkowska – z kokardą chwost wisiał, jak pan Bóg przykazał. A w Kazimierzu, w czasie wyjazdów na plenery z pracownią Pruszkowskiego, to zdaje się był jakiś kok czy coś w tym guście, za co się pióro zatykało”. Joanna Stacewicz-Podlipska, autorka monografii Teresy Roszkowskiej „Ja byłam wolny ptak”, z której pochodzi cytowany fragment uważa, że bezpośrednim katalizatorem zmian stylu Roszkowskiej był Pruszkowski i atmosfera Kazimierza Dolnego.

„My tam królowaliśmy” – wspominała malarka, obwołana przez kolegów wampem kazimierskiej malarni.

„Teresa miała zawsze dla każdego złote serce i prawdziwą, wolną od wszelkich konwencjonalnych naleciałości życzliwość” – wspominał Bartoszewicz. „Gdy kogoś lubiła, gotowa była dać się za niego posiekać, co nie przeszkadzało jej wymyślać delikwentowi tym ostrzej, im większą darzyła go sympatią. (…) Ubierała się z sobie tylko właściwą ekscentrycznością w suknie własnego pomysłu, nie mające nic wspólnego z obowiązującą modą, ale zawsze ciekawe i dekoracyjne i świetnie dostosowane do jej smukłej sylwetki.”

„Była jak postać z dawno napisanego i zapomnianego dramatu, która zgubiła  się i zabłądziła w nasze czasy” – opisywał swoją koleżankę, scenografkę Kazimierz Dejmek. Nie dziwi więc, że prof. Pruszkowski obsadził Roszkowską w roli głównej w swoim filmie „Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce”. Jedna ze scen przedstawiała się następująco:

„Z tłumu plażowiczów , niczym Wenus z ,morskiej piany, wyłania się sylwetka w zgrabnym kostiumie kąpielowym, ze sznurem korali i muszelek. Krajowa piękność z wysp samoańskich wygląda jak z obrazu Gaugina. Jest barwna jak koliber”.

Maria Kuncewiczowa, opisując plenery kazimierskie  notowała, że Roszkowska była … najbardziej opaloną plażowiczką. Z upodobaniem propagowała… naturyzm, opalają się na „russa”. Nie umknęło to krytyce matki, uważającej, że nadmierna opalenizna cechuje prostych chłopów nie zaś arystokratów. Córka nie przejmowała się chyba krytyką, skoro w roku 1928, na odwrocie zdjęcia przesłanego rodzicom z Kazimierza napisała „była piękna Helena, potem piękna królowa Jadwiga, a teraz najpiękniejsza królowa Teresa – chyba jesteście dumni z takiej córki?” Dodajmy, że zdjęcie przedstawiało Teresę w papierowej koronie, z berłem zwieńczonym … pluszowym misiem.

Warto zaznaczyć, że pozornie niedbałe stroje Roszkowskiej były skrupulatnie przygotowywane. Kreacja na użytek Kazimierza – dbałość o detal, sceniczny wymiar życia – przyda się Roszkowskiej w późniejszej pracy jako kostiumologa i scenografki teatralnej.

Potwierdzeniem tej tezy niechaj będzie historia o przygotowywanych toaletach. Wraz z koleżanką, Jadwigą Przeradzką omawiały detale sukien oraz kolory: „słuchaj, ja robię żółtą, to ty zrobisz zieloną. Ja robię różową, to ty zrobisz niebieską.” Przeradzka zawsze chodziła w duecie z Roszkowską, więc zamierzony efekt panie osiągały w 100 procentach.

Fantazję kazimierską odnoszącą się do stroju Roszkowska przenosiła na warszawskie salony.  „Była oryginalna od stóp, obutych w pantofle nie do pary, a ż po czubek głowy , na której chwiał się udekorowany piórem fikuśny koczek-węzełek – pisała Stacewicz –Podlipska. Po latach Roszkowska tak komentowała uczesanie „na samuraja”: „ jak ja się tak zaczęłam czesać, to się mówiło >Roszkowska zwariowała<, a teraz same wariatki takie chodzą”.

W innym znów fragmencie monografii artystki czytamy: Roszkowska „nosiła suknie własnego projektu, o kilka dekad wyprzedzające obowiązującą modę. Sensacją stawały się kolejne, coraz bardziej spektakularne nakrycia głowy, efektowna biżuteria, futro z małpy czy zielone paznokcie. (…) „Nigdy nie myślałam nad tym, jak się ubrać – komentowała artystka – ten image nie był zakomponowany. On się sam wyrobił. Jak Boga kocham, bo to, co jest w środku człowieka samo z niego wyłazi, emanuje. Te moje kiecki są takie, siakie i owakie, przeze mnie rysowane. Ale nie po to, aby kogokolwiek zaskakiwać. Jestem jaka jestem i już!”

Czy rzeczywiście nie było zaskoczeń i prowokacji? Przytoczmy jedną z anegdot o pewnym przedstawieniu świątecznym z udziałem duchownego – księdza Władysława Korniłowicza. „Byłam w nocnej koszuli-wspominała Roszkowska- warkoczyki byli zaplecione na takie, takie cudaczne. Mordę miałam umalowana dotąd tylko – na biało i skrzydełka. Wlazłam mu na kolana. Dopiero się wił, biedny.”

Skłonną do psot i prowokacji Roszkowską najtrafniej sportretował jej ukochany nauczyciel, prof. Tadeusz Pruszkowski malując jej portret w żółtym berecie. „Ty jesteś dziwny człowiek – miał powiedzieć Prusz Roszkowskiej – twoje obrazy wesolutkie, radosne, a ty jesteś ponurak”. „I właściwie ja nie jestem wesolutka, na pewno nie” – pointowała to zdanie malarka.

Artystka, którą ukształtował Kazimierz wracała do powojennego miasteczka niechętnie. „To, co w nim ujrzała niewiele miało wspólnego z barwnymi wspomnieniami z lat młodości. Zniszczenia wojenne i dramat miejscowej ludności na zawsze odmienił oblicza miejsc i ludzi, a tym samym malarstwo Teresy Roszkowskiej. Znikły barwne scenki rysunkowe i bajkowo stylizowana architektura. W miejsce tego pojawiły się obrazki owocowego sadu, które gdyby nie podpis, mogły powstać w dowolnym miejscu na mapie” – pisała Joanna Stacewicz-Podlipska.

Wojna zmieniła także sama Roszkowską. Nad towarzystwo ludzi zaczęła przedkładać zwierzęta. Ogród otaczający jej dom na Saskiej Kępie, stał się azylem dla wielu bezpańskich kotów.

„Jestem w ogóle zwariowana – jak niektórzy uważają – wariatka na temat zwierzaków – mówiła Roszkowska. Biednych, chorych ptaków, kotów, psów. Gotuję ryby, makaron i noszę co wieczór w umówione miejsce. Te biedaki czekają na mnie (…). Zwierzaki są jak ludzie. Żeby mogły mówić, to by mówiły. Jeżeli człowiek ma ludzki stosunek do zwierzaka, to i zwierzak robi się ludzki. Wszystko rozumie. To najlepsi przyjaciele, którzy nigdy nie zdradzają”.

Troska o swoich podopiecznych kosztowała Teresę Roszkowską życie. W październiku 1992 roku nieznani dotąd sprawcy dostali się do willi Teresy Roszkowskiej przez uchylone dla kotów okienko w piwnicy. Tej niespodziewanej wizyty malarka nie przeżyje.

Aleksander Świętochowski

Przed nami kolejny interesujący tekst red. Janusza Ogińskiego. Dotyczy pisarza, którego nazwisko raczej nie jest kojarzone z Miasteczkiem. A jednak…

To zdumiewające, ale autorzy bedekerów i innych opracowań o Kazimierzu Dolnym pisząc o wybitnych postaciach związanych z tym miastem, nie wspominają o Aleksandrze Świętochowskim. Dziś – co prawda –  to nieco zapomniana postać, ale był to wybitny publicysta, dramaturg, nowelista i powieściopisarz, a także, o czym nie wszyscy wiedzą, kolega szkolny i przyjaciel Bolesława Prusa. W dzieciństwie mieszkał i uczył się w Kazimierzu Dolnym.

Przyszły literat urodził się 18 stycznia 1849 roku w Stoczku Łukowskim (zm. 25 kwietna 1938 r. w Gołotczyźnie). Jego ojciec, Feliks Świętochowski, niedługo po urodzeniu syna, przeniósł się wraz z rodziną do Kazimierza Dolnego, gdzie zatrudnił się jako nauczyciel szkoły elementarnej, w której pracował do 1864 roku. W tym samym czasie nabył folwark w Wylągach.

W 1860 roku Aleksander Świętochowski został przez rodziców wysłany do szkoły powiatowej w Siedlcach, a po roku przeniesiono go do Lublina. Po wybuchu powstania styczniowego czternastoletni Aleksander postanowił wyruszyć do walki z zaborcą, ale ojciec przezornie zabrał niedoszłego powstańca do domu. Z tego też powodu Aleksander przeżył wstrząs psychiczny.

Aleksander kontynuował naukę w lubelskim liceum, które ukończył w 1866 r. Studia w Szkole Głównej i na Cesarskim Uniwersytecie Warszawskim odbywał w latach 1866–1870 na wydziale filologiczno-historycznym. W 1874 roku wyjechał do Lipska, gdzie na tamtejszej uczelni uzyskał doktorat z filozofii za rozprawę o moralności. Po studiach powrócił do Warszawy. Tam publikował artykuły w „Przeglądzie Tygodniowym”. Współpracę z redakcją zakończył w 1878 roku, a następnie rozpoczął pracę w redakcji dziennika „Nowiny” (do 1881 roku). Po odejściu z „Nowin” założył tygodnik „Prawda”, który prowadził do roku 1902. W latach 1908–1912 redagował miesięcznik „Kultura Polska”, następnie „Humanista Polski”, współpracował też z „Myślą Narodową”. Poza publicystyką pisał także dramaty, powieści, rozprawy filozoficzne. Z najbardziej znanych dramatów można wymienić: Niewinni, Nieśmiertelne dusze, Ojciec Makary. Jego życiowym dziełem jest Historia Chłopów Polskich, którą napisał w latach 1925-1928.

August Grychowski, autor książki Lublin i Lubelszczyzna w życiu i twórczości pisarzy polskich (wyd. przez Wydawnictwo Lubelskie w 1974 r.) wspomina o związkach Aleksandra Świętochowskiego z Lublinem, a także z Kazimierzem Dolnym. Czytamy tam: „Jeszcze większym sentymentem darzył Świętochowski Kazimierz. W pamiętniku swoim uważał to miasto za »miejsce szczególnego wdzięku«. August Grychowski cytuje także inny fragment z pamiętnika Aleksandra Świętochowskiego: „Jego łagodne, krzewami obrosłe, w jesieni karminem jagód berberysowych ubarwione góry, ozdobione na wierzchu ruinami zamku i wieży, oddzielona od nich wąskim pasem drogi i sadów szeroka wstęga Wisły, nad którą stoją opustoszałe, martwe, poważne śpichlerze, skamieniałe pamiątki dawnej świetności, starością omszałe rzeźbione domy – wszystko to składa się na krajobraz nadzwyczajnie piękny. Trzeba było polskiego niedbalstwa i nieumiejętności artystycznego kształtowania przyrody, trzeba było rosyjskiego brutalstwa, zamieniającego miasta na osady, ażeby z grodu prześlicznie położonego, handlowego zrobić brudną kotlinę…”.

Aleksander Świętochowski osadził akcję jednego ze swoich opowiadań w Kazimierzu Dolnym. Historię z noweli Chawa Rubin, drukowanej w dzienniku „Nowiny” w 1879 roku, trudno jednak uznać za idylliczny opis miasteczka z czasów dzieciństwa autora tego opowiadania. Tytułowa bohaterka Żydówka – Chawa Rubin jest matką kilkorga małych dzieci, która trudni się drobnym handlem. 

Opisując losy męża Chawy, Symche Rubina Świętochowski zanotował: „Śmierć ojca zgubiła go ostatecznie. Dostał bowiem w spadku ćwierć domu w Kazimierzu nad Wisłą, ćwierć walącej się rudery, której dolna krawędź okien już niżej poziomu błotnej uliczki zapadła i którą nawet kasyer miejski jako przeznaczoną do rozebrania od podatku uwolnił. Mimo to Symcha był dumnym ze swego dziedzictwa, które go obdarzyło tytułem „gospodarza”. Przyjąwszy do swej izby, stanowiącej całą jego własność, dwu lokatorów, odtąd albo się kłócił z nimi, albo obiecywał „na wiosnę” reperacyę, albo siedział na ławce przed domem i wygrzewał się na słońcu lub rzucał trzem kurom gotowane łupiny kartofli. Nawet bóżnicę zaniedbywał. Choroba, głód, duma rodowa, wreszcie uczucie godności gospodarskiej— wszystko to wprawiało biednego żyda w stan zupełnego bezwładu. Gdy mu próżniactwo dokuczyło, wychodził na rynek i rozprawiał z przechodniami o licznych kupcach na jego posiadłość, której nikt nie pożądał. Ponieważ lokatorowie mu się nie wypłacali, więc zapytasz czytelniku, z czego Symcha z czworgiem dzieci żył?”

Utrzymanie rodziny spoczywało n a barkach Chawy, która zajmowała się sprzedażą ryb. Nie było to ani łatwe, ani dochodowe zajęcie, choć w tych czasach w okolicach Miasteczka łowiono ponoć jesiotry.

„W małej mieścinie, gdzie każdy ma wszystko w domu, albo łatwo nabyć może, pośrednictwo w kupnie musi być bardzo ograniczone i tylko kosztem skromnych wymagań utrzymać się daje. To też Chawa od świtu do nocy biegała za 10 groszami. Zaklętem kołem jej ubóstwa był szczupły kapitał zakładowy, który nie pozwalał na szerszy handel.”

W opowiadaniu znaleźliśmy jeszcze jedną, topograficzną ciekawostkę:

„Urząd pocztowy mieścił się w Kazimierzu na wysokiej górze, prawdopodobnie dla tego, żeby dwa rumaki pana Chrząstkiewicza, zaprzężone do ekstrapocztowej bryczki, mogły ruszyć z miejsca galopem i bodaj na chwilę przekonać pasażera, że one nie są tak flegmatyczne, jak wyglądają. Jeszcze Chawa była u spodu góry, gdy już usłyszała groźny, miotający gromy przekleństw głos poczhaltera.”

Aleksander Świętochowski był nie tylko uważnym obserwatorem mizerii kondycji ludzkiej, ale także społecznikiem. Przyczynił się m.in. do utworzenia szkół rolniczych w Gołotczyźnie. Najpierw była to szkoła gospodarstwa domowego dla dziewcząt wiejskich założona w 1909 roku przez jego przyjaciółkę, Aleksandrę Bąkowską, właścicielkę wsi Gołotczyzna koło Ciechanowa. Kilka lat później powstała tam jeszcze szkoła rolnicza dla chłopców o nazwie „Bratne”, której współzałożycielem był  Aleksander Świętochowski .

Ze szkołą gospodarstwa domowego dla dziewcząt wiąże się sensacyjna historia romansu uczennicy, Marii Żydowo ze starszym od niej o 50 lat Aleksandrem Świętochowskim. Jak wynika z pozostawionych pamiętników, pisarz spotkał ją w 1921 roku podczas pracy w przyszkolnym ogrodzie. Ponoć była to miłość od pierwszego wejrzenia. Po latach tak wspominał to spotkanie: „Kiedy ją spotkałem przed 13 laty jako praktykantkę szkoły rolniczej w Gołotczyźnie, była to panienka 18-letnia, drobna, kształtna, ładna blondynka, z bardzo prawidłowymi rysami, o twarzy miłej, łagodnej, lekko uśmiechniętej…”.

 

Na Marii spotkanie to również wywarło ogromne wrażenie. Aleksandra Świętochowskiego zapamiętała jako rosłego mężczyznę, o dostojnej siwiźnie i wspaniałych przejmujących oczach. Znajomość szybko przerodziła się w romans, co gorszyło kadrę pedagogiczną szkoły. Jednak związek był tak silny, że kontakty nie zostały przerwane nawet po wyjeździe Marii ze szkoły. Ślub wzięli w 1932 roku, zaraz po śmierci pierwszej żony pisarza – Wandy z domu Trzcińskiej, z którą Świętochowski od dawna był w separacji. Maria i Aleksander byli w związku małżeńskim zaledwie pięć lat. Pisarz zmarł 25 kwietnia 1938 roku w Gołotczyźnie. Po jego śmierci wdowa utworzyła w ich domu muzeum poświęcone pisarzowi, które prowadziła do 1959 roku. Maria Świętochowska (później Grossman) zmarła 14 stycznia 2004 r. w wieku 101 lat. Została pochowana we wspólnym grobie z pierwszym mężem Aleksandrem na cmentarzu w Sońsku koło Ciechanowa. Dzięki staraniom Towarzystwa Miłośników Ziemi Ciechanowskiej odzyskano w 1973 r. dom pisarza, urządzając w nim gabinet Aleksandra Świętochowskiego (obecnie Muzeum Pozytywizmu, oddział  Muzeum Szlachty Mazowieckiej w Ciechanowie).

Przygoda w kolorach, czyli o Bohdanie Czeszce

To nie będzie prosty tekst, bo postać, której jest poświęcony nie należała do łatwych w obyciu. Choć z Kazimierzem Dolnym wiążą Bohdana Czeszkę (1923-1988) aż dwie książki, poruszane w nich zagadnienia wymagały dodatkowych wyjaśnień.

Ot, choćby fragment zasygnalizowany przez pisarza w opowiadaniu „Moje Kazimierze” z tomu „Nostalgie mazurskie”.

„To nie myśmy odkryli Kazimierz nad Wisłą, ale nasi poprzednicy, i to na tyle lat przedtem, zanim komukolwiek z nas przyszło do głowy, by wziąć do ręki ołówek albo pędzel… Jeszcze za naszych czasów kołatały się wokół zamku duchy członków Bractwa Św. Łukasza, a ludzie tutejsi w ogóle nie zwracali uwagi na malujących pejzaże adeptów. Malarze byli przypisani temu miastu i tak jest chyba po dzień dzisiejszy. Tak wówczas my przyszliśmy niejako na gotowe, lecz rzadko, a może i nigdy więcej nie dane nam było przeżyć takiego olśnienia , jak to, które towarzyszyło poznaniu Kazimierza”.

Oficjalna biografia Bohdana Czeszki skupia się najczęściej na aspektach związanych z kształtowaniem się światopoglądu: pracy w zakładach stolarskich na Woli, nieskrywanym przed wojną sympatiom socjalistycznym, udziałowi w II wojnie światowej, zaangażowaniu w struktury Związku Walki Młodych, członkostwie w PZPR i posłowaniu w Sejmie do roku 1980. Z zakamarków życiorysu autora słynnego i zekranizowanego przez Andrzeja Wajdę „Pokolenia” artystyczne koneksje trzeba wyłuskiwać, jak ziarnka maku. Sam pisarz wspomina o nich niezbyt często.

Na szczęście są też inne publikacje o warszawskich szkołach artystycznych, w których Bohdan Czeszko jest wspominany. W Internecie natrafiłam na wspomnienia grafika i ilustratora, Andrzeja Heidricha, absolwenta stołecznego Liceum Sztuk Plastycznych. Szkoła wznowiła działalność w roku 1946. ”Siedzimy w klasie, nie znamy się jeszcze wszyscy i raptem otwierają się drzwi i wchodzi dwóch – pisał Heidrich. Jeden jest mniejszy, drugi większy. Zwróciłem uwagę na większego. Był w długim ruskim szynelu z poodpruwanymi naszywkami i charakterystycznym postrzępionym dołem, bo szyneli Rosjanie nie obrębiali. To był Marek Oberländer. A drugi? Bohdan Czeszko. W liceum była niesamowita zbieranina zupełnie wyjątkowej młodzieży. Jasio Lebenstein, Krysia Zachwatowicz, Jacek Sienicki, Leon Urbański, Marysia Wieczorkówna, Krysia Lesmanówna córka Jana Brzechwy. Każdy miał swoje wojenne przejścia. Czeszko walczył w AL-owskich Czwartakach. Marek przyjechał ze Związku Radzieckiego, wcielono go do ruskiej armii”.

Do pierwszych powojennych lat warszawskiej szkoły plastycznej powracają także autorzy wspomnieniowego tekstu o tej placówce, zamieszczonego na oficjalnym profilu szkoły. „Do 1945 roku w szkole realizowano dwuletni cykl nauczania na podbudowie tzw. „Małej Matury”. Jan Lebenstein, jeden z pierwszych absolwentów szkoły opowiadał o niezwykłym klimacie tego miejsca. „W szkole była wielka różnorodność, ówcześni uczniowie to „mieszana banda” – od naiwnych panienek, zupełnie nie znających życia, do „zgranych łobuzów”, to Liceum było jak gdyby „wyspą”, „marginesem”, czymś, co wymykało się ogólnie wówczas panującej tendencji narzucania ideologii przez partię we wszystkich działających instytucjach. Niemała była w tym zasługa ówczesnego dyrektora, Antoniego Mączaka, któremu udało się mimo wszystko zachować neutralność ideową szkoły. „Być sobą” – to główna dewiza życiowa, szkoła w tym nie przeszkadzała. Była, szczególnie jak na ówczesne tendencje, „ostoją liberalizmu”.

W pamięci innego absolwenta, grafika Leona Urbańskiego zachowały się takie oto historie związane z kolegami. ”Wielu uczniów i nauczycieli miało za sobą tragiczne i skomplikowane losy wojenne i okupacyjne, np. kolega z klasy, Marek Oberländer pracował w kopalniach Nowosybirska, u wielu, którzy przeżyli piekło, pozostały lęki i obsesje.(…)Do szkoły chodzili wówczas ludzie, którzy mieli za sobą barwną i często tragiczną przeszłość, ale przed wieloma z nich, jak się później okazało, otwierała się droga do sławy… Wielu z nich także i w przyszłości doznało tragicznego losu. […] Do klasy wyższej o rok chodził Bohdan Czaszko, była to barwna postać, na co dzień, w gronie kolegów używał mocnych określeń, tak więc bardzo zdumiewało mnie zestawienie tego „soczystego stylu” z subtelnymi opisami, jakie znalazłem w jednym z jego opowiadań.”

Oberläneder, Lebenstein, Andrzej Wróblewski… Listę nazwisk uczniów warszawskiej szkoły można by mnożyć. Zadziwiające jednak (dla laika w ocenie wartości obrazów) może być to, że przyjeżdżali na plenery do Kazimierza Dolnego.

„Rychło przyszedł ten moment, przyszedł chyba wraz z pierwszą próbą namalowania  czegokolwiek, bo przecież po to się na ten plener przyjechało. Było to doznanie światła. To światło parowało zewsząd. Z kurzu drogi i kamieni bruku, ze ścian i z nieba, było wszechobecne i natrętne. Gdy słońce lata stało w zenicie, stawało się tka obezwładniające, że po kilku próbach sprostania temu wyzwaniu zaniechałem daremnych borykań. Cenne były godziny wczesnego popołudnia aż do zmierzchu, kiedy to następowało ujawnienie się koloru i trwał już do wieczora ów przemarsz pogłębiających się barw.

Kiedy piszę „kolor” lub „barwa”, pomyśleć można, że Kazimierz zapamiętał mi się kolorowy na podobieństwo owych rekonstrukcyjnych zabiegów na odbudowanych murach niegdyś starych miast. To nie tak. Kolor Kazimierza zapamiętał mi się jako gama szarości i stłumionych ugrów, przetykanych przysrebrzoną zielenią, spatynowane brązy i ni z tego, ni z owego strzelająca nagle różem fasada świeżo pomalowanej kamieniczki czy żółcień farnego kościoła. Miałem zawsze tendencję do niepotrzebnego ekscytowania się kolorem i zanim Kazimierz mnie obezwładnił, często łaziłem ze sztalugami poza miasto, gdzie drzewa, pobielane chałupy pod sczerniałymi strzechami, pola, parowy. Albo nad Wisłę, której nigdy w końcu nie namalowałem”.

Fragment opowiadania „Moje Kazimierze” odnosi się do kilku wizyt Bohdana Czeszki w Miasteczku. W wyprawach nieodłącznie towarzyszy mu Marek Obrländer. Podobno (a tę wersję wydarzeń potwierdza sam artysta), to właściwie Czeszko zachęcił byłego więźnia sowieckich łagrów do studiów artystycznych.

Czeszko i Oberlaneder kontynuowali naukę w warszawskiej ASP. Czeszko – chyba bardziej z ciekawości, bo śladów jego prac trudno szukać w magazynach muzealnych. Są za to teksty poświęcone sztuce, a zwłaszcza modnemu i obowiązującemu wówczas w PRL socrealizmowi. Przygotowywał w tym czasie (1948 r.) swoją pierwszą książkę, by wkrótce – po publikacji oraz ekranizacji „Pokolenia” stać się gwiazdą pisarską socjalistycznej Polski. Powróćmy jednak do czasów, kiedy jako malarz Czeszko zmaga się z tematem światła niejako ”zadanym” przez Kazimierz.

„Wiem, żem wiele miesięcy w kolejnych latach zmarnotrawił nie potrafiąc, a może podświadomie lękając się dotknąć i pochwycić skarb tamtejszego światła. Później tego próbowałem i teraz, kiedy piszę o moich Kazimierzach, bo było ich kilka, jako że nigdy człowiek nie bywa w tych samych miejscach, kiedy opuszcza je i powraca ponownie, przeglądam gwaszowe notatki, które robiłem w ostatnim roku, kiedy tam byłem. Robiłem ich bardzo dużo, jakby w przeczuciu, że już tu nie powrócę nigdy, by malować, jakby w rozpaczliwej zachłanności. (…)Te notatki były pożyteczne o tyle, żem namalował później dwa czy trzy pejzaże już w Warszawie i w jednym z nich, jak sądzę, na miarę moich możliwości Kazimierz namalowałem”.  

W tekście „Moje Kazimierze” Czeszko przyznawał się do zdrady malarstwa na rzecz literatury, a Kazimierza – dla Mazurów. Jednak nawet z perspektywy Rucianego powracał wspomnieniami na kazimierski rynek. „Kazimierz nie tyle zawartym pięknem, co siłą inspiracji był ważny. Parował zeń dany temu miejscu imperatyw malarskiego myślenia. I nie tylko bowiem fascynacji tym miejscem, ulegli i chyba ulegają nadal ludzie różnych profesji artystycznych, poszukujący azylu wśród szaleństwa i zgiełku tego świata. Myślę, że poszukują także ludzkiego wymiaru urbanistycznego i architektonicznego dla swojej egzystencji, albo przynajmniej odpoczynku od tego, co nazywamy nowoczesnym miastem. (…) innych (pozamalarskich – przyp. aut) Kazimierzy mieć nie chciałem”. Bohdan Czeszko tylko raz złamał dane sobie słowo. Część akcji książki „Przygoda w kolorach” z roku 1958 osadził w Kazimierzu Dolnym. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość. Opowiadanie „Moje Kazimierze” przynosi nam ciekawostki, związane z kolejnym plenerem, w którym uczestniczył pisarz.  Obok niego, z tematami kazimierskich pejzaży mierzyli się Jan Dziędziora, Adam Perzyk, Marek Oberlander, Andrzej Wróblewski, Artur Nacht-Samborski i oraz Franciszka i Eugeniusz Eibischowie. Cała brać pomieszkiwała w celach klasztoru o.o. Franciszkanów i stołowała u Berensa. Nawet ubogich artystów stać było na serwowane tu łososie i sandacze z rusztu. Obfitowała w nie wówczas Wisła. Kiedy wpadało trochę grosza, młodzi malarze szli na wódkę do kawiarni, usytuowanej w kamienicy Krzysztofa Przybyły. Zadawali też szyku, wycierając swoje pędzle bezpośrednio w koszule i szorty, tworząc z nich niemal nieprzemakalne zbroje.

„ To było w roku pierwszego Kazimierza, kiedy jeszcze byliśmy cholernymi artystami. Później nam przeszło”- pointował Czeszko. Przyznawał się także, że z Kazimierza „ nie dało się wyjechać. Dopiero słoty  września, a i października przymrażającego nad ranem, wyganiały nas stamtąd skuteczniej niż powinności studenckie. Szukaliśmy  lada pretekstu, by przedłużyć Kazimierz w nadziei, że może jeszcze się coś szczęśliwego zdarzy, że może jeszcze uda się natrafić na nie przewidywane brzmienia kolorów, barw błąkających się na okręgu wyobrażeń. Nie zawsze złudne były te czyhania w ciszy po zgiełku lata.”

Nie odnalazłam żadnego obrazu autorstwa Bohdana Czeszki (tej opowieści towarzyszą zdjęcia z archiwum Marka Oberlandera, Polony i Wirtualnego Muzeum Fotografii). Jest natomiast dużo artykułów odnoszących się do sztuki, publikowanych w ówczesnej prasie. Rządzi w nich duch socrealizmu. „Wystawa plastyczna młodzieży wyższych szkół artystycznych jest nie tylko wyrazem wielkiego przełomu, jaki dokonał się w naszym szkolnictwie, lecz w pierwszym rzędzie jest ona dobitnym świadectwem, że sztuka służąca wielkim celom walczącej o pokój ludzkości potęguje w ogromnym stopniu możliwości twórcze artysty, rozwija jego wyobraźnię, wyzwala jego środki artystyczne w oparciu o nowy realistyczny warsztat twórczy. Owa wystawa (…) mobilizuje się wokół idei socjalizmu i walki i pokój(…) Dzieła młodych artystów są (…) wyrazem głębokiego nurtu realizmu socjalistycznego, który ogarnął  nasze szkolnictwo, są wyrazem, można to już dziś śmiało powiedzieć, politycznych pragnień, marzeń i dążeń całej młodzieży polskiej, stojącej twardo w szeregach obrońców pokoju”. ((B. Czeszko, Wystawa młodych plastyków, Po prostu nr 32, 1950 r.)

Równocześnie z karierą literacką, w sukurs poszły coraz większe wpływy w partii. Czeszko był przez lata aktywnym członkiem KC PZPR.

Udzielał się nie tylko artystycznie, ale również towarzyszko. Tajemnica poliszynela był jego romans z Anną Kozicką (Broniewską), córką poety, Władysława Broniewskiego. Byli też tacy, którzy wypominali Czeszce bliską znajomość z Jadwigą Broniewską, matką Anki. Ponoć spotykał się z nią jedynie po to, by „popchnąć karierę”. Po nagłej śmierci Anki nie brakowało głosów, że nie był to nieszczęśliwy wypadek ale samobójstwo. Anka miała targnąć się na życie, bo dowiedziała się o związku swojego ukochanego z własną matką. Choć tych rewelacji nie potwierdziła Ewa Zawistowska, córka Anki, autorka książki „Dziadek Władek. O Broniewskim, Ance i rodzinie”, nadal krążą plotki.

Do tematyki plenerów malarskich i powinności w sztuce Bohdan Czeszko powrócił już po dowilży (1956), w książce „Przygoda w kolorach”. Jej główny bohater Bartłomiej musi dokonać wyboru: czy malować zgodnie ze swoją wizja, czy też dać się indoktrynować systemowi. Codzienność (kłopoty finansowe, brak możliwości udziału w wystawach, niezrozumienie wśród innych artystów, wybierających karierę) będzie podsuwać Bartłomiejowi rozwiązania najprostsze.

„Przygodę…” rozpoczyna opis Kazimierza Dolnego i pracującego tu architekta. W opisanej postaci trudno nie rozpoznać Karola Sicińskiego.

„Architekt chodził po Miasteczku w brezentowej pelerynie wojskowej, spłowiałej od słońca. Na głowie nosił słomkowy chłopomański kapelusz. Po wojnie zbierał kamienie dawnych domów i lepił je, jak skorupy drogocennej wazy. Koledzy przyjeżdżający tu z wielkich miast klepali go po ramieniu, lecz mówiąc o nim, wyrażali sąd, że zdziwaczał, że zatruł go jad sączący się ze starych tutejszych kamieni. Oto odtworzył drewniany budynek jatki koszernej, ślepy jak trumna i na nic nie przydatny. W tym miasteczku, na rynku, ludzie deptali po kamieniach mogilnych, zdjętych na rozkaz hitlerowców z żydowskiego cmentarza i nikogo grom nie spalił.

Tu można było zobaczyć ugnojone po grzbiet krowy, stojące pod szlachetnymi łukami starych sklepień, w czerepach dawno umarłych domów. Na Górach, w zielonej pianie sadów, stał zbyt wielki klasztor. Kołatało się w nim czterech mnichów cierpliwie odkurzających księgi, których nie umieli przeczytać i grzebiących w skrawku ziemi, który im pozostał z dawnych majętności.(…) W wapiennych kamieniach, płonących w lipcowym słońcu upalną bielą, w ciepłych brązach i mrocznych zieleniach pejzażu, w życiu tutejszych ludzi, trudniących się rybactwem, uprawą tytoniu i odwiecznym rzemiosłem, w patynie renesansowych murów, w lśnieniu rzeki zawarty był narkotyk i ci, którzy jesienią nie byli w stanie odjąć od ust czarki nim napełnionej, skazywali się na zatracenie. Przyjeżdżający na powrót wiosną już nie uznawali za swego człowieka, który pozostał. Ów zaś nie miał im tego za złe, ponieważ zdawał się więcej od nich wiedzieć. Z biegiem lat Miasteczko stało się miejscowością bardzo uczęszczaną. Została zakłócona cisza kolorowej przygody, jaka przezywało tu nieodmiennie, co rok kilkudziesięciu artystów wielu profesji.  Dlatego Bartłomiej przyjeżdżał teraz do miasteczka w końcu sierpnia, kiedy następował odlot opalonych skór, kolorowych stroików i nieważkich romansów letnich. (…) Zmykał się u siebie, nie chodził na rynek, lecz obciągał blejtramy płótnem i starannie rozpuszczał klej. Kiedy mijał czas ucieczki, kiedy miasteczko opustoszało i z kątów wychodzili na rynek dziwacy, podobni do Chagallowskich unoszących się Żydów, o tej porze Bartłomiej rozpoczynał pracę. (…) teraz, u schyłku lata pragnął widzieć wiele brązów i bieli, i pragnął prześledzić ich współżycie. Krążył po okolicy i poszukiwał pejzaży, które mogłyby posłużyć mu swą zawartością. Rysował je.”

Bartłomiejowi nie pomogą liczne szkice przywiezione z Miasteczka. Nie poprawią też samopoczucia rozmowy z innym malarzem, Franciszkiem, który zdecydował się w Kazimierzu pozostać. Obraz, prezentujący ścianę jednej z kamienic kazimierskich i zaprezentowany na wystawie rozpocznie lawinę artystycznych niepowodzeń i złych decyzji. Zarówno tych zawodowych, jak i prywatnych.

Po nieudanym romansie z polityką sam Bohdan Czeszko przeprowadził się na Mazury. W okolicach wsi Kierzek sam zbudował dom. Mimo, że do roku 1980 był posłem na Sejm, odciął się od wielkiego świata. Pasja mazurska i myśliwska sprawiły, że poznał, a następnie zaprzyjaźnił się z artystą, Andrzejem Strumiłłą. Obaj byli członkami elitarnego koła literatów (nr 39), któremu prezesował Igor Newerly. Polował tu m.in. Michał Sumiński, którego gawędy o zwierzętach regularnie oglądałam w telewizyjnym „Zwierzyńcu”.

Na Mazurach urywa się ślad i definitywnie kończy kazimierska historia Bohdana Czeszki. Podobno pił. Podobno z czasem zamiast strzelać do zwierząt wolał je obserwować. Podobno są tacy, którzy jego pisarstwo porównują do „Walden” Henry’ego Davida Thoreau. Z pewnością potrafił namalować słowami niezapomniane pejzaże, ot choćby ten : „W połowie stoku góry Klasztornej rosły trzy buki. Z początkiem października przybierały barwę czerwoną. Ich czerwień grzmiała jak fanfara nad płowiejącym krajobrazem, nad dymami ognisk z łęty kartoflanej, snującymi się nisko, nad usypiającym miasteczkiem. Nasycenie się tej czerwieni, jej potęgujący się krzyk triumfalny ponagla Bartłomieja. Bardzo szybko następowały teraz przemiany. Barwy z dnia na dzień zmieniały ton. Bartłomiej coraz częściej zostawał w domu, aby nie ulegać usłużnie podsuwanym przez naturę kolejno następującym sugestiom, z których każda niosła swą własną pokusę i urodę.”

W pogoni za snem – Zygmunt Kamiński

 „Dzieje życia w pogoni za sztuką” Zygmunta Kamińskiego powinni przeczytać zarówno miłośnicy sztuki, jak również pasjonaci krajoznawstwa i rodzinnych (a nawet rodowych) historii Lubelszczyzny.

Na początku wybierzmy się w okolice Garbowa. Leżący nieopodal majątek Leśce  należał do teściów Zygmunta kamińskiego, Trzcińskich. Dwór służy obecnie właścicielom prywatnym, ale historię rodu Trzcińskich pielęgnuje się – choćby na internetowej stronie (www.lesce.pl)

Majątek w Leścach koło Garbowa (za Kurierem Lubelskim)

Jeszcze kilka lat temu prawdziwą skarbnicą wiedzy o rodzinie Trzcińskich były archiwa Multimedialnej Izby Tradycji w Garbowie. Niestety, strona MIT-u od lat nie jest aktualizowana. Szkoda, bo Garbów chwalił się rodzinnymi niemal związkami z dawną mieszkanką dworu w Leścach, rzeźbiarką i medalierką, Zofią Trzcińską-Kamińską. Jej prace zdobią miejscowy kościół parafialny. Zofia Trzcińska-Kamińska to nie tylko „żona swojego męża”, ale postać, która aż prosi się by o niej wspomnieć. Przyznaję, na razie jesteśmy daleko od Kazimierza, ale historia jest na tyle fascynująca, że zbaczamy w kierunku Leśców. A ten konkretny wątek zaczerpnęliśmy z archiwaliów „Kuriera Lubelskiego” i cyklu „sagi Lubelszczyzny”.

  Zofia Trzcińska była niepokorną dziewczynką.  Jej starsza siostra, Janina Studzińska wspominała, że  przyszła rzeźbiarka unikała robótek ręcznych, a w cerowaniu pończoch robiła postępy niezadowalające. Nakrywając do stołu, wyjadała najlepsze kąski, zaś w spiżarni pozostawiała po sobie spustoszenie. Gdy przychodziło do nauki, dziewczynka uciekała z domu, właziła na drzewo i chowała się w gąszczu liści przed guwernantką, panną Lane.

Zygmunt Kamiński, Zofia Trzcińska-Kamińska

W Leścach kwitło życie towarzyskie. Bywali tu spokrewnieni z Trzcińskimi Kossakowie i Unrugowie. Szanowano nie tylko sztukę, ale także tradycje patriotyczne. Rodzice nie ograniczyli się jedynie do edukacji domowej córki. Jako 19-o latka Zofia Trzcińska trafiła do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, do klasy Władysława Ślewińskiego. To tu poznał ją Zygmunt Kamiński. Swoją przyszłą żonę opisał tak: „pucołowata twarzyczka, burza jasnych włosów i niepokorne, dumne spojrzenie.(…) Przede wszystkim piękny wzrost, dobra, mocna figura zdradzająca świetny stan znakomitego odżywiania od długiego szeregu pokoleń. Proporcjonalna do wzrostu głowa zwieńczona imponującą grzywą włosów. Chyba właśnie te włosy rozświetlały szarość naszej pracowni, bo były bardzo jasne, blondasińskie… o szczerozłotym odcieniu dojrzałej, pełnej połysków pszenicy… Wyczuwało się w jej zachowaniu pewność siebie, bezwzględną odwagę, porywczość, prawdomówność posuniętą aż do zadziorności i górujące nad wszystkim, namiętne zaciekawienie życiem. Od razu intuicyjnie zorientowałem się, że ta dziewiętnastoletnia indywidualność wyrosnąć musiała w cieple starego gniazda rodzinnego, że wyhodowana została w atmosferze środowiska starej polskiej szlachty”.

Pod opieką Ślewińskich, latem 1909 roku jego studenci wyruszyli na plener do Kazimierza Dolnego. „Ta miejscowość niezbyt oddalona od Warszawy, wówczas pod względem malarskim nie była prawie zupełnie wykorzystana” – wspominał Kamiński. „ O bajecznym położeniu miasteczka nad szeroko rozlaną Wisłą, wśród wzgórz, o bardzo charakterystycznych jego zabytkach architektonicznych, o nader „malarskim” pejzażu tego zakątka położonego na uboczu linii komunikacyjnych, całkowicie nam nie znanego poczęły się szerzyć w  naszym gronie legendy”. Nie mniej ważna aniżeli legenda Kazimierza była dla Kamińskiego możliwość przebywania z ukochaną Zofią z dala od wścibskich oczu przyzwoitek.

Zygmunt Kamiński, Spichlerz w Kazimierzu (z książki Zygmunta Kamińskiego „Moje życie w pogoni za sztuką”)

Profesorstwo Ślewińscy i studenci zajęli kilka domków letniskowych, ulokowanych na wzgórzu, w pobliżu kazimierskiej baszty. Zygmunt Kamiński dotarł do Kazimierza na początku lipca. Przyjechał spóźniony z powodu problemów finansowych. Jak później pisał, w podobnej sytuacji było jeszcze kilku kolegów, a fakt iż plener w ogóle się odbył, brać studencka zawdzięczała „dyskretnej pomocy finansowej Ślewińskiego. Kamiński wspominał, że wyprawa z Puław do Kazimierza nie należała do  najłatwiejszych. „Komunikacja (…) utrzymywana była za pomocą zupełnie pierwotnych fur i innych pozostających w stanie ostatecznego zniszczenia pojazdów,   jakichś dawno wycofanych z użycia przedpotopowych powozów dworskich, rozlatujących się dorożek wzgardzonych nawet przez mało wymagającą publiczność miast gubernialnych. Te nieprawdopodobnie rozklekotane wehikuły, zresztą nieliczne (…) ciągnione były przez suchotnicze szkapy w uprzężach powiązanych postronkami i obsługiwane przez żydowskich furmanów, brodatych i odzianych w łachmaniarskie chałaty. (…) Niesłychany prymityw warunków tego przejazdu z miejsca był wynagrodzony wspaniałością roztaczającego się krajobrazu”.

Zygmunt Kamiński, Kazimierz Dolny ul. Krakowska

Zachwyty nad urokiem Wisły oraz przyrody otaczającej Kazimierz nie są bezzasadne. Kamiński posuwał się opisie do takich określeń: „epopealny, legendarny w mocnym nasyceniu romantyki baśniowej, rzadko spotykanej w tym stopniu na obszarach naszej Polski”. „Wielkim urokiem – konkluduje artysta – jest jego miły, przygarniający, jakiś ciepły swojszczyzną nastrój, jego wybitna, muzycznie dźwięczna i pełna harmonii, na wskroś polska uroda”. Przyznają Państwo, tak może pisać tylko ktoś… zakochany.  Nie tylko w Kazimierzu, ale także partnerującej Kamińskiemu na plenerze Zofii. Zwłaszcza, że obiekt uczuć nie był banalny. To dzięki Zofii brać studencka wyprawiała się na wieczorne eskapady łodziami po Wiśle To Zofia potrafiła wynaleźć najoryginalniejszego (i nie ukrywajmy, najdziwniejszego) modela oraz ciekawy plener malarski. To dzięki Zofii i jej żywnościowym transportom wiktuałów z pobliskich Lesiec kolegom studentom nie bywało „głodno”. Niestety, sielanka nie trwała krótko, bo po wizycie rodziców Zofii w Kazimierzu, córka została zawezwana przez nich do domu. Zakochanemu Kamińskiemu pozostała ciężka praca. Tym trudniejsza, że jego rozumienie malarstwa niekoniecznie zgadzało się z techniką prof. Ślewińskiego.  

Zygmunt Kamiński, Kazimierz Dolny ul. Lubelska

Jednemu miejscu w Kazimierzu Zygmunt Kamiński pozostał wierny. Najchętniej i najczęściej malował ulicę Senatorską. Co tu widział? „Pustkowie, bieda, niechlujstwo, tu i ówdzie wałęsające się wytarzana w grząskim błocie prosięta, rzadki przechodzeń przemykający się pod wpół rozwalonymi murami kamieniczek – oto obraz tego spustoszenia, które w szczególnie dojmujący sposób uderzało na Senatorskiej. (…) Niegdyś, w końcu XVI i na początku XVII wieku, za czasów dobrobytu i świetności miasta, zjeżdżały tu sute kolaski zamożnej szlachty, snuli się kupcy zbożowi, ekspediowano ładunki pszenicy, zawierano transakcje, raczono się piwem i węgrzynem w gospodach, mieszczących się w parterowych sklepionych izbach. W tych odległych czasach imponująco przedstawiała się kamienica „celejowska”, ale i pomniejsze kamieniczki o frontonach ozdobnie ornamentowanych barwnymi sgraffitami i dekoracyjnymi godłami chlubnie świadczyły o zamożności mieszczan kazimierskich.”

Zygmunt Kamiński, Spichlerz w Kazimierzu Dolnym (Ulanowskiego?)

„Usiłowałem nasycić odtwarzaną rzeczywistość echami przeszłości” – konkludował Kamiński. Wspominał również o tym, że to właśnie plener u Ślewińskiego nauczył go uważności obserwacji, ale także warsztatu i kompozycji. Efekty zmagań studentów i mistrza „Śledzia”, bo tak złośliwie nazywali Ślewińskiego jego uczniowie z materią kazimierską publiczność zobaczyła w roku 1909, w warszawskiej Zachęcie. Katalogu tej wystawy poszukujemy-na razie bezskutecznie.

Z dziennikarskiego obowiązku dodajmy, że starania o rękę pięknej Zofii powiodły się i Zygmunt Kamiński pożegnał kawalerski stan (martwiąc się jednocześnie nowymi obowiązkami i kosztami, choćby organizacji ślubu na poziomie swojej wybranki). Wkrótce państwo młodzi wyjechali do Włoch. Sielankę, to jest podróże, wizyty towarzyskie w domach arystokratów spokrewnionych lub zaprzyjaźnionych z rodziną Trzcińskich, pogłębianie nauki (zainteresowanie Zofii rzeźbiarstwem) zakończył wybuch I wojny światowej. 

Zofia Trzcińska-Kamińska i Zygmunt Kamiński w podróży poślubnej do Włoch (za „Kurierem Lubelskim”)

W czasie, gdy Zygmunt Kamiński zaangażował się w tworzony na Politechnice Warszawskiej wydział architektury, jego żona… wstąpiła do Legionów. Nie jako żona i matka, ale ułan – Zygmunt Tarło. Wystarczyło tylko obciąć włosy, zabandażować biust i ubrać mundur. We wrześniu 1915 r. dołączyła do II Brygady Legionów w Lublinie i ruszyła na front. Walczyła na Wołyniu, służyła jako wartownik i kurier. Kariera wojskowa ułana Tarły mogła jeszcze rozwinąć się. Była ceniona za zuchwałość i poczucie humoru. W dwa miesiące po wstąpieniu Zofii Kamińskiej jako Zygmunta Tarły do wojska, o sprawie dowiedział się mąż. Jego interwencja, a także sensacja i zgorszenie towarzyszące całej sprawie zakończyły czynną służbę.

Niechętnie wspominała później wojenne przeżycia. Musiały jednak być silne, bo w twórczości rzeźbiarskiej Zofii Trzcińskiej-Kamińskiej niejednokrotnie będą pojawiać się motywy legionowe.

Twórczość Zygmunta Kamińskiego natomiast niejednokrotnie będzie nawiązywać do Kazimierza Dolnego. Stanie się tak choćby w pracach ilustrujących tekst „Wisła” Stefana Żeromskiego. 

Zygmunt Kamiński, jedna z rycin do tekstu „Wisła” St. Żeromskiego (wypatrzone w Internetach)

Kazimierskie konotacje to nie tylko obrazy i grafiki. W roku 1937, na prośbę Tadeusza Pruszkowskiego Zygmunt Kamiński opracował dokument, odnoszący się do najpilniejszych prac remontowo-budowlanych w Miasteczku. Dokument zawierał kilka projektów, mających wpływ na ratowanie zabytków kazimierskich. Było to choćby poprowadzenie ruchu samochodowego nowo drogą, wzdłuż wiślanego wału, a nie  jak dotychczas Górna Puławską i obok fary. Kolejny pomysłem była budowa monumentalnych schodów do fary, niwelacja rynku od strony kamienic Przybyłowskich oraz pokrycie rynku kamienna kostką. Wprowadzenie tych postulatów było jednak możliwe dopiero po zakończeniu II wojny światowej. Wówczas lwią ich część wcielił w życie Karol Siciński. O jego pracy i zaangażowaniu w ratowanie kazimierskich zabytków Kamiński wyrażał się z resztą w samych superlatywach. „Dziś spacerując po Kazimierzu miło jest stwierdzić kulturę i wiedzę wytrawnego architekta, która pozwoliła podtrzymać stare zabytki, z pietyzmem odbudować zniszczone, przywrócić je do życia w bardziej poprawnym, ulepszonym kształcie”- pisał w swojej książce.

Wspominał jednocześnie o dotkliwym braku. Wyrwy powstałej w Kazimierzu po II wojnie światowej nie dało się jednak załatać. Chodziło o ludzi, którzy zginęli w czasie okupacji. W tej grupie znalazł się prof. Tadeusz Pruszkowski.

Znajomość Kamińskiego z „Pruszem” datowała się od czasów  nauki V Gimnazjum rządowym w Warszawie. „Pruszkowskiego, później znanego malarza i rektora Akademii Sztuk Pięknych w warszawie, zastałem w II klasie, w której wobec notorycznego nieróbstwa musiał zimować” – wspominał Kamiński. „Był to podówczas chłopak średniego wzrostu, blady, cichy, o bardzo jasnych włosach. (…) Nie udzielał się kolegom, unikał udziału w grach i bieganinie na dziedzińcu szkoły, a na lekcji zachowywał się w stosunku do nauczycieli w sposób wyraźnie zastrzegający sobie prawo do świętego spokoju. Wyrwany podczas lekcji potrafił przybrać na twarzy wyraz tak bezgranicznej tępoty i ospałości (…), że istotnie odstraszał nauczycieli”. Już w czasach gimnazjalnych Pruszkowski przejawiał talent plastyczny. Rysował na czym się dało. Pewnego dnia, w podręczniku do historii ozdobił portret carycy Katarzyny w sposób, jaki wywołał zgorszenie w gronie profesorów. Zdecydowali, że Pruszkowskiego trzeba ukarać. Naganą miało być „skórobicie”. Winowajca, zamknięty w pokoju wraz z kadrą nauczycielską, w akcie desperacji stanął na okiennym parapecie i zagroził, że wyskoczy przez okno jeśli ktoś podniesie na niego rękę. Musiał być przekonujący, bo grono pedagogiczne odstąpiło od wymierzenia kary cielesnej. Sam Pruszkowski wybiegł z klasy i do gimnazjum więcej już nie powrócił. Drogi Pruszkowskiego i Kamińskiego skrzyżują się za kilka lat w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych, w klasie prof. Konrada Krzyżanowskiego. „Był to podówczas  ulubieniec, a nawet pieszczoch  licznych koleżanek” – notował Kamiński – pod tym względem wybitnie uprzywilejowany i umiejący to wykorzystać z nonszalanckim wdziękiem i dużą dozą humoru.  Nazywany „Małym”, „Pruszem” (…) celował w dowcipie i darze zjednywania sobie sympatii ogólnej. Uzdolniony plastycznie, wyraźnie faworyzowany był przez „Krzyżaka”. Mając dużą łatwość w pracy, nadużywał tej łatwości, nie grzeszył przesadną pilnością w studiach i nie przepracowywał się bynajmniej”. Zygmunt Kamiński odnotował skrupulatnie to, że jako profesor i rektor warszawskiej Akademii  zgromadził i wykwalifikował cały zastęp artystów.   Wspomniał również o innych pasjach „Prusza”: lotnictwie, popisach wokalno-instrumentalnych (prof. Pruszkowski miał dobry głos i potrafił grać na gitarze) oraz słabości do płci piękniej, zakończonej małżeństwem z koleżanka z roku, Zofią z Katarzyńskich , łączącą „zamiłowania plastyczne z nieprzeciętną urodą”.

Postaci uczniów i profesorów Szkoły Sztuk Pięknych ożywają we wspomnieniach Zygmunta Kamińskiego. Ożywa również Kazimierz z początku XX stulecia. Malarz wspomina mieszkańców Miasteczka, oryginałów pozujących artystom, przedziwnie ubranych żebraków, a nawet ulubionej modelki – Żydówki Łaji o rudych włosach i zielonych oczach.

Zygmunt Kamiński, Spichlerz, a także motyw z „Wisły” St. Żeromskiego

„Gdzie się podział wdzięk starego, zamierzchłego, dawno minionego  autentyku Kazimierza związanego z dawnymi bardzo laty tradycją i stylem biednego, ubogiego życia cichej, głuchej prowincji, zatopionej w zadumie nad ubiegłymi stuleciami? (…) Dzisiejszy Kazimierz przedstawia cos w rodzaju muzeum. (…) Formy są, ale duch – atmosfera – nastrój autentyku nie da się wskrzesić ani odtworzyć. To wywietrzało, uleciało bezpowrotnie, znikło wraz z owymi dziadami i Żydami, zapadło w przeszłość wraz z zapachem cebuli i czosnku, razem z brudem i nieopisanym, niepowtarzalnym wdziękiem starego, malowniczego Kazimierza” – pisał w latach 60. XX wieku Zygmunt Kamiński. Swoją drogą, ciekawe co teraz artysta powiedziałby o nadal czystym, ale chyba jeszcze bardziej bezosobowym Miasteczku?

Przypomnijmy również o tym, że wspominana przez nas na blogu Jadwiga Trzcińska – Prandota, malarka i graficzka (m. in. autorka cyklu „Tristan i Izolda”, będącego w naszych zbiorach) pierwsze szlify artystyczne pobierała właśnie w domu Zofii i Zygmunta Kamińskich.

Zygmunt Kamiński, Kazimierz Dolny ul. Senatorska

Agnieszki Osieckiej kazimierski koniec świata

Przyznaję, że do pisana tekstu o Kazimierzu Dolnym z kart „Dzienników” Agnieszki Osieckiej zabierałam się kilkakrotnie. Bez skutku. Powodem była nieoczywistość ostatniego z opublikowanych tomów diariusza poetki. To już nie są rozbudowane wpisy, ale zaledwie skrawki informacji. Jako że ze ścinków szyje się niełatwo, przepraszam za ewentualne dziury w narracji. Postaram się także nie łączyć publikowanych już opowieści, ot choćby o Marku Hłasce. W tym jednak przypadku tropy, jak ściegi, mogą czasem się krzyżować.

Kadr z filmu „Piękny, dwudziestoletni” Andrzeja Titkowa, Agnieszka Osiecka na Górze Trzech Krzyży w Kazimierzu Dolnym

Zacznijmy od pierwszej wzmianki o Kazimierzu. Pod datą 22 marca 1957 roku (piątek) Osiecka napisała: Kazimierz. Zdjęcia pod krzyżem. Marek, Wajda i ja – kłótnia o zakończenie „Następnego do raju”. Na postawie materiałów archiwalnych dosztukowujemy do tego lakonicznego wpisu kilka szczegółów.

To pierwszy pobyt Osieckiej w Kazimierzu. Miasteczko rekomendował jej Hłasko, który był tu już i zorganizował dla Agnieszki nocleg w Domu Architekta. Przed przyjazdem Marek wyposażył Osiecką w odręczny spis kursów autobusów do Kazimierza. Niestety, nie czekał na nią na przystanku. Osiecka odnalazła go w hotelowej sali restauracyjnej. („Te krótkie spazmy radości: Fernando rano, w renesansowej jadalni w Kazimierzu, w słońcu”. (23 listopada 1970 r.). Podczas pierwszego spaceru powstał cykl zdjęć z Góry Trzech Krzyży, w tym najsłynniejsze z Hłaską „przymierzającym się do krzyża”. Fotografię, którą Osiecka złożyła wraz z innymi zdjęciami w teczce na egzamin do Łódzkiej Szkoły Filmowej, i która stała się niejako przepowiednią dalszego życia Hłaski, Osiecka komentowała następująco „odkąd popełniłam to idiotyczne zdjęcie Marka rozkrzyżowanego na krzyżu na wzgórzu w Kazimierzu, jestem przesądna na temat zdjęć jak bułgarska kucharka”. (8 października 1970 r.)

Kadr z filmu „Piękny, dwudziestoletni” Andrzeja Titkowa. Agnieszka Osiecka opowiada o Marku Hłasce.

Wizyta w Kazimierzu nie miała tylko romantycznego charakteru. Hłasko pracował z Andrzejem Wajdą (późniejszym kolegą i sympatią Osieckiej z czasów Szkoły Filmowej) nad scenariuszem filmowym. Nie była to łatwa współpraca. Być może jej następstwem była antypatia, jaką Hłasko okazywał Wajdzie.

23 marca Marek i Agnieszka wybrali się na cmentarz żydowski (Czerniawy?, teren obecnej szkoły podstawowej?). Po rozmowie z rówieśnikami Hłasko miał powiedzieć : „Dlaczego ja się z wami nie mogę dogadać? Wolę pokolenie Dygata”.

Z innego notesu Osieckiej wiadomo, że w czerwcu 1957 mogła także być w Kazimierzu Dolnym.

Fotografia Agnieszki Osieckiej z Kazimierzem Dolnym w tle, wykorzystana w filmie Andrzeja Titkowa „Piękny, dwudziestoletni”

Kolejne wspomnienie z Kazimierzem w tle przynosi „Dziennik londyński” Osieckiej i data 19 października 1957 r. Agnieszka, wędrując peryferiami Chelsea, trafia do gospody pod nazwą „The wold’s end”. Pisze wówczas: „przypominają mi się rozmaite „końce świata” w Tatrach i piękny koniec świata w Kazimierzu, i smutna historia niezapisana pod tytułem „Na samym końcu drogi”. Z notatnika Osieckiej z 1970 roku wiemy, gdzie w Kazimierzu owego końca świata szukać: „łaziliśmy po wąwozach w Kazimierzu, a jeden z nich kończył się tak gwałtownie, że jego wysoki kraniec zlewał się z niebem. Mówiło się o tym miejscu „koniec świata”. I dalej się właściwie nie chodziło, bo dalej były puste łąki, błoto, nic ciekawego. Ja też mówiłam na to „koniec świata”, zrobiłam tam zdjęcia Markowi i temu psu brodaczowi, co koło nas tańczył po wzgórzach, ale w gruncie rzeczy ciągnęło mnie, żeby iść dalej i dalej, i dalej”.

Fotografia Agnieszki Osieckiej wykorzystana w filmie Andrzeja Titkowa „Piękny, dwudziestoletni”. Pozują: Hłasko, brodacz i mur (patio) Domu Architekta.

Pies z fotografii także przeszedł do historii. „Brodacz monachijski, który obtańcowywał wzgórza w Kazimierzu, kiedyśmy się z Markiem włóczyli po tamtych wąwozach. Och, jaki to był ogromny pies. Wydawało mi się, że hasa tam w górze nad nami, żeby tańczyć taniec radości i zwycięstwa i opowiadać wszystkim dziewczynom: „Patrzcie, patrzcie, Agnieszka i Marek, Agnieszka i Marek”.(1 grudnia 1970)

A gdybyśmy myśleli, że spacery po kazimierskich wąwozach miały tylko charakter romantyczny, to jesteśmy w błędzie. W jednej z wypraw kazimierskim Hłasce i Osieckiej towarzyszył pisarz, dziennikarz i przyjaciel Marka, Henryk Bereza. Hłasko miał traktować go jak „chodzący uniwersytet” i Osiecka określiła niekończące się włóczęgi po kazimierskich wąwozach spacerami perypatetyków.

Z podróży i wypraw do Kazimierza, nierzadko odbywanych w samotności Hłasko przywoził Osieckiej opowieści, wykorzystywane potem w książkach. Wspominał m.in. o tym, jak wyrzucono go z autobusu jadącego z Puław do Kazimierza i jak na pustej szosie zobaczył, że w biały dzień człowiek zadźgał nożem innego człowieka. (patrz „Piękni dwudziestoletni”).

Inna opowieść Hłaski cytowana przez Osiecką odnosi się do chałupy stojącej w Kazimierzu, która jedną stroną wbija się w chodnik, a drugą dosłownie wyłazi na jezdnię (przypuszczalnie dom na rogu ul. Podzamcze). Hłasko nazwywał to miejsce rogiem nieszczęść, bo domek był ochlapywany błotem z każdej strony przez nadjeżdżające samochody. Ułożył nawet o tym miejscu filozoficzną powiastkę. Otóż w chatce miała mieszkać bardzo pracowita rodzina. Troszczyła się ona o dom i codziennie bieliła jego ściany. Kiedy mieszkańcy chatki wstawali rano, dom znów pokrywała warstwa błota. Bielenie trzeba było zaczynac na nowo. W ocenie Osieckiej, ta przypowieść odzwierciedlała sens ludzkich wysiłków.

Kolejna refleksja kazimierska Osieckiej pochodzi z 16 listopada tegoż roku. Została napisana już w Paryżu. „Ludzie zawsze cierpią, że mają za mało  tego, co ja mam za dużo. (…) Mają jedyną przewagę nade mną: więcej czasu na cierpienie. (…) Wczoraj byłam za Markiem, jakby mnie naprawdę obchodził, jakbym nigdy nie inscenizowała tej całej historii, jakby mi naprawdę było dobrze w wymyślonym przecież przeze mnie Kazimierzu”.

Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko z czasów, kiedy wszystko było możliwe. Fotografia wykorzystana w filmie „Piękny, dwudziestoletni” Andrzeja Titkowa

Dlaczego nie wyszło? Osiecka sama odpowiada na to pytanie: „Uwodziła mnie jego dusza, nie uwodziło mnie jego ciało. Wydawał mi się podobny do mnie, tak płowy i niebieski, był mi trochę za bradzo podszyty bratem. (…) To był proletariacki książę z bajki, syberyjski kowboj, wielki pisarz, legenda na dwóch łapach. Ktoś kto był inny niż wszyscy. I ktoś, kim można się było pochwalić przed dziewczynami!” (23 października 1970 r.). I ja – komediantka niezgorsza – partnerowalam mu w niektórych rolach”. (12 listopada 1970 r.) Na szczęście nie byłam bardzo zakochana. Tylko trochę. Więc zostawił mnie z poranioną ambicją, nie z sercem. (1 grudnia 1970 r.)

Wiemy, jak zakończył się związek Agnieszki Osieckiej i Marka Hłaski. Nie wiemy (bo czekamy na kolejne tomy „Dzienników”) jak rozwinie się sympatia Osieckiej do Kazimierza Dolnego.

Kadr z filmu Andrzeja Titkowa „Piękny, dwudziestoletni”. Na fotografii A. Osieckiej – Marek Hłasko i kazimierski „koniec świata”.

Na razie pozostawię Czytelników z takim oto zdaniem (27 października 1970 r.) „Małe dziury mają ten upiorny, zły czar, to pępkowanie codzienne, tę zachlanną wiarę we własną ważność – że aż człowiek sam zaczyna w to wierzyć. Nie ma nic bardziej nietolerancyjnego i nic bardziej demonicznego niż małe miasteczko, Trzy osoby cię skreśliły – to znaczy przepadłeś u wszystkich. Demoniczność małej dziury nakłada się na twą własną demoniczność. Kiedy tak kroczysz dumnie między senną gęsią a budką z gazetami, czujesz, jak twoje ciało nabiera piękności, a twoja dusza – niezwykłości. A wszystkie twoje sprawy nabierają wagi i rozlegają się po okolicy jak spiżowe dzwony”. Ciąg dalszy niewątpliwie nastąpi…

(wszystkie cytaty pochodzą z książki Agnieszka Osiecka, Dzienniki 1956-1958 i 1970, Wydawnictwo Prószyński i Sk-ka)

Z teki Juliusza Kurzątkowskiego

Bardzo lubimy otrzymywać prezenty. Zwłaszcza takie, którymi możemy dzielić się z naszymi Czytelnikami. Za prawą magicznych zdolności autora wielu tekstów na naszym blogu, redaktora Janusza Ogińskiego (Kazimierzanina na emigracji w Nisku:) dotarło do nas wspomnienie Urszuli Kurzątkowskiej o jej dziadku. Urszula Kurzątkowska jest wnuczką grafika, malarza i pedagoga, Juliusza Kurzątkowskiego, córką Mieczysława Kurzątkowskiego, konserwatora i znawcy muzeów, wielkiego przyjaciela zamku w Janowcu. To nie tylko ciekawa historia, ale także nie mniej ciekawy wgląd w część rodzinnych archiwów, w treściach (i ilustracjach) odnoszących się do Kazimierza Dolnego. Serdecznie dziękujemy Autorce! Zapraszamy Państwa do lektury.

Punktem wyjścia do przypomnienia związków artystycznych Juliusza Kurzątkowskiego z Kazimierzem nad Wisłą (takiej nazwy miasteczka używał podpisując swoje prace) jest pismo z 10 listopada 1950 r., wystosowane przez Zarząd Spółdzielni Plastyków „Forma” Oddział w Lublinie do Ministerstwa Kultury i Sztuki w Warszawie, zawierające prośbę o wsparcie finansowe dla planu wydania Teki Kazimierza n/Wisłą, złożonej z litografii, których autorem miał być prof. Kurzątkowski Juljusz – malarz, rysownik i grafik, nauczyciel rysunku i technik reklamy, społecznik, animator życia artystycznego w Lublinie.

Pismo z 1950 r. dotyczące wydania teki litografii z Kazimierza nad Wisłą. Zbiory prywatne

Zamierzenia nie zrealizowano. Nie ma go we wspomnieniach rodziny, nie pozostały matryce czy próbne odbitki. Śladem zwiększonego zainteresowania miasteczkiem nad Wisłą w tamtym okresie jest fakt krótkiego, ale owocnego pobytu Kurzątkowskiego w Kazimierzu jesienią 1950 r. Zastanawiające jest określenie litografie, użyte przez autorów pisma. Wydaje się, że w praktyce mogłoby chodzić raczej o wykonanie prac techniką linorytu, bo to ona właśnie, ze względu na dotychczasowe doświadczenie, była preferowana przez artystę.

Nieodzownym wydaje się przybliżenie życiorysu prof. Kurzątkowskiego. Piotr Juliusz Kurzątkowski (używał drugiego imienia i tak sygnował swoje prace) urodził się 5 grudnia 1888 r. w Radomiu. Ojciec, Apolinary Ignacy (ur. 1858 Lublin – zm. 1930 Kielce), był zecerem, litografem i drukarzem; matka, Julia z Bońkowskich (ur. 1868 Studzienice, gm. Przytyk – zm. 1922 Radom), obok wychowywania pięciu synów, okresowo zarządzała gospodarstwem domowym w dworze ziemiańskim w Chronówku, gm. Orońsko. Jego najstarsi odnalezieni w źródłach przodkowie (prapradziadkowie i pradziadkowie z linii Kurzątkowskich), sądząc po danych z akt stanu cywilnego, związali byli od ok. połowy XVIII w. z Warszawą. Natomiast już jego dziadek opuścił stolicę w poszukiwaniu pracy i zapoczątkował przeprowadzki – przez Lublin, Janów Lubelski do Radomia, a niektórzy członkowie rodziny ponownie zamieszkali w Warszawie.

Juliusz Kurzątkowski w latach 1896-1898 uczęszczał do szkoły elementarnej w Radomiu, a następnie rozpoczął naukę w ówczesnym Gimnazjum Męskim. Wydalony za udział w strajku szkolnym w 1905 r. podjął naukę w Miejskiej Szkole Handlowej. W latach 1909-1912 studiował w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie. Naukę przerwało powołanie do służby wojskowej, którą odbywał w 6 Taurydzkim Pułku Grenadieróww Moskwie. Wkrótce po wybuchu wojny znalazł się na froncie i w sierpniu 1914 r. dostał się pod Frampolem do austriackiej niewoli. Cztery lata spędził w obozach jenieckich na terenie obecnych Węgier, Austrii i Czech. W 1918 r. rozpoczął pracę jako nauczyciel rysunku w Radomiu, początkowo w Gimnazjum Towarzystwa Żydowskich Szkół „Przyjaciół Wiedzy”; w latach 1923-1925 zatrudniony był w Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim. W 1919 r. poślubił w Kowali, gm. Orońsk, Helenę Wasilewską (ur. 1897 Złoczów k. Lwowa, ówcześnie w granicach Austro-Węgier – zm. 1988 Lublin), nauczycielkę w szkołach radomskich, a w późniejszym okresie także lubartowskich i lubelskich. W latach 1923-1925 uczestniczył w zajęciach w warszawskiej SSP w charakterze wolnego słuchacza. Kwalifikacje zawodowe podnosił na kursach wakacyjnych dla nauczycieli szkół średnich, organizowanych przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego.

Uczestnicy kursu dla nauczycieli szkół średnich, zorganizowanego w dn. 6.07.-7.08.1925 r. w Krakowie  przez Ministerstwo Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego, na wycieczce w Kazimierzu. Juliusz Kurzątkowski stoi trzeci od lewej. Autor zdjęcia nieznany. Zbiory prywatne.

W 1925 r. Kurzątkowscy przeprowadzili się z Jedlni pod Radomiem do Lubartowa, gdzie Juliusz znalazł zatrudnienie w Gimnazjum Koedukacyjnym Jana Kurtza. W 1926 r. zdał egzamin państwowy dla nauczycieli, dający uprawnienia do nauczania rysunków w szkołach średnich ogólnokształcących oraz seminariach nauczycielskich i otrzymał stałą pracę w Lublinie w Państwowym Seminarium Nauczycielskim Męskim. Został także członkiem Komisji Egzaminacyjnej dla eksternów Państwowego Wyższego Kursu Nauczycielskiego w Lublinie oraz Państwowej Komisji Egzaminacyjnej dla nauczycieli publicznych szkół powszechnych, zdających egzamin praktyczny. W 1931 r. rodzina zamieszkała w Lublinie. Po likwidacji PSNM w 1938 r. podjął pracę jako nauczyciel rysunku w I Państwowym Gimnazjum im. Stanisława Staszica. Okresowo prowadził lekcje rysunku i robót ręcznych w Państwowym Pedagogium im. Ewarysta Estkowskiego, Szkole Powszechnej nr 15, Trzyletniej Średniej Szkole Ogrodniczej oraz Gimnazjum Wieczorowym Federacji Polskiego Związku Obrońców Ojczyzny. W 1938 r. otrzymał Brązowy Medal za Długoletnią Służbę. W czasie okupacji uczył technik reklamy w Szkole Handlowej Gimnazjum Sióstr Kanoniczek, Szkole Handlowej Żeńskiej Michaliny Sobolewskiej oraz rysunku w Prywatnej Koedukacyjnej Szkole Chemiczno-Technicznej Władysława Borodajko. Po wojnie pracował ponownie w I Państwowym Gimnazjum i Liceum im. Stanisława Staszica jako nauczyciel rysunku i języka rosyjskiego, a od 1950 r. w Państwowym Liceum Sztuk Plastycznych. Zmarł 5 stycznia 1952 r. i został pochowany na Cmentarzu Rzymskokatolickim przy ulicy Lipowej w Lublinie. Z Heleną mieli trzech synów: Bogdana (ur. 1922 Radom – zm. 2000 Warszawa), Krzysztofa (ur. 1925 Jedlnia – zm. 1989 Lublin) i Mieczysława (ur. 1932 Lublin – zm. 2000 Lublin).

Juliusz Kurzątkowski działał w wielu lubelskich organizacjach i związkach: Towarzystwie Przyjaciół Nauk, Polskim Towarzystwie Krajoznawczym, Lubelskim Związku Pracy Kulturalnej, Towarzystwie Propagandy Sztuki, Lubelskim Związku Teatrów i Chórów Ludowych. Należał do Lubelskiego Towarzystwa Miłośników Książki, współpracował z lubelskim oddziałem Ligi Morskiej i Kolonialnej, był członkiem Rady Artystycznej Miasta Lublin. Tworzył lalki i maski do lubelskich szopek politycznych „Reflektora” oraz przygotowywał kukiełki i scenografię dla teatrów lalkowych działających po wojnie np. przy Lubelskiej Spółdzielni Spożywców. Był aktywnym działaczem Związku Nauczycielstwa Polskiego od 1928 r. W 1932 r. został przyjęty do Związku Polskich Artystów Grafików. W 1936 r. był współzałożycielem Związku Artystów Plastyków w Lublinie i jego prezesem, lub członkiem zarządu, w kilku kadencjach. W 1936 r. zasiadał w jury wystawy „Salon Lubelski”. Przewodniczył sekcji plastycznej Komitetu Organizacyjnego Festiwalu Sztuki w Lublinie w 1946 r.

Twórczość warsztatowa Juliusza Kurzątkowskiego obejmuje kilka technik. Uprawiał rysunek – ołówkiem, kredką woskową, suchym pędzlem, piórem, piórkiem, często kolorowany akwarelą; malarstwo – wykorzystując pastele, temperę, akwarelę, olej; grafikę – wykonywał linoryty, drzeworyty, akwaforty. W Muzeum Nadwiślańskim w Kazimierzu Dolnym (dalej MNKD) znajduje się kilkadziesiąt prac Juliusza Kurzątkowskiego. Kwerenda do pracy magisterskiej, poświęconej w całości sylwetce Kurzątkowskiego, obronionej w 2002 r. w Instytucie Historii Sztuki na KUL (była to druga praca dyplomowa o artyście; pierwsza powstała w 1981 r. na UMCS), dała okazję – dzięki uprzejmości władz Muzeum – do poznania reprodukcji i pełnych opisów wszystkich prac, zebranych na 35 kartach katalogu muzealiów artystyczno-historycznych. Obecnie część z tych informacji dostępna jest w katalogu on-line zbiorów MNKD, Oddział Kamienica Celejowska

https://katalog.mnkd.pl/katalog/celejowska/celejowska.php?page=1).

Przywołany zbiór stanowi szczególną całość – wszystkie prace zostały w 1976 r. zakupione od rodziny artysty. To prawdopodobnie największa kolekcja, nie tylko instytucjonalna, twórczości Kurzątkowskiego o tematyce kazimierskiej. Jest to w ogóle jeden z najliczniejszych zbiorów muzealnych dzieł Kurzątkowskiego, niemal dorównujący temu w Muzeum Narodowym w Lublinie. Prace Kurzątkowskiego z wątkami kazimierskimi znajdują się również u osób prywatnych w Polsce i za granicą, a wg stanu na 2021 r. jeden rysunek o tym temacie posiada także Muzeum Narodowe w Lublinie.

Wspomnienia rodzinne, zanotowane przez jednego ze znawców twórczości Kurzątkowskiego, historyka sztuki Ireneusza Jana Kamińskiego, świadczą, że artysta odwiedzał Kazimierz w l. 30. XX w. sporadycznie, a jako miejsce dedykowane własnej pracy twórczej dopiero po wojnie. Do okresu przedwojennego trudno jednoznacznie przypisać prace warsztatowe związane z Kazimierzem, powstałe w efekcie pobytu w terenie. Natomiast prawdopodobnie bywał tam ze swoimi uczniami na wycieczkach edukacyjnych, w tym wypadku niewykluczone, że jeszcze przed wojną. W zbiorach rodzinnych autorce znany jest jeden rysunek datowany przez artystę na 1940 r. Niewielki format, kompozycja w konwencji afiszu, oddaje w zwięzłej formie urok nadwiślańskiego miasteczka. Jednak, biorąc pod uwagę czas, to najprawdopodobniej rezultat odwzorowania obiektów tylko na podstawie dostępnych ilustracji.

Z uczniami w Kazimierzu, prawdopodobnie przed wojną w okresie pracy w lubelskiej szkole ćwiczeń. Juliusz Kurzątkowski (w kapeluszu) siedzi w drugim rzędzie pierwszy od lewej. Autor zdjęcia nieznany. Zbiory prywatne.

Prace zebrane w MNKD pochodzą w większości z 1950 r., z ostatniego w życiu Kurzątkowskiego plenerowego wyjazdu; kilka prac ma w opisie muzealnym rok 1948 jako moment powstania. Sygnatury autora potwierdzają oba datowania. W dwóch przypadkach, ale tylko na kartach muzealiów, podano czas wykonania przed 1940 i ok. 1943. Daty nie przekraczają generalnie roku 1951, a tym samym kazimierskie obiekty i stan ich zachowania, zarejestrowany przez Kurzątkowskiego, odpowiadają temu okresowi lub nieco wcześniejszemu. Niemniej nie wszystkie kompozycje pokazują ówczesną rzeczywistość. W kilku przypadkach uroda kazimierskiej zabudowy jest tłem dla fantazji historycznej.

W zbiorze dominują rysunki – opracowane ołówkiem, piórkiem (tusz brązowy, czarny, niebieski atrament), a także techniką mieszaną, łączącą ołówek i pastel, ołówek i kredkę; ponadto jest akwarela i tzw. suchy pędzel. Wykonano je na papierze i kartonie, białych i kremowych, ale również na szarym papierze pakowym. Kilka prac to tzw. nokturny – kompozycje kredką na czarnym kartonie – jeden z najciekawszych sposobów ekspresji w twórczości Kurzątkowskiego. Prace w niewielkiej ilości są sygnowane imieniem i nazwiskiem autora, raz inicjałem, a ich tytuły na kartach muzealiów nie pochodzą od autora, a nadane zostały zapewne podczas inwentaryzowania.

Juliusz Kurzątkowski, Kazimierz nad Wisłą: fragmenty z miasteczka (technika: ołówek, suchy pędzel). Zbiory prywatne.

Ulubione wątki, wielokrotnie opracowywane z różnych ujęć, to widok z rynku w kierunku fary i zamku, wschodnia pierzeja rynku z kamienicami Przybyłów, pierzeja południowa z domami z drewnianymi podcieniami i kamienicą Gdańską, kościół i szpitalik św. Anny, spichlerze Feiersteina i Ulanowskich; rzadziej kościół reformatów, ulica Krzywe Koło. Ale nie tylko są to studia nad architekturą – na rynku pojawiają się ludzie i zwierzęta, stragany, furmanki i inne element sztafażu. Kilkakrotnie w perspektywie okolic fary widać fragment budynku i tarasu restauracji i hotelu Berensa. Jeśli chodzi o farę, jest także kilka widoków z jej wnętrza – kaplicy Górskich, ołtarza i sklepienia nawy głównej.

Juliusz Kurzątkowski, Kazimierz nad Wisłą: fragmenty z miasteczka (technika: ołówek, pastel, kredka). Zbiory prywatne.

Do pobytu Kurzątkowskiego w Kazimierzu w 1950 r. nawiązuje karta pocztowa, której nadawcą jest W. Ziółkowski [malarz, grafik, publicysta Wiktor Ziółkowski 1893-1978], wspominający kapitalny rysunek, o którym wiele opowiadał mu p. Karmański [malarz Jan Karmański 1887-1958].

Karta pocztowa z 1950 r. od Wiktora Ziółkowskiego. Zbiory prywatne.

Za życia artysty jego kazimierzana nie były wystawiane; stało się to dopiero w trakcie pośmiertnej wystawy indywidualnej w 1961 r. w Lublinie i na wymienionych niżej ekspozycjach, związanych z prezentacją wybranych zbiorów z MNKD. Te ostatnie, uzupełnione przez materiały pochodzące od rodziny artysty, były przedmiotem dużej monograficznej wystawy „Rysunek i grafika Juliusza Kurzątkowskiego”, która miała miejsce w czerwcu i lipcu 1980 r. w ówczesnej Galerii Letniej Muzeum Kazimierza Dolnego (Rynek 19). Zgromadzono na niej ponad 100 prac, reprezentujących niemal wszystkie techniki stosowane przez Kurzątkowskiego, za wyjątkiem obrazów olejnych. Obok widoków z regionu: kilkunastu z samego Kazimierza, ponadto Lublina i Lubartowa, pokazano architekturę miast z całej Polski, gdyż znaczący zbiór w spuściźnie po Kurzątkowskim stanowią szkice, akwarele i pastele z Wrocławia, Świdnicy i innych miast Dolnego Śląska, a także Krakowa, Torunia, Szczecina, Gdańska i Poznania, wykonane podczas podróży studialnych, zawodowych i w sprawach rodzinnych. Wystawę zapowiadał plakat z czarno-białą reprodukcją, w oryginale barwnego, pastelu, oczywiście pochodzącego z kazimierskich zbiorów. Towarzyszył jej katalog, zawierający dwa teksty: historyka i krajoznawcy Stefana Wojciechowskiego oraz autora scenariusza, już wspominanego Ireneusza J. Kamińskiego, a ponadto szczegółowy wykaz prac (z podaniem tytułu, techniki, wymiarów i czasu powstania). Katalog zilustrowano reprodukcjami prac wyłącznie o tematach kazimierskich. Komisarzem wystawy była Marianna Odorowska. Był to trzeci pokaz poświęcony w całości Kurzątkowskiemu – po indywidualnej wystawie w 1939 r., której organizatorem był Lubelski Związek Pracy Kulturalnej i pośmiertnej w 1961 r., przygotowanej wspólnie przez Związek Polskich Artystów Plastyków i Centralne Biuro Wystaw Artystycznych w Lublinie.

Plakat wystawy z 1980 r. Zbiory prywatne.
Sale Galerii Letniej Muzeum Kazimierza Dolnego przy Rynku 19 – miejsce wystawy dedykowanej Juliuszowi Kurzątkowskiemu w 1980 r. Autor zdjęć Jacek Kmieć. Zbiory prywatne.

Uwagi na kartach muzealiów świadczą, że niektóre kazimierskie prace Kurzątkowskiego z kolekcji Muzeum jeszcze kilkakrotnie pojawiały się publicznie. Ponownie w Galerii Letniej w 1980 r., w listopadzie i grudniu, na wystawie grafik ze zbiorów Muzeum Kazimierza Dolnego, na której znalazły się dwa pastele. Z kolei w 1994 r. pastel „Wisła pod Kazimierzem” był najpierw (marzec-maj) wystawiany w Tczewie w ramach pokazu „Wisła w malarstwie, grafice i fotografii w zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym”, a następnie (czerwiec-wrzesień) w Oddziale Przyrodniczym MNKD na prezentacji Rzeka – malarskie wizerunki Wisły z okolic Kazimierza”. Cztery szkice rysunkowe stanowiły element aranżacji stałej ekspozycji „Kazimierz Dolny – czas miniony”, dostępnej w Kamienicy Celejowskiej od końca 2000 r.

Z całokształtem zaangażowania społecznego i kulturalnego, nieodłącznie związane było podejmowanie się przez Kurzątkowskiego realizacji użytkowych projektów graficznych – opracowywał programy imprez, afisze i plakaty, okładki i ilustracje do książek i czasopism, emblematy, znaki, cegiełki, jest autorem ekslibrisów. Wątek kazimierski powtórzył m.in. w jednej z okładek „Ogniska Nauczycielskiego”, organu Związku Nauczycielstwa Polskiego. Kurzątkowski jest autorem 20 okładek tego pisma, wykonanych techniką linorytu. Skomponował także okładkę i szatę graficzną do książki Jerzego Siennickiego „Kamienica Celejowska w Kazimierzu Dolnym”, wydanej w 1929 r. przez Towarzystwo Przyjaciół Nauk w Lublinie.

Okładka „Ogniska Nauczycielskiego” (1933, nr 2), zaprojektowana i wykonana w technice linorytu przez Juliusza Kurzątkowskiego. Zbiory prywatne.

W podsumowaniu, powołując się ponownie na jedną z opinii J. K. Kamińskiego, trzeba przyznać, że Juliusz Kurzątkowski pozostawił dorobek o nierównym poziomie. Ta ocena jest uprawniona, ale i powody tego zróżnicowania zrozumiałe, biorąc pod uwagę fakt, że czas na zajmowanie się plastyką warsztatową znajdował obok wyczerpującej pracy zawodowej na utrzymanie rodziny i aktywnej działalności na rzecz lokalnej społeczności. „Są jednak w tej twórczości prace wysokiej próby, godne szczególnej naszej opieki”, tak również stwierdził Kamiński. Według niego, w kazimierskich nokturnach okazał się niezwykle wrażliwym kolorystą i prace te należą do jednych z najbardziej interesujących w spuściźnie artystycznej Kurzątkowskiego.

* Liczne prace warsztatowe, a także realizacje użytkowe, o rozmaitych tematach, autorstwa Juliusza Kurzątkowskiego, obok wymienianych kolekcji w Kazimierzu i Muzeum Narodowym w Lublinie, znajdują się także w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego w Lublinie, Bibliotece Głównej UMCS w Lublinie, Bibliotece Głównej KUL w Lublinie, Muzeum Narodowym w Warszawie, Zakładzie Narodowym im. Ossolińskich we Wrocławiu, kolekcji graficznej Gerda Grubera (Wittenberga, Niemcy) oraz w zbiorach prywatnych.

Okładka książki Jerzego Siennickiego, skomponowana przez Juliusza Kurzątkowskiego. Zbiory prywatne.

Jarosław Iwaszkiewicz w Kazimierzu Dolnym

Archiwa rodziny Michalaków skrywają nie jedną tajemnicę. Szkoda, że wiadomości o przyjaźniach i bogata korespondencja malarza, Antoniego Michalaka z bywalcami Kazimierza Dolnego sprzed II wojny światowej jest dawkowana tak rzadko. Co roku w „Brulionie Kazimierskim”, którego redaktorem naczelnym (i naczelnym „piórem”) jest Tadeusz Michalak, syn Antoniego pojawiają się skrawki tej korespondencji ze stosownym komentarzem. Korzystaliśmy z nich m.in. opowiadając na blogu historię zapomnianego dziś poety i satyryka, Tadeusza Hollendra. Posłużą nam one i dziś, bo historia przyjaźni Antoniego Michalaka z Jarosławem Iwaszkiewiczem ma przedwojenny rodowód.

Sympatia Iwaszkiewicza  do Kazimierza Dolnego datuje się znacznie wcześniej. Sięgnijmy po „Dzienniki”. To wydawnictwo, jak również „Listy do córek” przydadzą się, by podążać tropem pisarza. A zatem, jest poniedziałek, 21 lipca 1914 roku. Iwaszkiewicz zanotował: zdecydowaliśmy z siostrami wyruszyć na dawniej wyznaczoną wycieczkę do Kazimierza. Tam zapomnieliśmy o wojnie i o niepokojach. Dopiero w czwartek z rana wyjechaliśmy do Puław (Nowo-Aleksandrii). Tor już był obsadzony wojskiem. W miarę zbliżania się do Kijowa niepokój wzrastał.

Na ponowną wizytę Iwaszkiewicza w Miasteczku poczekamy ponad 20 lat. Czasy znów niespokojne, bo Iwaszkiewicz wraz z innym pisarzem, Jerzym Andrzejewskim przyjechali do Kazimierza jesienią 1940 roku. Zatrzymali się w pracowni Antoniego Michalaka, w pobliżu kazimierskiego zamku.

Jarosław Iwaszkiewicz i Jerzy Andrzejewski w Kazimierzu Dolnym, fotografia z „Dzienników” Jarosława Iwaszkiewicza, Tom 1.

Tu pierwsza dygresja na temat znajomości literatów z malarzem. Jak sugeruje Jerzy Wyczesany, autor tekstu „Wojenna korespondencja Jarosława Iwaszkiewicza z Antonim Michalakiem” w „Brulionie Kazimierskim” z roku 2004, do spotkania luminarzy polskiej kultury (i życia towarzyskiego) mogło dojść w Warszawie.  Dobrą platformą zwierania przyjaźni była zarówno Szkoła Sztuk Pięknych, przez którą przewijało się wielu artystów, jak również imprezy: bale i przyjęcia, organizowane przez studentów „budy na Powiślu”. Uczestniczyła w nich wówczas śmietanka towarzyska stolicy. W grupie mógł znaleźć się Iwaszkiewicz. Znajomość (panowie byli na „ty”) była  intensywna, skoro jeszcze przed wojną pisywali do siebie listy, zwierzając się z nie tylko artystycznych sukcesów i porażek.

Stawisko, 24 marca 1939 r. „Ani jeden z miłych ludzi nie napisał do mnie listu, a wycinki prasy lwowskiej, jakie zastałem w domu wykazały, że jestem beztalencie, głupek i ponadto idiota. Życie jest jak długi fioletowy most. Prawda?”

Powracamy do jesieni 1940 r. W swoich „Dziennikach” Pod datą 4 października Iwaszkiewicz zanotował: Przyjechałem tu dziś z Jerzym Andrzejewskim. Przepłynęliśmy przeszło 24 godziny, jak Jerzy mówi „okrętem”. Nic bardziej egzotycznego od tej podróży. Scarlett tak musiała podróżować po Missisipi. Nie mogę wyjść z podziwu, choć tyle razy już tą Wisłą podróżowałem – że się tu nic nie zmienia i jak tu dopiero widzi się prawdziwą dzikość naszego kraju. Płynie się jak przez jakąś pustynię, do tego stopnia wszystko jest odsunięte od rzeki. No i same sposoby tego podróżowania. Od zapadnięcia zmierzchu statek stał aż do północy na rzece, czekając na wschód księżyca, bo innego światła nie ma. (…) Wypłynęliśmy w czas cudownej jesiennej pogody, po południu Miłoszowie nas odprowadzili, aby zobaczyć jak to się podróżuje. Podróż jest teraz czymś tak egzotycznym, wyjechać z Warszawy wydaje się rzeczą niemożliwą; co prawda z pewnym trudem i przymusem zdecydowaliśmy się na ten wyjazd. Ale trzeba było to zrobić po prostu, aby oderwać się trochę od koszmarnego życia. Kazimierz wydał mi się po tylu latach (nie byłem tu od roku 1914) cudowny. Mieszkaliśmy u Michalaka z tym niebywałym widokiem ku Sandomierzowi. Mimo , że Kazimierz okazał się alte deutsche Stad (rdzennie niemieckim miastem) nigdzie bardziej nie czuje się Polski co tu – między Puławami a Sandomierzem. Zastanawiam się nad tym, na czym właściwie polega ten polski styl? Styl budowli, styl życia… Ta Wisła opuszczona, rozlewna, spłaszczona i spłycona, tworząca mielizny, zatoki i zatoczki, dlaczego jest tak bardzo polska – z tymi dzikimi kaczkami, z czajkami, rybitwami, szara, szara, zielonawa? Dlaczego rynek w Kazimierzu niepowtarzalny, może być tylko u nas?  (…) Z tarasu willi Michalaka widać daleko, daleko Wisłę. Statek płynący z dołu rzeki można śledzić co najmniej na godzinę przed przybyciem do Kazimierza. Wynurza się on wtedy pióropuszem zza kredowych skał. Słońce towarzyszy nam stale. W ogródku starannie pielęgnowanym zakwitły białe ziemowity. Czytam książkę o Bachu. Czy możliwe, że to wszystko, co się dzieje w tej chwili poza Kazimierzem, dzieje się naprawdę?

Jeden z kazimierskich wierszy Jarosława Iwaszkiewicza, „Brulion Kazimierski”, archiwum Tadeusza Michalaka

Kolejna okazja przyjazdu do Kazimierza nadarzyła się w lipcu 1941 roku. To czas ślubu Antoniego Michalaka. Z listów Iwaszkiewicza do córek wiemy, że na uroczystości pisarzowi towarzyszyła jego młodsza córka, Teresa. W „Dziennikach” wspomina, że skończyła 13 lat i powinna zobaczyć „trochę Polski”. Podróż nie była prosta. Poziom Wisły spadł i w wielu miejscach statek trzeba było uwalniać z mielizn przy pomocy długich drewnianych żerdzi.  Iwaszkiewiczowie mieszkali w pensjonacie pani F. To kilka małych domków campingowych, stojących na zboczu parowu. Z dalszej części wpisu można wywnioskować, że ów parów to z dużym prawdopodobieństwem wąwóz Małachowskiego, a pensjonat jest usytuowany w pobliżu posesji Marii i Jerzego Kuncewiczów. Zanim jednak wybierzemy się z Iwaszkiewiczem do opuszczonej przez właścicieli willi „Pod Wiewiórką”, warto odnotować jeszcze jeden fakt. Podczas pobytu w Kazimierzu Jarosław Iwaszkiewicz zaprzyjaźnił się z młodym socjologiem i dziennikarzem, Karolem Lipińskim. Był on wówczas gościem  u swojej narzeczonej, Ewy Grochowskiej. Oboje działali w konspiracji i uczestniczyli w akcjach ratowania polskich Żydów. To właśnie oni udzielili pomocy Soni Wiszni, sąsiadce Marii Kuncewiczowej i właścicielce kazimierskiego pensjonatu „Świtezianka”. Lipiński i Grochowska pobrali się w roku 1941.Niestety, obydwoje zginęli w czasie wojny. Na razie jeszcze nic nie zapowiada tragedii, a panowie spacerowali i rozmawiali o literaturze i polityce. Podczas jednego ze spacerów Lipiński i Iwaszkiewicz wybrali się do domu Marii Kuncewiczowej.

Był jakiś czas zajęty przez niemców (pisownia oryg.), teraz stoi boleśnie pusty. Jak boleśnie patrzeć na to martwe domostwo z pięknym ogrodem, w którym na pewno było tyle życia. Może aż za dużo? „Dwa księżyce” – opowiadania Kuncewiczowej z Kazimierza rażą mnie sztucznością, tworzeniem jakiegoś innego, lepszego świata, do którego należą „artyści”. Jestem wielkim przeciwnikiem uważania artystów za innych, lepszych od reszty świata. Pusty dom, jakiś taki jakby wywiany wiatrem. (…) Ciekawy jestem, co myśli Kuncewiczowa w Londynie o tym swoim domu? Czy zazdrości mi tego, że chodzę po tym wzgórzu, zbieram jej maliny, rozmawiam z jej stróżką? A może ona myśli, że ja jej zazdroszczę? Nie, nie oddałbym tego Kazimierza za nic w świecie, mimo że u Reformatów zamieszkało gestapo (…) Z całym swoim cierpieniem, nieudolnością, dyletanctwem cóż to za cudowny kraj ta Polska.   

Kolejna wyprawa do Kazimierza Dolnego odbyła się w lipcu następnego roku. Jask wspominał w „Dzienniku” Iwaszkiewicz, mogła zakończyć się na Majdanku z powodu rewizji na statku żołnierzy gestapo. Duże zastrzeżenia Niemców wzbudziły zarówno notatki pisarza, jak i szkice Tadeusza Zielińskiego, architekta, który towarzyszył Iwaszkiewiczowi w podróży. Cudem udało się uniknąć aresztowania. Z obszernego fragmentu o pobycie w Kazimierzu wybierzmy fragment, odnoszący się do akcji likwidacji ludności żydowskiej w miasteczku.

W rzece, zaraz za rynkiem leży wielka pergaminowa księga zapisana hebrajskimi literami. Nikt nie chce jej wyciągnąć z płytkich, brudnych fal, woda spłukuje litery. Jak jest więcej wody, trzepie ona kartkami księgo – to zwykle bywa po deszczu. W pogodne dnie struga prawie wysycha i książka leży spokojnie.    

Znacznie ciekawsze wspomnienie wakacji ’42 w Kazimierzu znalazłam w „Listach do córek”. W liście pisanym do Teresy, Iwaszkiewicz notował:


Tak mi było przykro, że  nie pożegnałem się z tobą, tym bardziej że wiedziałem, że bardzo chcesz pojechać do Kazimierza i że odczuwasz może pewien żal do mnie, że nie zabieram Cię ze sobą. Byłbym Cię na pewno zabrał, gdybym jechał w innym czasie, ale teraz uważałem, że musisz się uczyć, a ja korzystałem z tego, że jadą Wanda (Telakowska) i Tadzio (Zieliński), bo byłem zbyt umęczony, aby samemu w drogę się wybrać. (…) Nie zamieszkałem u pani Filipkowskiej, bo u niej soboty i niedziele zajęte, tak jak w Klubie u pani Jankowskiej, mieszkamy u pani Wolnej, siostry pani Zakrzewskiej, właścicielki „Berensa”, to jest zupełnie na Dołach, obok szkoły i obok szosy lubelskiej nad strumykiem, obok prześlicznych wąwozów pełnych w tej chwili kwiatów – pamiętasz, jakie w zeszłym roku były prześliczne? U Michalaków byliśmy zaraz po przyjeździe, mieszkają teraz daleko na drodze do Bochotnicy, tam w górze. Ale mają śliczne mieszkaneczko.  Bachorek ich nie taki bardzo brzydki, mają być w tych dniach jego chrzciny, nie widomo tylko, czy go nazwą Jan czy Jerzy, czy jeszcze jakoś inaczej, ja proponuję „Jan Anna” – albo po prostu „Roch”, ale oni słyszeć nie chcą i wyciągają jakiegoś Janusza czy Włodzimierza. Dziś pada deszcz, ale w przerwie pomiędzy jednym wodospadem a drugim zdążyliśmy być z Tadziem Zielińskim przy tym spichrzu, co ja go chcę odbudować i bardzośmy ładnie sobie projektowali, jak to zrobimy i jak najlepiej taką odbudowę rozwiązać, bardzo to przyjemne było zajęcie – szkoda, że zapewne wszystko zostanie niezrealizowane, W Kazimierzu niewiele się zmieniło – wyburzono tylko parę domów na rynku i w żydowskiej dzielnicy, nad Wisłą zrobiono bulwar, który oficjalnie nazywa się „Kurpromenade” – kto się kuruje w Kazimierzu, to zresztą nie wiadomo. Antek Michalak maluje dwa pejzaże na zamówienie księdza z Janowca, jeden przedstawia zamek, a drugi kościół w Janowcu. Obrazy przeznaczone są do schroniska księży emerytów w Sandomierzu. (…) Letników bardzo dużo w Kazimierzu i na obiadach u „Berensa” pełno, pogoda zupełnie taka sama jak w zeszłym roku, przelotne deszcze i ładne zachody słońca.

W kolejnym liście do córki Iwaszkiewicz donosił:

Żywot mój tutaj mija zwyczajnie i szybko, nic się nie robi, a cały dzień zajęty, tylko z tą pogodą nie można dojść do ładu i obawiam się, że to lato, jak zeszłe, całe będzie, noce zimne i rosa zupełnie jak lód.  (…) Naprawdę należał mi się już ten wyjazd, bo mi się nerwy zupełnie już skończyły. (…) Z wyjazdem stąd wielki kłopot, bo statki ostatnio przestały chodzić  powodu niskiego stanu wody na Wiśle, autobusy tez nie chodzą, a furmanki piekielnie drogie, tak, że właściwie najlepszy sposób  do Puław na piechotę, a potem nie wiadomo, czy się na pociąg dostanie. Poznałem tutaj jedną panią Rumunkę, o której  będą tysiączne opowiadania. (…) Wczoraj powiedziała, że od chłodu dostała „gęsiej kury”. (…) Od piątego wszystkie owoce będą zarekwirowane i nie wolno będzie nimi handlować, czy u nas to samo? Korzystając z tego, zjadam szaloną ilość truskawek (niedobrych), czereśni i poziomek, nawet mnie dzisiaj trochę brzuch boli z tego powodu. W ogóle, apetyt mi służy.

Kazimierz Dolny zagości we wspomnieniach Jarosława Iwaszkiewicza jeszcze raz, choć  pisarz oraz jego córki wielokrotnie bywali w Miasteczku. W liście do starszej córki, Marii z 19 czerwca 1957 roku napisał m.in.

Przyjechałem tutaj w sobotę samochodem naszym przez Lublin, bo odwiozłem do Kazimierza Stryjkowskiego. Byłem przez chwile u Antka Michalaka, potem droga Lublin – Kraśnik prześliczna, pełna starych drzew.

Zupełnie inny charakter ma wpis z października tego samego roku, odnoszący się do tragedii ludności żydowskiej w czasie okupacji.

W małych miasteczkach pamiętają. Pamiętają dawne, okropne zdarzenia i mówią o nich w tej ciszy i spokoju, jaka spada na te osiedla o jesiennym zmroku. Wczoraj mi opowiadano o rozstrzelaniu 14 tysięcy Żydów z Poniatowej, niedaleko stąd. Byli to ci Żydzi, wywiezieni z getta warszawskiego, którzy nie chcieli walczyć. Wymordowano ich jednej nocy. (…) Antek [Michalak] opowiadał mi, że widział ze swojego tarasu światła zbliżających się aut. Było ich dwieście czterdzieści! Auta stanęły pod górą w Kazimierzu – i nie wyłączając motorów, dygotały przez godzinę… Zgroza takiej godziny nocnej zapiera dech. Tutaj jeszcze się to wszystko czuje i pamięta.

Tropy kazimierskie czyli przyjaźnie zawarte w Miasteczku będą się w „Dziennikach” Iwaszkiewicza przewijać, ot, choćby w postaci częstych wizyt Antoniego Michalaka. Na przykład malarz odwiedził pisarza w Stawisku, we wrześniu 1972 roku, świętując 50 rocznicę ślubu Iwaszkiewiczów.

Trudniej (przyznajemy nie bez żalu) pisać o znajomości Iwaszkiewicza z Marią Kuncewiczową.

Oprócz wojennej wyprawy do willi „pod Wiewiórką” w pierwszym tomie „Dzienników” Iwaszkiewicz odnotował anegdotę literacką. Odnosi się ona do wyborów politycznych obojga pisarzy.

Na kongresie PEN Clubu w Wenecji Iwaszkiewicz, spotyka Kuncewiczową przy stole bankietowym.

– Do you speak Polish , mistress Kuncewiczowa? – pyta.

Kuncewiczowa się oburza:

– Panie Jarosławie, jak to można!

– A ja was nie ponimaju – odpowiada Iwaszkiewicz.

Druga wzmianka odnosi się do pobytu Marii i Jerzego Kuncewiczów w Polsce w roku 1962. Spotkali się na obiedzie w sierpniu, a po spotkaniu Iwaszkiewicz zapisał:

Czy zawsze trzeba odgrywać jakąś rolę? Kuncewiczowa w dość naiwny sposób robi wielką pisarkę, mimo to jest sympatyczna, mądra, zabawna. Ale nie może się pozbyć właśnie „roli”.  Zresztą gada się z nia miło – może dlatego, że mam mało zastrzeżeń co do jej pisarstwa, nic mnie ono nie obchodzi. Mam wrażenie, że i ja gram tego „prostego łatwego człowieka”.

Z czasem stosunku ochłodną. W kwietniu 1972 r. Iwaszkiewicz spotkał się z Kuncewiczami w Rzymie.

Bardzo przykre wrażenia. Jednak taki wieloletni pobyt za granicą musi się odbić na samej istocie człowieka. (…) Przejęci tylko wyborami  amerykańskimi, w których ja się nie wyznaję, popierają politykę bombardowań w Wietnamie! Tego już zupełnie nie chwytam, ona zupełnie głucha, ale byłoby mi miło porozmawiać z nią samą. Przecież to jest epawa naszej epoki, Caselicia jej akompaniowała w paryżu, jak miała zostać śpiewaczką, no i bądź co bądź jest to autorka „Cudzoziemki”. Wszystkie inne rzeczy do luftu – wreszcie „Fantomy” cos dają, o ile mówią o Polsce. Bo te zagraniczne snobizmy to nie do zniesienia.

Swojego stosunku do Marii i Jerzego Kuncewiczów Jarosław Iwaszkiewicz chyba nie zmienił.

W roku 1979, także w Rzymie, zaproszony na kolację do wspólnego z Kuncewiczami znajmoego, pisarza  i tłumacza Jerzego Pomianowskiego zanotował: Nuda. O spotkaniu z autorką „Cudzoziemki” nie wspomniał w artykule, jaki z okazji Wielkiego Tygodnia zamówił dla „Tygodnika Powszechnego” red. Jerzy Turowicz. W towarzystwkie niewspomnianych, oprócz Marii Kuncewiczowej, znalazły się również szynki i indyki, serwowane u Pomianowskich.

Wiersz dla Jarosława Iwaszkiewicza, autorstwa Bohdana Zadury, wypatrzony w archiwalnych wydaniach kwartalnika literackiego „Akcent”.

Zbigniew Szczepanek

Na ten portret pisarki zwracają uwagę prawie wszyscy odwiedzający Dom Kuncewiczów.

Maria Kuncewiczowa, Zbigniew Szczepanek, 1988 (Dom Kuncewiczów, Kazimierz DOlny)

Autorem obrazu jest Zbigniew Szczepanek (1933 – 2020). Podobno przyjaźnił się z Marią Kuncewiczową, która odwiedzała go w jego kazimierskiej pracowni. Wraz z informacją o znajomości malarza z autorką „Dwóch księżyców” dotarła do nas smutna wiadomość. Autor tego obraz zmarł w Gdyni, we wrześniu ubiegłego roku. Jego biografia przypominała życiorys syna państwa Kuncewiczów, Witolda. Może to sprawiło, że taką sympatią obdarzyła go pisarka?

Zbigniew Szczepanek (fotografia wypatrzona w Internecie)

   Zbigniew Szczepanek był niewiele młodszy od Witolda Kuncewicza. Podobnie jak Witold był oficerem marynarki wojennej Służył m.in. na ORP „Błyskawica”. Od lat 50. XX wieku uczył astronawigacji i nawigacji w Wyższej Szkole Marynarki Wojennej oraz Szkole Morskiej w Gdyni. Zbigniew Szczepanek był nie tylko doskonałym nauczycielem i autorem podręczników do nawigacji. Jego pasją było malarstwo. Warsztat akwarelisty doskonalił w Kazimierzu Dolnym, do którego przyjechał w roku 1983 i w którym mieszkał przez 8 lat. To w tym czasie powstał portret Marii Kuncewiczowej, znajdujący się w naszych zbiorach. Pobyt w Miasteczku zaowocował również znajomościami z wieloma znanymi malarzami.  Nie szczędzili pochwał artyście-komandorowi. W informacja prasowych znaleźliśmy wypowiedź Franciszka Starowieyskiego, który uważał Szczepanka za jednego z najlepszych akwarelistów w Europie. Choć cenił towarzystwo, to na obrazach Szczepanka dominuje architektura i pejzaż. Ma na swoim koncie blisko tysiąc obrazów, ukazujących blisko 200 zamków, kaszteli i innych zabudowań obronnych.

Chata, Zbigniew Szczepanek (wypatrzone w sieci, ale prawie jak w Kazimierzu)

Niezwykłą pamiątką, jaką Zbigniew Szczepanek zabrał z Kazimierza do Gdyni był najsłynniejszy kazimierski kundel, Werniks. Bezdomnego chuligana oswoił i adoptował właśnie ten artysta. Jedna z legend kazimierskich głosi, że Werniks wrócił do Kazimierza tylko raz, aby zapozować rzeźbiarzowi, Bogdanowi Markowskiemu do pomnika stojącego na murku, obok Rynku.

Pomnik Werniksa (fot. P. Makowski)

Jonasz Kofta

Bardzo cieszymy się, że nie jesteśmy osamotnieni w tropieniu sławnych postaci przebywających (choćby na chwilę) w Kazimierzu Dolnym. Rola detektywa literackiego przypadła tym razem panu Mirosławowi Łapie, dziennikarzowi z urokliwego Kępna. Z ołówkiem w ręku czytał najnowszą książkę Piotra Derlatki Jego portret. Opowieść o Jonaszu Kofcie. W kilku miejscach wspominany jest Kazimierz, jako miejsce spontanicznych, cudownych wyjazdów. A konkretnie…

Kofta wyjeżdża ze swoim przyjacielem Stefanem Friedmanem. Ich spontaniczne wyjazdy do Kazimierza są już tradycją. (…) Dokumentowaliśmy te nasze podróże. Nie wiem, skąd się w nas brała potrzeba, żeby to jakoś upamiętnić, ale w sposób niebanalny, śmieszny. Na przykład kiedy dotarliśmy do Kazimierza, od razu poszliśmy na rynek, żeby sobie zrobić zdjęcie. Uliczny mistrz fotografii ujął nas swoją propozycją: „proponuję panom zdjęcie w oparciu o studnię”. (…) Pojechaliśmy do Kazimierza. Wspaniały czas – wspominał Maciej Damięcki. W Kazimierzu poznają ludzi najczęściej przy ognisku. „Z Lublina przyjeżdżał młody chłopak. Grał na gitarze, niemal do znudzenia. Prosiliśmy go „Przestań już grać…”. Po kilku latach okazało się, że ten człowiek zrobił karierę. Nazywał się Piotr Szczepanik.

Nie wiem, czy tylko my na fotografii płyty z „Dialogami na cztery nogi” widzimy fragment kazimierskiego pejzażu

Przyznaję, nie specjalnie znam twórczość Piotra Szczepanika. Nie mam więc 100-procentowej pewności, że z kazimierskiego spotkania nie wyniknęła żadna piękna piosenka. Nie wiem również, który wiersz Jonasza Kofty mógł zostać napisany w Kazimierzu. A skoro brak takich aksjomatów, dla ilustracji tego krótkiego tekstu wybieram jeden z moich ulubionych liryków Pana Jonasza.

Trzeba marzyć

Żeby coś się zdarzyło

Żeby mogło się zdarzyć

I zjawiła się miłość

Trzeba marzyć

Zamiast dmuchać na zimne

Na gorącym się sparzyć

Z deszczu pobiec pod rynnę

Trzeba marzyć

Gdy spadają jak liście

Kartki dat z kalendarzy

Kiedy szaro i mgliście

Trzeba marzyć

W chłodnej, pustej godzinie

Na swój los się odważyć

Nim twe szczęście cię minie

Trzeba marzyć

W rytmie wietrznej tęsknoty

Wraca fala do plaży

Ty pamiętaj wciąż o tym

Trzeba marzyć

Żeby coś się zdarzyło

Żeby mogło się zdarzyć

I zjawiła się miłość

Trzeba marzyć

Gizela Hufnagel (Klimaszewska-Arct)

W zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym jest zdjęcie prof. Tadeusza Pruszkowskiego w otoczeniu studentów. Większość grupy tworzą kobiety. Niektóre z nich trudne do rozszyfrowania.

Profesor Tadeusz Pruszkowski w otoczeniu studentów fot. MNKD

Czy wśród pozujących do zdjęcia w wąwozie pań jest Gizela Hufnaglówna? Już wkrótce, wraz z dwiema koleżankami, założy liczącą się grupę artystyczną. Obrazy jej członkiń połączy, to co artystki wybrały na jej nazwę – kolor.

Gizela Hufnagel, fot. www.asp.waw.pl

Gizela Hufnagel (ur. 1903 r.)pochodziła z bogatej rodziny asymilowanych Żydów. Mieszkała na Saskiej Kępie w Warszawie. Starszy brat – Leon był uznanym lekarzem, dermatologiem. Gizela ukończyła prywatne gimnazjum żeńskie Krystyny Malczewskiej, a w roku 1922 rozpoczęła studia filozoficzne na Uniwersytecie Warszawskim. Twórczość artystyczna była pasją, na jaką było stać rodzinę Gizeli. Trafiła od razu do klasy prof. Pruszkowskiego. Jej kolega ze studiów Włodzimierz Bartoszewicz, autor „Budy na Powiślu” wspomina ją jako uczennicę cichą i skromną. Do grupy „wyznawców Prusza” dołączyły z czasem Mary Littauer i Elżbieta Hirżberżanka. Oprócz talentu, przyszłe członkinie Koloru miały wiele wspólnych cech. Pochodziły z tzw. dobrych domów, były niezależne i zdeterminowane. W czasie wojny polsko-bolszewickiej udzielały się społecznie w kołach inteligencji (Hufnaglówna – w  kole warszawskim, przy Wspólnej 39). Wszystkie też miały żydowskie pochodzenie.

Dokumenty świadczące o udziale Gizeli Hufnagel w wojnie polsko-bolszewickiej z roku 1920 fot. asp.waw.pl

 

Gizela Hufnagel uczyła się u Pruszkowskiego do roku 1925. W roku 1929 wraz z Littauerówną i Hirżberżanką założyła grupę Kolor. Praktycznych powodów współpracy było sporo. Wspólne: promocja (wystawy, wydawanie katalogów), wynajęcie sali, pracowni, ramowanie obrazów było po pierwsze tańsze, po drugie skuteczniejsze.

Udział w wystawach Koloru zdefiniował artystycznie wszystkie członkinie grupy. Pierwsza wspólna prezentacja odbyła się już w1929 roku, w lokalu Związku Zawodowego Artystów Polskich przy ulicy Marszałkowskiej 69 w Warszawie. Następne wystawy zorganizowano w salonie Czesława Garlińskiego (1930 r.) oraz w Instytucie Propagandy Sztuki (1933 r.).

                Pierwsza wystawa Koloru zebrała pozytywne recenzje. Krytycy podkreślali dobrą technikę olejnej i zasady kompozycji. Pojawiły się jednak sugestie, że studentki Pruszkowskiego są pod ogromnym wpływem nauczyciela i trudno mówić o indywidualnościach artystycznych.

Hirszberżanka maluje ze szczególnym upodobaniem martwe natury – pisał po wernisażu krytyk Mieczysław Wallis – Hufnaglówna pejzaże, powietrze i wodę (…) Litauerówna – malownicze zaułki Wilna i Kazimierza nad Wisłą. Wszystkie one umieją tworzyć lekkie, świeże, przyjemne w kolorze obrazy. Podstawa do dalszej pracy jest znakomita: mając taką podstawę daleko zajść można. Ale każda z nich musi zdobyć jeszcze styl własny.

W innej recenzji czytamy z kolei: Hufnaglówna opanowana uczuciowo, umie różnicować kolory i formy, na pozór zatopione we mgle i wydobywa dobre efekty świetlne.

Kolejna wystawa, w salone Garlińskiego, otwarta w czerwcu 1930 r. zaprezentowała prace malarek pewnych wybranej artystycznej drogi. Littauer i Hirżberżanka kształciły się za granicą, Hufnaglówna doskonaliła swój warsztat w Polsce. Paradoksalnie, to właśnie ona zdobyła najlepsze recenzje. Wacław Husarski (znajomy z Kazimierza) komentował po wernisażu prace Gizeli Hufnaglówny postęp, który daje się zauważyć w jej pracach, jest wynikiem raczej pracy nad samą sobą niż wpływów obcych. Praca ta idzie przytem na razie w kierunku wewnętrznym. Wystawione krajobrazy mają niekiedy głębsze akcenty liryzmu, który zdaje się być istotą temperamentu artystki. Jej dosyć konwencjonalne dawniej szarości stały się obecnie bardziej wyszukane, a ich przyćmiona gama wytwarza właśnie ów akcent melancholii, stanowiącej wdzięk jej obrazów.

Najważniejszym wyznacznikiem obrazów grupy nadal pozostał kolor. To on – to znowu krytycy – budował kompozycję i klimat obrazów. W pracach Hufnaglówny uderza najbardziej skondensowana emocjonalność, która przemawia z jej obrazów –wspominał Michał Weinzieher. Z pejzaży artystki emanuje nastrojowa poezja, która świadczy o głębokim odczuwaniu natury. (…) Do tej pory Hufnaglówna używała barw przytłumionych, lubowała się w półtonach, w niuansach szarych i brunatnych, obecnie spotykamy na wystawach obrazy o silniejszych, śmielszych kontrastach barwnych. Śmiałe używanie silnych podkreśleń czerwonych i zielonych na tle przytłumionych tonów ukazuje Hufnaglównę  w nowem świetle ostrego temperamentu kolorystycznego, który do tej pory nie przemawiał w pełni.

Ostatnia wystawa grupy Kolor (uszczuplona o Elżbietę Hirżberżankę, będącą w tym czasie we Francji) odbyła się w 1933 r. w Instytucie Propagandy Sztuki.  Prezentowano widoki z Sandomierza i Kazimierza nad Wisłą oraz liczne studia pejzażowe. Choć po tej wystawie drogi artystek się rozeszły, to dla Mary Littauer (od 1935 r. Schneider) i Gizeli Hufnagel (już wkrótce Arct) pejzaż pozostał nadal ulubionym tematem, a kolor jego dominantą.

Gizela Hufnagel to nie tylko czynna malarka, ale także dziennikarka, pisząca o sztuce. Jej teksty publikowało czasopismo „Plastyka” prowadzone przez Eugeniusza Arcta.

W lutym i marcu 1933 r. dwa obrazy Gizeli Hufnagel znalazły się na wystawie „Ars Feminae” w warszawskiej Zachęcie.  „Ule” i „Przed burzą” wisiały w towarzystwie prac Olgi Boznańskiej i malarek-towarzyszek kazimierskich plenerów: Ireny Lorentowicz, Pii Górskiej, Zofii Katarzyńskiej-Pruszkowskiej i Ireny Lorentowicz.  W twórczości tych artystek dominowały tendencje kolorystyczne (…) mamy tu do czynienia z grupą o wspólnym profilu artystycznym – komentowała Nela Samotyhowej, krytyczka sztuki pisząca głównie dla „Kobiety współczesnej”. Nie obyło się jednak bez uwagi: wyodrębnianie się według klucza płci dla celów artystycznych, czy naukowych uderza sztucznością i archaizmem. (…) Ideologiczne wyodrębnienie się grupowe rodzi się ze wspólności dążeń, z wiary w ich szybszą w tej formie realizację, lub jest wynikiem konieczności obrony praw, czy możliwości rozwoju, któremu ktoś czy coś zagraża. Nie przypuszczam, raczej nie wiem, by zrzeszenie Ars Feminae powstało w jednym z tych celów.

Wernisaż wystawy „Ars Feminae” w warszawskiej Zachęcie fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Kiedy wybuchła II wojna światowa Gizela Hufnagel ukrywała się po stronie aryjskiej na fałszywych papierach. To stąd nazwisko Klimaszewska, którym malarka posługiwała się również po wojnie. W Archiwum Żydowskiego Instytutu Historycznego (Żydowskie Towarzystwo Krzewienia Sztuk Pięknych/61) znajduje się list Gizeli Klimaszewskiej z 19 maja 1949 r. Pisze w nim, że uratowała ją koleżanka z ASP i sąsiadka z Saskiej Kępy, Zofia Czasznicka (utalentowana i ceniona tkaczka).

Po zakończeniu wojny Gizela Hufnagel była artystką czynną zawodowo. Wróciła do ulubionych pejzaży (pojawiają się tez liczne obrazy kwiatów), w tym również do malarskich wizerunków Kazimierza Dolnego. Obraz Miasteczka pokazywała w Zachęcie w roku 1964. Zmarła w roku 1997.

Kilka prac Gizeli Hufnagel (Klimaszewskiej-Arct) z końca lat 50. XX w. udało się nam pozyskać z darowizny Ministerstwa Spraw Wewnętrznych. Pojedyncze obrazy pojawiają się na aukcjach, jednak jej twórczość jest rozproszona. Podobnie fragmentaryczny jest życiorys Gizeli Hufnagel, który starałam się zrekonstruować. Najbardziej pomocna była w tym publikacja Renaty Piątkowskiej, zatytułowana  „Malarki warszawskiej grupy KOLOR”, opublikowana w piśmie Aspiracje w roku 2009. Archiwalia dotyczące udziału studentów warszawskiej ASP w wojnie polsko-bolszewickiej można znaleźć na stronie asp.waw.pl

Obrazy Gizeli Hufnagel pozyskane z darowizny Ministerstwa Spraw Zagranicznych w Warszawie dla Domu Kuncewiczów

Piosenka o poecie – Rafał Wojaczek

Podobno nie wyjechał dalej niż do Wrocławia. Podobno dobrze się czuł w miejscach brzydkich. Podobno (to zdanie badaczy literatury) kontakt ze światem ładniejszym niż odrapane mury kamienic (a do takiej kategorii mógł pretendować Kazimierz Dolny) traktował jako kolejną ułudę. Śledztwo w sprawie poety, Rafała Wojaczka i jego obecności w Miasteczku utknęło w martwym punkcie. Choć okoliczności (miejsce) i świadkowie zdają się temu twierdzeniu przeczyć.

Wszystko zapoczątkowała historia o pobytach w Kazimierzu Dolnym Marka Hłaski. Tu tropy były jasne, a nawet opisane w Pięknych, dwudziestoletnich (i jak to zwykle bywa podkolorowane przez Hłaskę tak, aby było dramatyczniej). W listach, pisanych do bliskich z Kazimierza, pisarz jest już bardziej szczery: na przykład wspomina o konieczności wyprowadzki z Domu Architekta z powodu gościny w nim zagranicznej delegacji. Plotki głoszą, że w tym czasie zamieszkał – na chwilę –w małym domku, ulokowanym nieopodal dworca autobusowego.

Nasza dygresja robi się przydługa. Ale to właśnie wpis o Hłasce sprawił, że odezwał się do nas pisarz i terapeuta Ryszard Częstochowski. Za jego sprawą przenosimy się do Kazimierza w lipcu 1970 roku. W nieistniejącym już lokalu o dźwięcznej nazwie „Baryłeczka” miało dojść do spotkania z Rafałem Wojaczkiem. Spotkania suto zakrapianego alkoholem, a to zważywszy na towarzystwo, czas i okoliczności nie bardzo nas dziwi. O tym wydarzeniu  Ryszard Częstochowski pisze następująco: nie ma co pisać. Rafał był wtedy jeszcze kompletnie nieznany , ja tym bardziej dopiero w latach 80 debiutowałem, a to był dokładnie rok 1970 ,chyba lipiec?, na pewno lato i byłem młodym buntownikiem, o wiele za młodym na takie towarzystwo już dwudziestoparolatków mocno używkami nadszarpniętych.

Gdzie była „Baryłka” – to pytanie zadałam mieszkańcom Kazimierza Dolnego zanim zabrałam się do pisania tekstu. Lokalizacja – po prawej stronie fotografii z fotopolska.eu

Z kronikarskiego obowiązku nadmieńmy, że w 1970 Wojaczek jest już po debiucie (Sezon), a w roku, o którym wspomina Ryszard Częstochowski ukazała się Inna bajka. Z niej pochodzi jeden z piękniejszych (ocena subiektywna) wierszy poety:

Kwiat zrywając, kwiat wąchając, ja zarazem

Świat mijałem będąc przy tym w swoim prawie

Ciebie biorąc, z Ciebie pijąc, ja o niebo

Już nie dbałem, wiedząc przecież, że to jedno

Wspomnienie jest interesujące (może ktoś z Czytelników mógłby je dopełnić?), a ciągu dalszego tej historii dostarczył program festiwalu „Lato Filmów”, jaki w Kazimierzu Dolnym wymyślił sobie Roman Gutek. Rok 2000 przyniósł m.in. premierowy pokaz filmu „Wojaczek” w reżyserii Lecha Majewskiego. Projekcja rozpoczęła przysłowiowy „deszcz” pochwał i nagród – w tym dla odtwórcy roli tytułowej, młodego poety, Krzysztofa Siwczyka. Doskonale pamiętamy tę projekcję, a przywołując ją sięgniemy do ówczesnej prasy:

Na wieczorną projekcje „Wojaczka” przyszło około siedmiuset osób. Kino – namiot liczy sobie tylko sześćset miejsc. A jednak jakoś się wszyscy pomieścili. Rozkładane krzesełka, a także podłoga okazały się całkiem dobrym miejscem dla niektórych widzów. Warto było się cisnąć. „Wojaczek” należy do tych filmów, które każdy kinoman musi obejrzeć. Ten czarno-biały film to poruszający portret „poety przeklętego” – Rafała Wojaczka, na tle PRL-owskiej rzeczywistości przełomu lat 60. i 70 małego śląskiego miasteczka Mikołowa.

„Chciałem pokazać człowieka, któremu na tym świecie było za ciasno, który gdzieś się spieszył. Przebijał szybę w knajpianym oknie i wyskakiwał. Za dużo czasu musiałby zmarnować, by dojść do drzwi” – powiedział na spotkaniu z publicznością Majewski.

Kadr z filmu „Wojaczek” Lecha Majewskiego

Autorem scenariusza filmu był Maciej Mielecki, poeta związany z Instytutem Mikołowskim. Do rozmowy z Majewskim doszło zanim placówka, utworzona w kamienicy przy ul. 1 Maja (obecnie Jana Pawła II) w rodzinnym domu Wojaczka została powołana do życia. Mielecki (dziś dyrektor Instytutu) przyprowadził na plan zdjęciowy młodego chłopaka, zafascynowanego twórczością Wojaczka. Był to Siwczyk. Na początku miał wspierać ekipę techniczną czyli nosić kable i dekoracje, w zamian za możliwość obserwacji pracy ekipy filmowej. Lech Majewski patrzył… To ostatnie zdanie przewija się wielokrotnie w wywiadach, dotyczących powstawania „Wojaczka”. Według jednej z opowieści o wyborze Siwczyka zdecydowało zdanie na jego temat, wypowiedziane przez starszą mieszkankę Mikołowa. Na widok Siwczyka krzyknęła: O, Rafuś! (tak bliscy mówili o Wojaczku).

To był szok, czytałem Wojaczka, teraz miałem go zagrać. To była mieszanka niedowierzania i euforii – wspominał w jednym z prasowych wywiadów Siwczyk – Lech Majewski aktora, który zagra w jego filmie główną rolę poety Wojaczka, szukał w szkołach aktorskich. A jednak nie znalazł, dlatego ten telefon z propozycją rozdzwonił się w moim domu, wtedy jeszcze nie wiedziałem, co to znaczyć być aktorem.

Do realizacji „Wojaczka” Lech Majewski zatrudnił także innych naturszczyków. Brzydkie to słowo w odniesieniu do dziewczyny poety, Teresy Ziomber. Partneruje ona Siwczykowi w scenie na dworcu kolejowym. W jej opinii, Siwczyk jako filmowy Wojaczek jest podobny, ale szczuplejszy i subtelniejszy niż Rafał.

https://www.cda.pl/video/2226775f

Więcej uwag odnośnie scenariusza mieli inni znajomi Wojaczka. Nie zrozumieli, że film ma być metaforą, nie zaś biografią „kaskadera literatury polskiej”.  Mimo, ze od premiery „Wojaczka” minęło ponad 20 lat, te dyskursy nadal się toczą (vide tekst w „Przekroju” z roku 2019).  Czy „Wojaczek” Majewskiego wywołał modę na twórczość samego poety? Chyba słuszne jest stwierdzenie Krzysztofa Siwczyka, że każdy wrażliwy na poezję musi Wojaczka odkryć by go… porzucić. Sam z rozstaniem z filmową kreacją miał trochę kłopotu. Także z popularnością i metką „przystojnego i utalentowanego” chłopaka, po którego wyciągnął łapy przemysł filmowy. Z uchylonych do świata celebrytów drzwi Siwczyk nie skorzystał.  Obietnicę nie grania w filmie złamał dwukrotnie – tylko dlatego, że produkcje zaproponowali mu znajomi z planu „Wojaczka”: Mielecki i operator, Tomasz Sikora.

Tekst będzie mieć dwie pointy. Poeci Mielecki i Siwczyk nie kryli swojego szacunku (graniczącego z uwielbieniem) dla Bohdana Zadury, pisarza związanego z  Kazimierzem Dolnym i Muzeum Nadwiślańskim (był jego dyrektorem).

Drugą pointę dopisał Instytut Mikołowski, który w roku 2020 wydał książkę Diabły w deszczu , autorstwa… Marka Hłaski, od którego to postaci niniejszy tekst rozpoczęliśmy.

No i dla porządku:

Rafał Wojaczek (1945-1971)
Ojciec poety był profesorem gimnazjum, matka pracowała w wydawnictwie. Był trudnym uczniem – podstawówkę w Mikołowie musiał zamienić na szkoły w Katowicach oraz Kędzierzynie (tu zdał maturę). W 1963 r. zaczął studiować polonistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Przerwał naukę i przeprowadził się do Wrocławia, w którym mieszkał aż do samobójczej śmierci. Przede wszystkim poeta – za życia wydane „Sezon” oraz „Inna bajka”). Staraniem Instytutu Mikołowskiego i Biuru Literackiemu we Wrocławiu ukazały się m.in. wznowienia wierszy, a także zbiór listów oraz powieść „Sanatorium”.

Tadeusz Hollender-zapomniany poeta

W Brulionie Kazimierskim z roku 2005 znalazłam wiersz Tadeusza Hollendra, dedykowany Marii Kuncewiczowej.

Z korespondencji, zamieszczonej w Brulionie, a skierowanej do malarza, Antoniego Michalaka wykona, że autorka Cudzoziemki i poeta znali się i lubili. Widywali się w Warszawie, a także w Kazimierzu. Zanim jednak sięgniemy po wątek “lokalny”, zajmijmy się sprawcą powyższego tekstu. To konieczne, bo twórczość Tadeusza Hollendra nie zmieściła się w wielu antologiach poezji dwudziestolecia międzywojennego. Nie wspominam tu przypadkowych zbiorków, ale poważne publikacje, chociażby wydane przez Ossolineum. Dlaczego tak się stało? Czy poeta, którego cenił Tuwim, który dostąpił zaszczytu siadania z nim przy stoliku kawiarnianym skamandrytów (w towarzystwie innej kresowianki, Zuzanny Ginczanki) został wyrugowany z literatury polskiej. Podobno przyczyniły się do tego radykalne poglądy, które wyznawał. Ale któż w owych czasach nie był radykałem? Wiele “za uszami” ma na przykład Józef Łobodowski. Ale w przypadku tego autora „koło historii” okazało się łaskawsze.

Przywróćmy zatem pamięć po Tadeuszu Hollendrze naszym Czytelnikom.

Tadeusz Hollender, fot. Wiadomości Literackie 1934 r. (dziękujemy cyfrowym archiwom Biblioteki w Chełmie)

Tadeusz Hollender urodził się 30 maja 1910 roku w Leżajsku. Jego ojciec, inżynier mierniczy, z powodu wykonywanego zawodu często przeprowadzał się razem z rodziną. To dlatego Tadeusz uczył się w kilku szkołach: Starym Sączu, Tyśmienicy I Stanisławowie. Po maturze , studiował prawo I filologię polską na Uniwersytecie Lwowskim.  Debiutował w roku 1929 w lokalnej  prasie. Z tym miastem był także najbardziej związany. Redagował czasopismo literackie “Wczoraj-dziś-jutro”; pisywał do “Sygnałów” oraz współpracował z warszawskim pismem satyrycznym “Szpilki”.  Tłumaczył poezję niemiecką, ukraińską i rumuńską.

W 1936 współorganizował Zjazd Pracowników Kultury we Lwowie, a już rok później przeniósł się na stałe do Warszawy, by objąć posadę redaktora działu literackiego ”Głosu Powszechnego”, uważanego za gazetę radykalną (dziś modne słowo lewacką). W czasie Ii wojny światowej działał we Lwowie, później zaś – w Warszawie. Publikował w konspiracyjnej prasie. Jego satyryczne teksty (a Hollender nie krył swoich poglądów pacyfistycznych, antyklerykalnych i antynacjonalistycznych – bez względu czy chodziło o faszystów czy sowietów) doprowadziły do jego aresztowania przez gestapo w maju 1943 roku.  Po krótkim pobycie w więzieniu na Pawiaku Tadeusz Hollender został rozstrzelany na terenie ruin warszawskiego getta. Z zachowanych wspomnień więźniów wynika, że do końca nie tracił poczucia humoru i ducha walki. Jego optymizm oraz umiejętność opowiadania (zasłyszanych historii, wierszy) podnosiła osadzonych na duchu oraz wzmacniała ich patriotyzm.

Wydarzenia związane z Kazimierzem Dolnym są bezpośrednio powiązane ze znajomością z Antonim Michalakiem i czasami, kiedy malarz pracował na wydziale sztuk zdobniczych i przemysłu artystycznego Państwowego Instytutu Sztuk Plastycznych we Lwowie (za Jerzym Wyczesanym i tekstem w Brulionie Kazimierskim, nr 6, 2005 r.) Z gościny w domu Michalaka Hollenedr korzystał w kwietniu i maju 1935 r.  Nie tylko odpoczywał, ale intensywnie pisał oraz oddawał się życiu towarzyskiemu.

W liście z 26 kwietnia wspominał m.in Tylko wyjechałeś, zabrałem się z dużym tempem do roboty. Jeszcze nie wiersze, a w każdym razie zrobiłem około kilkunastu przekładów z ukraińskiego dla “Wiadomości Literackich”, gdzie zawiozę stąd artykuł.(…) W ogóle jest byczo.

Po krótkim wypadzie do stolicy, w liście z 9 maja relacjonuje Michalakowi: Wróciłem jak syn marnotrawny na łono czystego Kazimierza i zastałem nową bajkę. Słowiki w nocy, a w dzień przy pełnym słońcu kwitnące, białe tarniny na tle żółtobrunatnych ruin zamku i bardzo kremowej baszty. Cudo. Zaczynam rozumieć malarzy. Jestem Ci z dnia na dzień coraz bardziej wdzięczny za to, że mi umożliwiłeś pobyt w tak pięknym miejscu i w tak pięknym, spokojnym domu. Robota idzie tu na całego, ale pracuję z zapałem. Nie wiem, jak Ci się wywdzięczę.

W czasie wyjazdu do Warszawy Tadeusz Hollender odwiedził również Marię i Jerzego Kuncewiczów. To spotkanie opisuje następująco: byli mili jak zawsze: ona leżała trochę przeziębiona po śniegu i majowo-zimowych niespodziankach, a on spieszył się do  jakichś klientów i mówił znowu o Ameryce i o ekonomii. Plotkuje trochę, ale mi wolno, boi ona to lubi…

22 maja Hollender donosi Michalakowi: u nas, poza wyrównaniem się pogody, sam wiesz chyba o tym, dzieje się naprawdę niewiele. Poznałem Korzenia (Natan Korzeń, malarz, student prof. Pruszkowskiego), który dobrzeje coraz wyraźniej. Chodzę do niego na plotki, pożyczam mu książki i gazety, które tu dostaję; razem czekamy na Kuncewiczową, aby nasze koło plotkarzy intelektualnych w Kazimierzu mogło się wydatnie zwiększyć, i tak dni mijają.

Do pobytu w Kazimierzu Tadeusz Hollender powróci jeszcze w liście do Antoniego Michalaka z 30 lipca 1935. Wówczas przebywał już we Lwowie. Najserdeczniej  chciałbym Ci podziękować za gościnę, za pobyt, za bardzo szczęśliwe, bo samotnie spędzone w Kazimierzu miesiące, dzięki którym mogłem wejść w siebie i zrozumieć niejedno w drugich ludziach, ale przede wszystkim w sobie. A to przecież bardzo, bardzo ważne. No i za to, że nawiązałem znajomość z Kuncewiczową. Korespondujemy teraz ze sobą. (…) Za co jeszcze mam Ci dziękować. Za wszystko. Za słowiki, za godziny spędzone nad brzegiem Wisły o zachodzie słońca, za poznanie tylu ludzi, za siebie samego. Za Kazimierz i za wszystkich”.

Wg adnotacji do tekstu, z którego zaczerpnęłam cytaty listów, w archiwum rodzinnym Hollendrów znajdują się listy Marii Kuncewiczowej do poety. Jeszcze do nich nie dotarliśmy (a bardzo chcielibyśmy do nich zajrzeć).

Odnalazłam natomiast felieton, który  w obronie imienia Tadeusza Hollendra wysłał w roku 2004 do redakcji Tygodnika Powszechnego, jego przyjaciel, Czesław Miłosz. Licząc na to, że redakcja Tygodnika nie wytoczy nam procesu o korzystanie z tego tekstu, zacytujmy przynajmniej fragment tego bardzo osobistego wspomnienia.

Dowiadywałem się. Nikt nie pamięta nazwiska Tadeusz Hollender. A przecie jeżeli “gruba kreska” przyczyniła się do zapomnienia o wielu dawnych niegodziwościach, dlaczego mamy zapominać o cnotach?.

Tadeusz Hollender, urodzony w 1910 roku, był jednym z literatów lwowskich i żeby go krótko określić – “wesołkiem”, który łączył fikanie koziołków wierszem i prozą z miłością do prawdy. Nieduży, brzydki, z kaczym nosem, nie mógł uskarżać się na odrzucenie go przez płeć piękną. Lewicowiec, występował przeciwko polityce dyskryminacji Ukraińców, Żydów i Białorusinów. (…) Jego lewicowość zdawała się przygotowywać go do roli, którą odegrało wielu poetów po zajęciu Lwowa przez Armię Sowiecką w 1939 roku. On jednak zachował się zupełnie inaczej. Codziennie przychodził do “starego” Związku Literatów, gdzie wbrew polityce władz urzędował wierny przedwojennym obyczajom Ostap Ortwin (krytyk literacki i niegdyś przyjaciel Stanisława Brzozowskiego), podczas kiedy przedwojenni literaci tłoczyli się w założonym przez władze sowieckie nowym związku pisarzy. Miał więc Hollender szansę pojechania na białe niedźwiedzie, ale postępował tak według logiki wesołka, który robi to, co mu się podoba, bo nie lubi kłamać. Udało mu się jednak uniknąć wywózki na Wschód i po zajęciu Lwowa przez Niemców przeniósł się do Warszawy. Stał się jednym z najbardziej popularnych autorów podziemia, czytając swoje wiersze na wielu wieczorach autorskich, a podobał się, bo były to przeważnie wiersze satyryczne, wyśmiewające zarówno hitleryzm, jak sowietyzm. Mówiono, że jego antysowieckie wiersze komuś tam bardzo się nie podobały i że jego aresztowanie przez Niemców było wynikiem donosu środowisk dbałych o utrzymanie szacunku dla Wielkiego Brata

Znałem dość dobrze Hollendra, bo należał, wespół z Anną Świrszczyńską, do poetów przez nas respektowanych. Nota bene razem ze Świrszczyńską otrzymał jedną z nagród.

Nieprawdziwa jest teza, że lewicowość zmiękczała niektórych inteligentów, czyniąc ich mało odpornymi na powaby naszych wschodnich sąsiadów. Hollender był w dostatecznym stopniu anarchistą, żeby przeciwstawiać hasłom i programom swoją dumę wesołka. Aresztowany i osadzony na Pawiaku, w swojej celi okazał się niewyczerpanym recytatorem i opowiadaczem baśni. A nawet dawał kurs o bogach starożytnej Grecji. Znałem, krążący w podziemiu, jego wiersz pt. “Kato”, o Grecji jako o kraju, do którego na pewno powróci po wojnie, i to razem z kobietą. Ten wiersz i obraz Hollendra z jakąś dziewczyną sprawił, że wiadomość, która do nas dotarła, była szczególnie dotkliwa. Rozstrzelano go w maju 1943 roku w ruinach getta razem z całą grupą więźniów. W tej grupie był bliski mi człowiek – Mieczysław Kotarbiński, malarz, młodszy brat profesora Tadeusza Kotarbińskiego.

Tyle Czesław Miłosz. Wiersza Kato nie znalazłam (może pomogą Czytelnicy?). Znalazłam za to Wiadomości Literackie z roku 1934 I nagrodzony wiersz Hollendra, o którym wspomina Miłosz.

Stanisław Jacek Magierski

Kazimierz Dolny miał (i chyba nadal ma) szczęście do dobrych fotografów. Jesteśmy dumni, że za pośrednictwem Internetu, możemy prezentować Państwu nasze archiwa. Fotografie Stanisława Jacka Magierskiego wielokrotnie wykorzystywaliśmy w opowieściach o Miasteczku z lat 30. XX wieku. Zbiór tych zdjęć jest imponujący, a Muzeum otrzymało je od syna fotografa, Jana Magierskiego (także uznanego autora zdjęć). Powyższy tekst niejako sprowokowała prezentacja multimedialna, którą umieściło Narodowe Archiwum Cyfrowe na swoim profilu (FB i Instagram).

https://www.youtube.com/watch?v=Gmu4cuXNYJ8

 Wirtualna kolekcja zdjęć Stanisława Jacka Magierskiego znajduje się również na stronie Fundacji Archeologii Fotografii.

https://www.fotomuzeum.faf.org.pl/search?search_in=db&fond=434&p=1&h=9d3a760ba61839722ef4b336861d0d98

Niewyczerpanym źródłem wiadomości są również dla nas materiały, gromadzone przez pracowników Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN w Lublinie. A zatem – do dzieła.

Stanisław Magierski fot. Fundacja Archiwum Fotografii www.fotomuzeum.faf.org.pl

Stanisław Jacek Magierski (ur. 1904) to syn słynnego ojca – Jana Marka, filantropa, właściciela salonu mód, a potem składu aptecznego; wnuk znanego dziadka – Franciszka – kupca. Rodzina prosperowała nieźle, a wszyscy jej członkowie byli wychowywani w duchu patriotycznym. Stanisław, syn Jana i Lucyny z Jaroszyńskich był absolwentem Szkoły Lubelskiej (Gimnazjum Humanistyczne Męskie) oraz studiów na wydziale farmacji  Uniwersytetu Warszawskiego. Miał talent artystyczny – od dzieciństwa grał na fortepianie, pisał piosenki i wiersze oraz malował akwarele. Marzył o konserwatorium i karierze muzycznej. Przedwczesna śmierć ojca (1918 r.) zmusiła go prowadzenia rodzinnej firmy – Hurtowni drogeryjnej i składu materiałów aptecznych i farb. Zakład działał przy Krakowskim Przedmieściu 25 w Lublinie. Od 1927 r. hurtownia rodziny Magierskich, z podupadającego po śmierci Jana zakładu, zyskała popularność. Działo się tak z kilku powodów. Stanisław Magierki rozwinął w niej produkcję kosmetyków i stał się znawcą perfum. Po drugie – specjalność hurtowni poszerzono o materiały fotochemiczne. Uruchomiono także  laboratorium fotograficzne, wyposażone przez firmę Agfa. Szybko stało się ono salonem artystycznym dla wszystkich pasjonatów fotografii. Bywali tu Edward Hartwig, Józef Czechowicz, Stefan Kiełsznia oraz plastycy z grupy „Krąg” (m.in. Zenon Kononowicz).

 Na stronach Teatru NN znalazłam wspomnienie Barbary Odnous, opisujące hurtownię Stanisława Magierskiego. Czytamy w nim m.in.

Na parterze mieściła się apteka i ulubiona przez właściciela perfumeria, z własnymi wyrobami i kolekcją mydeł. Piętro niżej znajdowało się fotolaboratorium wyposażone w sprzęt przez firmę Agfa. Można tu było kupić aparat każdej marki, a także zagraniczne powiększalniki i – całkiem niezłe – polskie powiększalniki Bujaka, odczynniki i papiery Agfy, Perutza, Kodaka i Franaszka. Spełniano indywidualne zachcianki. Papiery fotograficzne, zwłaszcza duże formaty i nietypowe gatunki, sprzedawano na sztuki. Gdy przyszła moda na złotobromy, firma sprowadziła nawet dwa gramy chlorku złota, które skrupulatnie podzielono między zainteresowanych członków fotograficznego środowiska. Skład Stanisława Magierskiego cieszył się zasłużoną sławą nie tylko w Lublinie.

Stanisław Magierki nie tylko sprzedawał materiały i sprzęt fotograficzny, ale także sam zaczął fotografować. Szybko nawiązał kontakty z lubelskim środowiskiem artystycznym. Efektem spotkań jest powołanie (lata 1936/37) Lubelskiego Towarzystwa Fotograficznego. W zarządzie znaleźli się Magierki, a także Zygmunt Dobkiewicz, Zygmunt Grzywacz, Edward Hartwig, Władysław Kończak, Antoni Kozłowski, Mieczysław Rotblit, Stanisław Szydłowski, Stanisław Szramowicz i Wiesław Żarski. W roku 1938 Lubelskie Towarzystwo zorganizowało ogólnopolską Wystawę Fotografii Polskiej. Magierki – jako fotografik – zadebiutował rok wcześniej, na 10 Międzynarodowym Salonie Fotografiki w Warszawie.  Przed wojną brał udział w wielu wystawach i konkursach w Polsce i za granicą.

Ulubionymi motywami fotograficznymi Stanisława Magierskiego były pejzaże i portrety. Mają charakter nie tylko artystyczny, ale także dokumentacyjny, utrwalając zmieniającą się rzeczywistość. W kadrach Magierskiego znalazł się nie tylko Lublin, ale także Kazimierz Dolny. Artysta przyjeżdżał tu w latach 1934-38, fotografując codzienność Miasteczka i jego mieszkańców.

W roku 1937 Stanisław Magierski wraz ze swoim przyjacielem, Dzidkiem Stelińskim nakręcił film o Lublinie i Kazimierzu Dolnym. Film, będący w posiadaniu syna Magierskiego, Jana wykonano ręczną kamerą Agfa Movex 8, na taśmie 8 mm. Ostatnie kadry filmu (a właściwie filmiku, bo trwa on zaledwie 7 minut) prezentują targ w Kazimierzu Dolnym. W Internecie znaleźliśmy fragment, odnoszący się do Lublina.

https://www.youtube.com/watch?v=gRDbHSD95O0

Szczęśliwy i stabilny okres w życiu rodziny Magierskich przerwała wojna. W czasie okupacji Stanisław i jego żona, Danuta z Jankowskich, harcmistrzyni i komendantka Lubelskiej Chorągwi Harcerek, zaangażowali się w działalność konspiracyjną. Działali w Armii Krajowej, a ich dom przy ul. Bernardyńskiej 24 i apteka wielokrotnie służyły za chronienie i miejsce zaopatrzenia partyzantom i łącznikom AK.  W domu Magierskich przetrzymywano broń, kolportowano podziemną prasę, ale także organizowano wieczorki muzyczne. Podczas koncertów Magierki wykonywał własne kompozycje. Prawdopodobnie z tego okresu pochodzi Kołysanka leśna.

Dziś do ciebie przyjść nie mogę,
Zaraz idę w nocy mrok,
Nie wyglądaj za mną oknem,
W mgle utonie próżno wzrok.
Po cóż ci, kochanie, wiedzieć,
Że do lasu idę spać.
Dłużej tu nie mogę siedzieć,
Na mnie czeka leśna brać.
Dłużej tu nie mogę siedzieć,
Na mnie czeka leśna brać.

Księżyc zaszedł hen, za lasem,
We wsi gdzieś szczekają psy,
A nie pomyśl sobie czasem,
Że do innej tęskno mi.
Kiedy wrócę znów do ciebie,
Może w dzień ,a może w noc,
Dobrze będzie nam jak w niebie,
Pocałunków dasz mi moc,
Dobrze będzie jak w niebie,
Pocałunków dasz mi moc

Gdy nie wrócę, niechaj z wiosną
Rolę moją sieje brat.
Kości moje mchem porosną
I użyźnią ziemi szmat.
W pole wyjdź pewnego ranka,
Na snop żyta dłonie złóż
I ucałuj jak kochanka,
Ja żyć będę w kłosach zbóż.
I ucałuj jak kochanka,
Ja żyć będę w kłosach zbóż.

Genezę tego utworu we wspomnieniach Danuty Magierskiej cytujemy za stroną Teatru NN: Pianino stało w małym pokoiku, w którym była jeszcze kanapa. Mąż grał. Chłopcy siedzieli na kanapie i podłodze. Śpiewaliśmy cichutko wszystkie stare piosenki wojskowe, ludowe, harcerskie, długo, długo. Zapominaliśmy o grozie wojny, niewoli, sieroctwie, udręce okupacyjnego życia.

Dobrze jest umieć dużo pieśni, dużo wierszy pięknych, wesołych, smutnych, kiedy się czeka na pociąg, na autobus, na dziewczynę, jak się spóźnia, kiedy pada deszcz, w namiocie, kiedy smutno. My, jak byliśmy młodzi, nie wiedzieliśmy, że będziemy śpiewać w niewoli, w obliczu śmierci, niepewności jutra. Umieliśmy śpiewać, a godzina śpiewania nie wiadomo jaka komu pisana.

Aż jednego dnia chłopcy zapytali czy pan magister nie ułożyłby dla nich piosenki. Więc obiecał. I napisał. Powiada: „zaśpiewasz Danusiu chłopcom 
Kołysankę„. A ja mówię, że nie mam głosu – to on znowu: „łatwo śpiewać jak się ma głos”. Więc zaśpiewałam, jak umiałam, bo dla sprawy trzeba robić i to co nie przychodzi łatwo.
Kołysanka miała nieco trudniejszą melodię, ale ta już powędrowała z ust do ust, tak dawno, że i zmiany trudno naprawić, uchwycić. Ot, żyła już odtąd swoim własnym życiem „w kłosach zbóż”. Powędrowała z Bernardyńskiej 24 w polskie lasy i pola.

Magierki skomponował również muzykę do Modlitwy, Marszu i Do dziewczyny – do słów Kornela Makuszyńskiego.

Cze­mu tak łzy ro­nisz, dziew­czy­no dro­ga,
Cze­mu tak ser­decz­nie pła­czesz u pro­ga?
Chodź, naj­mil­sza Zo­siu, cud­na pa­nien­ko,
Ucie­szy­my cie­bie na­szą wo­jen­ką.

Pój­dziesz so­bie z nami na piń­skie bło­ta,
Damy ci ka­ra­bin cały ze zło­ta,
A gdy na żoł­nie­rza spo­gląd­niesz czu­le,
Każ­dy ci swe ser­ce odda na kule.

Gdy do wień­ca kwia­tów ze­chcesz mieć dużo,
Gra­nat ci za­kwit­nie pło­mien­ną różą,
Kule ci jak maki krwa­we za­kwit­ną,
Dymy ci uwi­ją wstę­gę błę­kit­ną.

A gdy ze­chcesz tań­ce mieć i we­se­le,
Za­mie­ni­my na­wet pią­tek w nie­dzie­lę,
Zo­ba­czysz, pa­nien­ko, z na­sze­go szań­ca,
Jak nas śmierć uprzej­mie pro­si do tań­ca.

Na wo­jen­kę ślicz­ną chodź, pan­no, z nami,
Bę­dzie ci jak w raju, tam, z pie­chu­ra­mi.
Każ­dy krew prze­le­je, dziew­czy­no bia­ła,
Gdy ta­kie­go bę­dzie mieć ge­ne­ra­ła.

A jak któ­ry pad­nie, w rów się po­to­czy,
To mu uca­łu­jesz za­mknię­te oczy.
A uj­rzysz, że pie­chur i z gro­bu wsta­nie,
Taki każ­dy łasy na ca­ło­wa­nie!

Inny utwór – Wezwanie z tekstem Edwinem Wojciechowskiego – dotarł w tubie pasty do zębów do obozu w Ravensbrück i był śpiewany przez więźniarki.

W roku 1944 Stanisław Magierski wykonał dokumentację fotograficzną zbrodni hitlerowskich na Zamku Lubelskim i w obozie koncentracyjnym na Majdanku.  W tym samym roku za działalność w AK został aresztowany i skazany na 10 lat więzienia.  Represje dotknęły również jego żonę. Była dwukrotnie aresztowana pod zarzutem „inspirowania kontrrewolucyjnej działalności wśród młodzieży”. Firma Magierskich została upaństwowiona. Od lat 50. XX w. funkcjonowała pod nazwą Spółdzielni Chemiczno-Farmaceutycznej „Permedia”.   Po odzyskaniu wolności (amnestia) pracował w niej także Stanisław Magierski. Włączył się działalność amatorskiego zespołu teatralnego Latarnia, dla którego pisał teksty, wykonywał dekoracje oraz komponował muzykę. Barbara Koterwas, animatorka teatralna, pracująca w „Permedii” i prowadząca Latarnię wspominała Magierskiego w następujący sposób: był człowiekiem wszechstronnym, lubił opowiadać podczas pracy o życiu i twórczości wybitnych pi­sarzy polskich, takich jak Kasprowicz, Sło­wacki, Prus, Mickiewicz. Wkrótce te gawę­dy przerodziły się w wykłady otwarte, któ­re miały miejsce w sali „Cefarmu”. Opo­wieści te wzbogacane były przez śpiew i recytacje pracowników „Permedii”. I tak powstała „Latarnia”.

Stanisław Magierki nie zrezygnował z muzycznych pasji. Był dziennikarzem, a jego recenzje z koncertów w Lubelskiej Filharmonii zamieszczało m.in. czasopismo Muzyka. Komponował muzykę do tekstów Artura Oppmana i Romana Brandstaettera. Zmarł nagle  w roku 1957, w wieku 53 lat.

Mary Littauer-Schneider

Mary Littauer-Schneider, Gałązka hibiskusa

Autorkę tego obrazu tak wspominał Włodzimierz Bartoszewicz w książce Buda na Powiślu: malowała w naszej pracowni zawsze zrobiona na bóstwo Mary Litauer.
Spotkania z malarką co najmniej dwukrotnie opisała Maria Kuncewiczowa. Jedna ze wzmianek nawiązuje do prezentowanej akwareli i dotyczy spotkania we Włoszech. Podczas powojennych wakacji, w otoczeniu jak z bajki powstaje dziełko, które zatrzymuje w czasie wiotką gałązkę hibiskusa. Podczas pracy nad obrazem Kuncewiczowa i Mary Littauer-Schneider rozmawiały o dawnych, przedwojennych wakacjach spędzonych w Kazimierzu Dolnym. Próby wskrzeszania dawnych dni okazały się bezowocne. Do innej, znacznie bardziej emocjonalnej rozmowy Marii Kuncewiczowej z Mary Littauer-Schneider jeszcze powrócimy. Najpierw, spróbujmy zrekonstuować życiorys malarki.
Mary (Meri lub Mery) Littauer urodziła się w Wilnie, w 1900 roku. Jej rodzicami byli Josef i Ida z domu Papkin. Oprócz córki, Littauerowie mili jeszcze syna – Osa. Po ukończeniu wileńskiego gimanzjum Mary, jako jedna z najmłodszych studentek, zaczęła naukę w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, w klasie prof. Stanisława Lenza. Potem przeniosła sie do Krakowa i kontynuowała studia pod okiem Wojciecha Weissa, którego do śmierci uważała za swojego mistrza. Podróżowała m.in do Berlina, gdzie zetknęła się z pracami kubistów. Po dwóch latach pobytu za granicą (w roku 1923 lub 1924) wróciła do Warszawy, a w akademii sztuki wybrała tym razem klasę prof. Pruszkowskiego. To tu jej talent i światowy sznyt mógł obserwować Włodzimierz Bartoszewicz. W klasie Pruszkowskiego nie brakowało uzdolnionych artystek. W roku 1929, razem z koleżankami: Elżbietą Hirszberżanką i Gizelą Hufnagel założyły artystyczną grupę Kolor. W tym samym roku, w Zachęcie pokazały swoje prace. W jednej z recenzji wystawy (K. Winkler, Nowy Przegląd 1929 r.) czytamy m. in młode reprezentantki grupy (…) wczuły się doskonale w potrzebę czasu, wyrażającą się w malarstwie współczesnym w tęsknocie za barwnym ożywieniem obrazu. W kolejnej recenzji (E. Wallis, Droga 1929 r.) także nie brak pochwał: wszystkie one malują płynnie, tłusto, szerokimi, zamaszystymi pociągnięciami pędzla. Wszystkie one posiadają pewną charakterystyczną srebrzysto-różowo-błękitną gamę barwną.(…)Wszystkie one umieją tworzyć lekkie, świeże, przyjemne w kolorze obrazy. Podstawa do dalszej pracy jest znakomita: mając taką podstawę daleko zajść można.
W połowie lat 30. XX w., po kilku wspólnych i dobrze przyjętych wystawach, grupa Kolor rozpadła się, a każda artystka podążyła własną ścieżką. Ta, którą wybrała Mary Littauer była… wygodna. Prowadziła przez Paryż, na wystawy w Londynie, Nowym Jorku, Chicago, Brukseli (srebrny medal na wystawie sztuki współczesnej) oraz do Bukaresztu – na Mędzynarodową Wystawę Sztuki Kobiecej.
W roku 1935 Mary poślubiła kolegę ze studiów, architekta Romana Schneidera. Rozwój kariery małżeństwa przerwał wybuch II wojny światowej. Oboje zostali aresztowani i osadzeni w lwowskim zakonie brygidek. Roman został przewieziony do obozu nad Białym Morzem, a Mary trafiła do łagru w Mariinsku, w obwodzie nowosybirskim. Właśnie z tego okresu pochodzi wspomnienie, wywołane przez Marię Kuncewiczową w Naturze: Malarka Mary Littauer Schneiderowa powiedziała mi: „Wiesz, co mnie uratowało? Kałuża. Był taki dzień… Bili mnie w tym lesie, pchali do roboty, waliłam się z nóg, była odwilż, przed oczami latał sen o kiełbasie i o własnym jaśku, cos głupiego wyprawiałam, ludzie się śmieli… I – wiesz – zobaczyłam na ziemi kawał nieba. W kałuży. Wiesz? Wstałam i powlokłam się rąbać. Po prostu zapragnęłam przeżyć i malować.” Mary i Roman Schneiderowie spotkali się dopiero po amnestii z 1941 r., w Jangi Jul, gdzie formowała się armia gen. Andersa. Pracowali w Polskich Pracowniach Artystycznych, zrzeszających artystów, którzy wykonywali naszywki i dystynkcje na mundury, ale także szyli szmaciane lalki. W 1942 r. Roman Schneider został zwolniony z wojska. Wraz z żoną przebywał w Teheranie. Wrócił do zawodu architekta. Zaprojektował m.in salę teatralną Klubu Brytyjsko-Perskiego oraz letni pałac i meble dla księżniczki Ashraf Pahlavi. Także Mary powróciła do malowania. Po zakończeniu wojny Schneiderowie przenieśli się do Libanu i starali o przeprowadzkę do Wielkiej Brytanii. Po odmowie, w roku 1950 zdecydowali się na wyjazd do Kanady. Osiedlili się w Ontario. Roman Schneider zrezygnował z zawodu architekta i zajął się ceramiką. Znów odwołajmy się do Natury Marii Kuncewiczowej: Roman, architekt, oficer rezerwy, jeden z tych wędrowników in partibus infidelium, przerzucił się w Kanadzie na ceramikę. Wytwarzał kruche piękno, które odpędzało koszmary.

M.Schneider,rok 1962 jedna z nielicznych fotografii z prasy kanadyjskiej

Mary z powodzeniem wystawiała swoje prace w Pollock Gallery w Toronto. W 1963 roku Schneiderowie założyli Schneider School of Fine Arts, w Actinolite w Ontario. To w niej wielu kanadyjskich artystów spędzało wakacje, Czyżby więc ziarno „kolonii artystycznej” zasiane przed wojną w Kazimierzu Dolnym przez prof. Pruszkowskiego znalazło podatny grunt w Kanadzie? Nie jest to jedyny ślad, jaki w sercu Mary Littauer odciśnie słynny Prusz.

Mary Littauer-Schneider z premierem Kanady, Pierrem Trudeau na otwarciu Centrum Polonijnego w Kanadzie, lata 60. XX w.


W jednym z (nielicznych dostępnych w Internecie) tekstów, związanych z artystyczną działalnością Mary Littauer-Schneider w Kanadzie znalazłam jej wypowiedź: moje życie wymaga bycia tak niezależnym, jak to tylko możliwe. Lubię podróżować i utrzymywać kontakt z przyjaciółmi i rodziną. W artykule jest również ciekawa charakterystyka samej malarki: Mary to ciepła i miła osoba. Uwielbia zwierzęta, jasne kolory i wzory. Inspiracji do swojej pracy szuka podczas wycieczek. Mary wspiera innych artystów. Efektem zaangażowania Mary Schneider w środowisko artystyczne Kanady były jej zajęcia w Madoc Art Centre, Ontario Society of Artists i Colour and Form Society oraz założenie Mary Schneider Art Club. Malarka ufundowała także Mary Schneider Juried Art and Design Award i stypendium dla wyróżniających się studentów z College of Art and Design w Ontario.
Mary Schneider zmarła w 1992 roku, w Toronto.

Ta opowieść nie będzie mieć zakończenia, którego byśmy sobie życzyli. Założona przez Schneiderów School of Fine Art w Actinolite, niedaleko Madoc w Ontario (1963 r.), w której wielu kanadyjskich artystów pochodzących z Toronto i Montrealu spędzało wakacje artystyczne już nie istnieje. Smutny wpis o tym miejscu znalazłam na blogu dziennikarki, Katherine Sedgwick, z Queensborough w Ontario (atthemanse.wordpress.com) Oto on (odrobinę wygładzony)

Jeden z budynków szkoły, założonej przez Mary i Romana Schneiderów w Kanadzie


Queensborough przyciąga ludzi o artystycznym zacięciu. Pełno tu fotografów, filmowców, rzemieślników i malarzy. Nie jest to jednak nowe zjawisko. Kiedy byłam dzieckiem (lata 60. i 70. XX w.) w letnie dni, w Manse podpatrywałam artystów. Byli to studenci Schneider School of Fine Arts w pobliskim Actinolite. Szkoła, która już nie istnieje, została założona przez Mary i Romana Schneiderów, w lipcu 1963 roku. Schneiderowie przyjeżdżali w te okolice by malować. Myśląc, że zachwyt nad okolicznym pejzażem podzielą inni artyści, kupili trochę ziemi nad brzegiem rzeki Skootamatta, tuż przy autostradzie nr 37. Z pobliskiego Tweed przenieśli dwa drewniane stare domy i umieścili w nich biuro i pracownię. Kiedy byłam mała wiedziałam , że działa tam szkoła. Jej uczniowie regularnie odwiedzali naszą wioskę i ustawiał sztalugi w różnych jej zakamarkach. Dziwiło mnie, że zawsze wybierali stare, zniszczone budynki, by je malować. Dla nas, dzieci obserwowanie artystów przy pracy było bardzo ciekawe. Staliśmy cicho i dyskretnie zaglądaliśmy im przez ramę. Doskonale pamiętam zapach farb (chyba olejnych) oraz to, że spojrzenie na budynek czy scenkę, którą malowali artyści odbiegało od tego, co widziałam na własne oczy . I choć szkoły w Actinolite nie ma, to jednak w okolicy wciąż są ludzie, czerpiący z krajobrazu, o którym Mary i Roman mówili „marzenie każdego malarza”.

Michał Waszyński

Akcja dwóch przedwojennych filmów w jego reżyserii rozgrywa się w Kazimierzu Dolnym. Jeden z nich obrósł legendą, związaną z Eugeniuszem Bodo, drugi zaś uchyla rąbka prawdziwego życiorysu jego twórcy.

Choć przez całe życie skutecznie zacierał ślady: pochodzenia, wiary czy też preferencji seksualnych, to znaleźli się śmiałkowie, którzy pokusili się o poznanie prawdy. Czy całej – tego sami chyba nie są pewni, bo człowiek, którego pasją było kino, sam stworzył scenariusz swojego życia.

Michał Waszyński fot. Wikipedia.pl

To Michał Waszyński. Po jego śmierci w 1965 r., w amerykańskim „Variety” ukazał się taki oto nekrolog: Książę Michael Waszyński, producent filmowy, w wieku sześćdziesięciu lat zmarł na atak serca 20 lutego w Madrycie. Waszyński, który podawał się za potomka polskiej rodziny królewskiej, po pobycie we Włoszech osiadł w Hiszpanii w roku 1960. od czasu „Króla królów” był producentem wykonawczym w Boston Productions w Madrycie. Dodajmy, że śmierć księcia nastąpiła podczas wystawnego przyjęcia, a Waszyński odszedł między truflami a szampanem. Droga na salony prowadziła przez żydowskie miasteczko.

Mosze Waks urodził się 29 września 1904 r. w Kowlu,  w rodzinie ortodoksyjnych Żydów z Wołynia. Jego ojciec był kowalem, a matka – Cylia handlowała drobiem. Podobno miał rodzeństwo (siostry), jednak trudno to potwierdzić, bo w czasie wojny Niemcy zamordowali całą jego rodzinę. Dokumentów, mogących uzupełnić początek życiorysu Waksa także brak.

Pustkę wypełnia pierwsza legenda: Mosze był krnąbrnym dzieckiem. W chederze zadawał niewygodne pytania, odnoszące się do spraw natury religijnej, nierzadko kwestionując zdanie nauczycieli. W  filmie dokumentalnym  Elwiry Niewiery i Piotra Rosołowskiego Książę i dybuk , bez którego nie byłoby powyższego tekstu, znalazło się inne wytłumaczenie wykluczenia Mosze Waksa ze społeczności sztetl.  To skłonności homoseksualne, potępiane w ortodoksyjnym żydowskim świecie. W pamiętnikach Waszyńskiego, do których dotarli twórcy filmu Książę i dybuk jest m.in. wzmianka o pierwszej, młodzieńczej fascynacji późniejszego reżysera swoim rówieśnikiem.

Plakat do filmu „Książę i dybuk” , fot. materiały promocyjne dystrybutora

Zanim Waszyński skończy 18 lat porzuci Kowel (co de facto uratuje mu życie) i zamieszka w Warszawie. W stolicy zaprzyjaźni się z aktorem i reżyserem, Wiktorem Biegańskim. Wkrótce stanie się jego asystentem i przyjacielem.  Ulegnie namowom Biegańskiego by zmienić nazwisko na „Michał Waszyński”. Zagra też nauczyciela w filmie Zazdrość z roku 1922.

Kadr z filmu „Zazdrość” z M. Waszyńskim fot. Filmoteka Narodowa

 Obecność w filmowym świecie otwiera Waszyńskiemu nowe możliwości. Za sprawą Aleksandra Hertza, właściciela wytwórni filmowej Sfinks, trafia jako asystent do Ryszarda Ordyńskiego,  Józefa Lejtesa i Henryka Szaro. Podpatruje starszych kolegów i szybko się uczy. Debiutuje jako reżyser w roku 1929, filmem Pod banderą miłości. Idealnie wpasowuje się w gust publiczności, która lubi komedie i melodramaty. Jest również dobrym rzemieślnikiem – potrafi nakręcić film w rekordowym tempie 2 tygodni (zważywszy na koszty produkcji taki reżyser to skarb dla wytwórni). W jednym z wywiadów radiowych o swojej filmowej pasji powie:  w kinie w ciągu jednej sekundy król może stać się pastuchem, a żebrak bogaczem. Ten czar nazywam magią kina. Choć krytycy niejednokrotnie nie zostawiają na filmach Waszyńskiego suchej nitki, trudno dziś odmówić im uroku. To m.in. Jego ekscelencja subiekt, Prokurator Alicja Horn, Antek policmajster, Jaśnie pan szofer, Dodek na froncie, Znachor i Profesor Wilczur. W sumie blisko 40 filmów.

Karta pocztowa reklamująca film „Pod banderą miłości” fot. Filmoteka Narodowa

Popularność reżysera, jego umiejętność w odkrywaniu gwiazd (podobno stworzył aktora – Adolfa Dymszę) stały się dla Waszyńskiego okazją do kolejnej kreacji. Pieniądze otwierają przed nim drzwi do willi na Saskiej Kępie, znajomości  w aktorskim świecie – do organizowania przyjęć, na których bywa „cała Warszawa”. Sam Waszyński bryluje, w otoczeniu artystów obojga płci (niektórzy kronikarze okresu międzywojennego piszą, że jawnie deklaruje swój homoseksualizm).

Zatrzymajmy na chwilę tę opowieść. Jest rok 1934. Od jakiegoś czasu (prawie roku) ówczesne media żyją historią związku aktora – Eugeniusza Bodo, bożyszcza kobiet i Anne Chevalier, półkrwi Tahitanki, lepiej znanej pod pseudonimem Reri. Para wystąpi za chwilę w filmie Czarna perła, do którego zdjęcia powstawały w październiku i listopadzie 1934 r. w Gdyni, a także… Kazimierzu Dolnym. Które kadry wykonano w Miasteczku trudno dziś ustalić. Znacznie trwalsze aniżeli wspomnienia okazały się fotografie (archiwum Ludwika Starskiego) i plotkarskie teksty Anatola Sterna. Nie tyle opisywał on zdjęciowy plan, ale jego kulisty, w tym suto zakrapiane imprezy w restauracji u Berensa. Uczestniczyła w nich Reri, nie popierał ich natomiast abstynent, Bodo. Film Czarna perła miał swoją premierę w grudniu 1934 r. Ekipa Waszyńskiego zebrała pochwały za nowatorski, jak na owe czasy pomysł zatrudnienia międzynarodowej obsady, mówiącej w swoich językach. Autentyczni Chińczycy używali chińskiego, mniej autentyczni „Anglicy” posługiwali się angielskim, Reri najpierw porozumiewała się po francusku, a potem po polsku itd. Z Czarnej perły pochodzą też sceny: zmysłowych tańców Reri i brawurowych bójek oraz (dziś chyba nie bardzo politycznie poprawny) szlagier „Dla ciebie chcę być biała”. Nie pomogło dobre przyjęcie filmu, bo związek Eugeniusza Bodo i egzotycznej aktorki rozpadł się. Reri wyjechała do Amsterdamu, a następnie na Tahiti. Tam w roku 1939 odwiedził ją Arkady Fiedler. W opisie tego spotkania nie zostawił suchej nitki na Eugeniuszu Bodo, obarczając aktora za złamane serce i uzależnienie od alkoholu Reri.

Ekipa „Czarnej perły” przed kazimierską studnią fot. z archiwum L. Starskiego

Tymczasem filmowa kamera Waszyńskiego nadal się kręci. Powstają kolejne filmowe przeboje i nagle reżyser wykonuje woltę w stronę zupełnie innego gatunku.  Za przygotowanie adaptacji sztuki Szymona An-skiego (Szlojmego Zajnwela Rapoporta) Dybuk. Na pograniczu dwóch światów (1914) był odpowiedzialny m.in. Anatol Stern. Historyk, Majer Bałaban został konsultantem filmowym, a realizacja zdjęć, z udziałem światowych gwiazd: Lili Liliany i Leona Liebgolda rozpoczęła się w czerwcu 1937 r. w Kazimierzu Dolnym. Film Dybuk nakręcono w całości w języku jidysz.  Nawiązuje do podań chasydzkich i opowiada historię dwóch przyjaciół, którzy w obecności rabina złożyli sobie przysięgę. Obiecali sobie, że ich dzieci w przyszłości pobiorą się, aby jeszcze bardziej scementować ich rodziny. Kiedy jeden z przyjaciół ginie (topi się w rzece) , drugi szybko zapomina o danej obietnicy. Los jednak musi się dopełnić. Po latach do domu bogatego kupca zapuka ubogi student. Zakocha się w jego córce, Lei. Młodzieniec (syn zmarłego przyjaciela) odda duszę diabłu, by zdobyć bogactwo i być godnym ukochanej. Podczas wzywania sił zła umrze, a jego duch – tytułowy dybuk – wstąpi w ukochaną. W tej opowieści nie będzie happy endu. Szczęście będzie natomiast sprzyjać dwójce aktorów, wcielających się w postaci zakochanych. Liliana i Liebgold naprawdę się pobrali.  Przed wybuchem II wojny światowej udało im się wyjechać do USA i do śmierci występowali w teatrach żydowskich.

Dybuk Michała Waszyńskiego odniesie komercyjny sukces. Do historii kinematografii przejdzie jako jeden z najlepszych filmów przedwojennych. Zanim rozpoczniemy poszukiwania kazimierskich śladów w tym obrazie, jeszcze kilka faktów. Za oficjalną datę premiery Dybuka uznaje się 29 września 1937 roku, lecz w warszawskim kinie Sfinks film  grano  od 26 września. Pierwszy w historii udokumentowany pokaz Dybuka odbył się w lubelskim kinie Bałtyk 20 września. W przypadku Dybuka recenzenci i widzowie są zgodni – Waszyńskiemu udało się stworzyć dzieło. Współcześni krytycy uważają, że Dybuk, choć osadzony w religijności i tradycjach żydowskich, w umiejętny sposób nawiązuje do idei romantycznych, modnych do dziś w Polsce. Czy jednak Waszyński celowo poruszył czułe strony polskiej duszy? A może Dybuk (jak sugerują dokumentaliści, Elwira Niewiera i Piotr Rosołowski),  jest wypadkową  skomplikowanego życiorysu reżysera ? W odpowiedzi na to pytanie nie pomogą dalecy krewni Waszyńskiego, do których dotarli autorzy filmu Książę i dybuk. Dla tej rodziny Mosze Waks umarł. Gwoździem do trumny była konwersja reżysera na katolicyzm (wspominał o tym Waszyński, ale brak dokumentów, potwierdzających ten fakt).

Kadr z filmu „Dybuk” fot. www.akademiapolskiegofilmu.pl

A gdzie w tej historii Kazimierz Dolny? Pojawia się on w planach filmowych i scenariuszu. Plany są znacznie bardziej czytelne. Pisząc poniższe słowa zdałam sobie sprawę z nieoczywistości tego stwierdzenia. W obecnym pejzażu Miasteczka nie ma przecież żydowskiej dzielnicy, rozciągającej się w przestrzeni obecnego Małego Rynku. Zmienił się również krajobraz okolic Kazimierza Dolnego. Do dziś nie jestem pewna, czy scena pojawienia się meszulacha (ducha, pełniącego rolę chóru w greckiej tragedii, uosobienia fatum) rozgrywa się przed spichlerzem „Kobiałki” czy też „Przybyłowskim”? W owym okresie obydwa były poważnie zniszczone. Albo wszystkie plenery, na uliczkach dawnej żydowskiej dzielnicy. Czy słynny taniec Lei ze śmiercią dziś ulokowano by przed siedzibą PTTK, u wylotu Rynku, obok pierzei Kamienicy Mikołaja Przybyły? Na którym wreszcie wzgórzu dwaj przyjaciele składali sobie brzemienną w skutkach przysięgę?

Plenery kazimierskie są może oczywistością filmową. Przecież akcja żydowskiej opowieści musi być w żydowskim świecie osadzona, a takie możliwości dawał  Kazimierz. W przypadku kilku wątków, pojawiających się w samym scenariuszu, sprawa już nie jest taka oczywista.

Pierwszy – to postać rabina, przed którym Nisan i Sender składają sobie śluby. Cadyk jest ogromnym miłośnikiem śpiewu, wychwalającego Boga. Zupełnie jak kazimierski rabin, Ezechiel Taub, autor pieśni, które do dziś wykonują chasydzi.

Drugi kazimierski motyw odnaleźliśmy w scenie, gdy Lea wraz z ciotką przychodzą do synagogi. Jeden z pomocników cadyka pokazuje im wówczas bogato haftowaną tkaninę. Czyżby był to słynny parochet, jaki dla kazimierskiej bożnicy miała wykonać Estera, ukochana króla Kazimierza Wielskiego?

Dybuk do dziś fascynuje choćby pieczołowicie odtworzonym procesem wypędzania ducha z ciała Lei czy też scenami tradycyjnego żydowskiego wesela.  Ten celowy zabieg wyjaśnia inny żydowski reżyser, pracujący w Polsce, Józef Green. Według niego temat filmu powinien być żydowski, ale zarazem uniwersalny. Należy, jak tylko można wystrzegać się żydowskich stereotypów: Żyda galutowego i kapoty, ale pozostawić tyle tradycji, elementów folkloru i etnografii, ile to jest potrzebne dla przydania filmowi żydowskiego kolorytu. Green  wcieli tę tezę w życie w innym filmie, realizowanym w  Kazimierzu –musicalu Judeł gra na skrzypcach.

A co z Waszyńskim? Twórcy filmu Książę i dybuk, uważają, że obraz z roku 1937 był formą pogodzenia się reżysera ze światem żydowskiej religijności, do którego drogę tak skutecznie zacierał w życiorysie. Pożegnałem się z własną pamięcią. Dobrze mi robi, nie wiedzieć, kim jestem. (…) Milczę. (…) Skończyło się moje miasto, jakbym nigdy nie miał miejsca młodości – to cytat z dzienników Waszyńskiego dobrze charakteryzujący jego poczynania.

Czy okazały się one skuteczne?

Wybuch wojny zastał Waszyńskiego  we  Lwowie, na planie filmu Serce batiara, ze Szczepkiem i Tońkiem. Waszyński został zesłany na Syberię, a  po podpisaniu układu Sikorski–Majski , w grudniu 1941 r. zaciągnął się do armii gen. Andersa. Został szefem sekcji filmowej Wojskowego Biura Propagandy i Oświaty Armii Polskiej. Niewątpliwie, pomógł w tym sfałszowany życiorys, według którego Waszyński miał pracować z F. Murnauem i J. Wachtangowem. W dokumentach z wojska, do których dotarli twórcy filmu Książę i dybuk znajdują się jednak niezbyt pochlebne komentarze, odnośnie reżysera. Waszyński ma być trudny we współpracy, odporny na wojskowy dryl, a w realizacjach filmowych – przeciętny. Ocena nie jest sprawiedliwa, bo wykorzystane w dokumencie urywki archiwalnej kroniki bitwy pod Monte Cassino ujawniają talent i filmowe oko. Po zakończeniu działań wojennych, Waszyński zostaje we Włoszech. Wielka droga, film z roku 1946, jest opowieścią o losach polskiego żołnierza, który walczy w Armii Andersa. To także obraz zamykający polską przeszłość.  Reżyser powiesi mundur i zastąpi go… kolejną legendą o tym, że w jego żyłach płynie błękitna krew. Jest  w jej kreowaniu na tyle skuteczny, że zdobywa certyfikat zakonu św. Jerzego z Antiochii, potwierdzający jego arystokratyczne pochodzenie. Reżyserię zamienia na produkcję filmową, a partnerów (z którymi się ponoć nie afiszował) na żonę, prawdziwą hrabinę – Marię Dolores Tarantini (choć są świadkowie, którzy twierdzą, że do tego małżeństwa nie doszło, a Waszyński tylko u Tarantini mieszkał). Po jej śmierci odziedziczył pałac w Rzymie i kolekcję dzieł sztuki.

M. Waszyński i Sophia Loren fot. materiały promocyjne filmu „Książę i dybuk”

W tym czasie pracuje dla największych L. Mankiewiczem, M. Le Royem i W. Wylerem. Znowu „odkrywa” gwiazdy – Audrey Hepburn i Sophię Loren.

W  latach 60. przeprowadził się do Madrytu i nadzorował realizację Upadku Cesarstwa Rzymskiego  A. Manna. Dla potrzeb filmu w  Las Rozas stworzył replikę Forum Romanum. To jedna z najdroższych (o ile nie najdroższa) scenografia filmowa tamtego czasu. Według znajomych Waszyńskiego, chciał on nie tylko zbudować monumentalne dzieło, ale także… otrzymać procent od budżetu filmu (bo tak miał skonstruowaną umowę). Lepszej scenografii własnej śmierci – podczas wystawnego przyjęcia, w otoczeniu przyjaciół nie mógł wyreżyserować. Lepszego dla niej czasu także – dwa tygodnie po śmierci Waszyńskiego, założona przez niego firma producencka ogłosiła upadłość.  

M Waszyński, kadr z filmu „Książę i dybuk” fot. materiały promocyjne dystrybutora

W pracowni krawieckiej panny Walerii

Najpierw dostaliśmy opowieść. Pani Barbara Dzikoń z biblioteki w kazimierskiej szkole podstawowej opowiadał nam historię swojej rodziny. Wspomniała, że  jej babcia terminowała w pracowni krawieckiej słynnej Walerii Zdanowicz. „Tej” Walerii! Postać krawcowej z zasadami i mroczną tajemnicą wykorzystała Maria Kuncewiczowa w opowiadaniu Szaleństwo, w tomie Dwa księżyce. Przyznajmy, ten portret nie wypadł korzystnie dla panny Walerii ( w opowiadaniu – Walentyny Krajewskiej). To zaskakujące, bo bardzo dobre zdanie o postaci i uroku panny Walerii miał prof. Tadeusz Pruszkowski, znawca i koneser kobiecej urody. W pracowni i salonie panien Zdanowiczówien (krawcowa miała siostrę, a obydwie nie wyszły za mąż) bywał wielokrotnie. Sam i w towarzystwie swojej żony, Zuzi Pruszkowskiej.

W prezencie od Pani Basi dostaliśmy zdjęcie panny Walerii w otoczeniu uczennic. Siedząca w środku elegancka kobieta, ubrana z dyskretną elegancją jest zagadkowa i intrygująca. Postanowiliśmy więc poszperać we wspomnieniach…

Waleria Zdanowicz w otoczeniu swoich uczennic, lata 30 (?) xx w. fot. z archiwum rodzinnego Barbary Dzikoń

Reporterski portret panny Walerii zamieścił Konrad Bielski w Spotkaniach z Kazimierzem. Jak przystało na kogoś, kto przeżył wielką tragedię – wspominał Bielski  – chodziła zawsze w żałobie. Czarna obcisła suknia, pod szyją koronki, na rękach obowiązkowo czarne mitenki, w ręku parasolka. Czesała się w koronę i malowała się czarnym ołówkiem poniżej brwi. Jednak przesadnie żałobne szaty okrywały ciało kobiety, która swoim charakterem zaprzeczała na każdym kroku makabrycznym rekwizytom.  Wykwinty salon mody prowadzony przez pannę Walerię i jej siostrę, Teklę stał się wkrótce ważnym miejscem spotkań towarzyskich nie tylko dla dam, poszukujących nowej kreacji.

Znacznie mniej pochlebna dla kazimierskiej krawcowej była Maria Kuncewiczowa. Przeszłość Walentyny Krajewskiej mieści się w portrecie – w owalnej ramie z mahoniu biust, zapieniony riuszkami z crepes lisse’y. Postać górą rozkwitnięta w loki, szumna od trenu z balayeuse’ ą, podobna do nabrzmiałej fali.   Niestety, przeszłość panny Walerii jest – jak portret – zamykana w salonie, a sama krawcowa jest jak starodawny monarcha wobec swego państwa: rządzi i poufałości unika. Nie znosi dziwactw. Klosze fulary, flamizol, godety, Femina – nic jej nie zaskoczy. (…) Zapowiada, że z trzech metrów i na tę figurę może zrobić tylko to. Nic innego nie zrobi, gdyż dba o firmę.  (…) Jeśli nie – do widzenia.  Choć zna paryskie i wiedeńskie żurnale, sama nosi suknie „Princesse” – gładką, szarą, do kostek. Z tej sukni nikt nie żartuje, bo jej nie widać; jest elizejskim cieniem między toaletami.

W ten – kąśliwy nieco wizerunek – wpisała się idealnie Anna Polony, odtwórczyni roli panny Walentyny w Dwóch księżycach, w reżyserii Andrzeja Barańskiego.

A co o swojej nauczycielce sądziły uczennice krawieckiego fachu? Dzięki (trudno dostępnej) książce Teresy Szydłowskiej-Fihel Przyśnił mi się Kazimierz Dolny, zachowała się jedna z takich relacji. Pochodzi od najbliższej sąsiadki Marii Kuncewiczowej, Janiny Łaszanowskiej. Ją także, jako ognistooką brunetkę, śpiewającą “Oczy Czarne” sportretowała Kuncewiczowa.

Dla Pani Janiny okres pracy, przyjaźni, a potem wspólnego mieszkania z Walerią Zdanowiczówną I jej siostrą, Teklą był najszczęśliwszy w życiu. Wiodła prym w pracowni, lubiły ją klientki I przełożone. Nie narzekała na brak zainteresowania ze strony “płci brzydszej”. Kiedy wyszła za mąż za Edwarda Łaszanowskiego siostry wyprawiły jej wesele. Na ślub w farze przyszła połowa miasteczka. Na stole nie zabrakło m.in żydowskich specjałów, przygotowanych przez wdzięczne klientki. Po ślubie Łaszanowscy zamieszkali w sióstr Zdanowiczówien, w małym domku przy ul. Nadrzecznej.  Kiedy wybuchła wojna, a pan Edward poszedł na front, pani Janina, wówczas mama dwóch chłopców, opiekowała się podupadającymi na zdrowiu siostrami Zdanowiczównami. Kiedy zmarły, odziedziczyła domek. Stabilizacja nie trwała jednak długo, bo Niemcy wyeksmitowali ją, jak I wielu mieszkańców Kazimierza Dolnego. Kiedy po zakończeniu wojny wróciła do Miasteczka , z domku, w którym działała słynna pracownia krawiecka nie zostało nic. W budynek trafił pocisk artyleryjski, reszty dokonał pożar.

Podobno pani Janina miała fotografie z tych czasów, podobno chętnie je pokazywała wracając do szczęśliwych wspomnień z młodości. Być może (a wierzymy w dobrą, kazimierską gwiazdę) będziemy mogli kiedyś zobaczyć także i te fotografie. Czy jednak wyjawią nam one prawdę o krawcowej z Kazimierza, u której bywał rektor Pruszkowski?

Opowiem Wam o Marii i Jerzym – prelekcja Henryki Uty Gnatowskiej

Kiedyś, kiedyś wybraliśmy się z moim chłopakiem na niedzielną wycieczkę do Kazimierza. Byłam wtedy w liceum, czyli była to pierwsza połowa lat sześćdziesiątych. Idąc ulicą Nadrzeczną, skręciliśmy w jeden z wąwozów po prawej stronie. Nie było wtedy większości domów, które dzisiaj stoją i nie było także płotów. Proszę to sobie wyobrazić. Na wzgórzach kipiał zielony busz już od wczesnej wiosny. Z wielkim trudem pięliśmy się do góry po ledwie widocznej ścieżce, by nagle wejść na łąkę z wielkimi, kwitnącymi drzewami czereśniowymi. (Kilkanaście lat później będę stała na tej łące i malowała te kwitnące, powykręcane czasem konary drzew.)

Idąc dalej, wyszliśmy na zalany słońcem plac, na którym stała stylowa willa. Nie było wydeptanych ścieżek. Od frontu zobaczyliśmy piękny, duży taras z białego kamienia, zapraszający do wejścia. Drewniane drzwi, prowadzące do domu nie były zamknięte. Weszliśmy powoli i cicho… Było pusto. Skrzypiały deski podłogi pod ostrożnymi krokami. Nie było żadnych mebli, tylko w kącie wbudowana w ścianę drewniana ława gotowa do odpoczynku. Kominek, schodki wiodące na piętro. Kto tu mieszkał? Dlaczego ten dom stoi pusty i niezamknięty? Czy ci ludzie żyją?
Nie przeczuwałam, że za 15 lat będę biegać po tych schodach i że będę tu częstym gościem. Gdy opowiadałam później Pani Marii i Panu Jerzemu o tej pierwszej wizycie, byli bardzo tym zainteresowani. Snuli różne przypuszczenia, jak to się mogło stać. Przecież w piwnicy miała mieszkać Józefowa, która miała domu pilnować.
W latach 50. Urząd Bezpieczeństwa urządzał tu kolonie dla swoich dzieci i może przez strach przed UB nikt się tu nie wprowadził. Tak czy inaczej, była to moja pierwsza wizyta w tym domu.
Państwo Kuncewiczowie przyjechali pierwszy raz do Kazimierza w II połowie lat 20. XX wieku. Miasteczko stało się bardzo modne wśród elity warszawskiej, także lubelskiej i puławskiej. W dużej mierze przyczynił się do tego Rektor Pruszkowski, który tu co roku odbywał plenery malarskie ze swoimi studentami.
Państwo Kuncewiczowie, jak inni letnicy, wynajmowali pokoje, ale stało się to i krępujące i niewygodne. Zdecydowali więc o kupieniu domku. Idąc wąwozem Małachowskiego, prawie na samej górze po lewej stronie, w dużym ogrodzie, stał mały domek z bielonym piecem. Ten domek kupili. To w tym domku odbywały się najlepsze przyjęcia. Gdy w rozmowach ze mną wracali do wspaniałych, przedwojennych czasów, musieli mi przypominać, że nie chodzi o ten dom, w którym siedzimy, ale maleńki, którego ślady dawno porosła trawa.
Pan Jerzy był wziętym adwokatem i współzałożycielem Stronnictwa Ludowego. Pani Maria zarzuciła karierę śpiewaczki i kontrowersyjnym Przymierzem z dzieckiem, drukowanym wtedy w „Bluszczu”, wchodziła krokiem eleganckiej damy na drogę literatury. Mały, biały domek robił się za ciasny. Potrzebna była duża, reprezentacyjna siedziba. Pan Jerzy zaczął niekończące się rekolekcje z Karolem Sicińskim, młodym architektem, które po kilku latach zaowocowały pięknym w swej prostocie i kształcie obecnym domem, chociaż nie pozbawionym wad – o czym później.
Gdy się wprowadzili do tego domu był rok 1937. W tym samym roku wyszło książkowe wydanie Cudzoziemki (przyp. red. „Cudzoziemka” wyszła w roku 1935). Popularność rosła. Duży dom przyjmował coraz to więcej gości. Pawie skrzeczały, kwiaty pachniały. Pani Maria robiła coraz to odważniejsze bukiety. Przyszłość wydawała się przewidywalna i szczęśliwa. Po dwóch latach cudownych wakacji, 1 września wybuchła wojna. Wcześniejsi goście, w tym część z kręgów rządowych, uciekając z Warszawy, zatrzymują się w domu Kuncewiczów w Kazimierzu. Wielka fala emigracji, zabierając ich ze sobą, wyrzuciła Kuncewiczów na wyspę wojennych rozbitków – Wielką Brytanię. Wcześniej, pomieszkiwali trochę we Francji, ale po wejściu Niemców, ostatnią węglarką odpłynęli do wolnej Anglii. Po wojnie są zmuszeni do emigracji do Stanów Zjednoczonych, gdzie nie wiedzie im się najlepiej. (przyp. red. wyjeżdżają w ślad za synem, Witoldem, który osiedlił się w USA. Powodem są więc raczej względy rodzinne.) Tęsknią do kraju i do swojego domu w Kazimierzu. Po latach, mając już obywatelstwo USA, mogą bez strachu zjechać do Polski. Najpierw, przyjeżdża na krótko Maria, a później już oboje.
Ich dom, kiedyś na wielkiej działce, stoi teraz na tyłach wielkiego bloku – Domu Prasy, który został bezprawnie pod ich nieobecność, wybudowany na ich ziemi. (przyp. red. Dom Prasy został zbudowany na dawnej działce Szymona Wiszni, przejętej przez Skarb Państwa i – częściowo na jednej z działek p. Kuncewiczów.) Pan Jerzy, przedwojenny adwokat, który ocalił niegdyś panie Mortkiewiczowe od bankructwa, wymusił umowę z RSW Prasa. Według niej, RSW miała opłacać wszystkie świadczenia, dotyczące domu przez cały rok, w zamian za odstąpienie do użytku Domu Prasy jednego pokoju z wejściem od schodów kuchennych.

Dzięki temu, w czerwcu 1977 roku znalazłam się w tym pokoju, z dwójką dzieci. Patrycja miała 12 miesięcy, a Jurek 25 miesięcy. W Domu Prasy mieszkał mój mąż (przyp. red. Jerzy Gnatowski), a my mieliśmy mu nie przeszkadzać w pracy twórczej. Pokój, który zajmowałam z dziećmi, jak mi później powiedziała Pani Maria, był pokojem syna, Witolda. Dlatego miał drzwi od głównej sieni i od kuchennych schodów, by zapewnić mu bezkolizyjne powroty. Bezpośrednio, nad naszymi głowami, znajdowała się kuchnia. Znałam więc każdy krok Pana Jerzego – charakterystyczny ciężkim, krótkim szurem, jak i lekki, trochę niepewny krok Pani Marii. Ich głośne rozmowy przy stole, trzy razy dziennie, były dokładnie słyszalne, zwłaszcza przy otwartym oknie. Nasze odgłosy, niestety – także. Tak sobie mieszkaliśmy razem i osobno, podsłuchując się i podglądając, mimo woli. Aż pewnego dnia Pani Maria podeszła do mnie i zaczęła opowiadać o charakterach moich dzieci, dziwiąc się, że w okresie kilkunastu miesięcy życia tak wyraziście się ukształtowały. I że jeszcze jak patrzy na mnie w długiej, empirowej sukience, z dwojgiem rozbrykanych dzieci, to widzi siebie i swoje przyjaciółki z tamtego przedwojennego Kazimierza. Potwierdził to Pan Jerzy, który doczłapał się w swoich rozdeptanych papuciach i krótkich szortach na cienkich nogach, z dość pokaźnym brzuchem. Ze wspaniałym, orlim nosem nad wielkimi wąsami i jeszcze wspanialszym, mocnym , tubalnym głosem Pan Jerzy nie mówił, Pan Jerzy grzmiał. Stanowiło to niezwykły kontrast z delikatną sylwetką Marii i jej cichym, trochę urywanym sposobem mówienia. Rozmowa, droga naturalna, zeszła na twórczość Pani Marii i gdy się okazało, że znam jej książki: Cudzoziemkę i Tristana 1946 lepiej, niż ona pamięta – zostałam zaproszona do obejrzenia domu.
Pewnego razu ktoś mnie zawiadomił, że Pani Maria wzywa mnie do siebie natychmiast. Zaniepokojona, biegłam po schodach na górę. Pewnie dzieci znów się bawiły pod jej oknem, gdzie pracuje; a może cos ze zdrowiem… Pani Maria zdrowa, spokojna, z błyskiem uśmiechu w oczach, posadziła mnie na kanapce w saloniku i mówi: Wiesz, zaraz przyjedzie pewna dziennikarka i będę jej musiała odpowiedzieć, jak podeszłam do pewnego problemu w Cudzoziemce. Ja ją pisałam przed wojną i nic nie pamiętam. Przypomnij mi…Wielka ulga, komizm sytuacji i mile połechtana próżność sprawiły, że nie pamiętam, o czym tak długo i potoczyście opowiadałam autorce o jej własnej książce.
Państwo Kuncewiczowie mieli w sobie niespożytą, młodzieńczą energię i apetyt na życie. Apetyty Pana Jerzego były wyraźnie widoczne. Pod moim oknem rosło dość duże drzewo brzoskwiniowe (przyp. red. morela) z nielicznymi, dojrzewającymi owocami. Pan Jerzy co kilka dni, wychylając się z tarasu bardzo niebezpiecznie, liczył tubalnym głosem owoce. Ponieważ nie było to zajęcie łatwe, powtarzał tę czynność kilka razy, aż mu się ze dwa razy udało uzyskać tę samą liczbę. Nie sądzę, żeby pamiętał poprzedni rachunek – miał to być tylko sygnał ostrzegawczy. Kochał tez pomidory – duże, polskie o nieregularnych kształtach. Z ogromną dumą pokazywał mi, jak dojrzewają na górnej, nasłonecznionej werandzie i codziennie obracał je inną stroną do słońca. Tak naprawdę lubił mięso. Pani Janeczka, ich odwieczna pomoc i opiekunka, szykując dom przed ich przyjazdem do kraju, musiała zużyć ogromną część energii by zapewnić im dużą, pachnącą prawdziwym wędzeniem szynkę. Pan Jerzy nie jadł słodyczy. Pani Maria, ze stoickim spokojem, w jego obecności opowiadała, jakie wrażenie na ludziach robił Pan Jerzy w ekskluzywnych cukierniach i kawiarniach, wyciągając z kieszeni ogromną kanapkę z wędliną. Pochłaniał ją, ostentacyjnie szeleszcząc papierem.
Pan Jerzy kochał też kobiety. Ktoś mi opowiadał o romansie Pana Jerzego z pewną panią z Kazimierza, który wydarzył się parę lat wcześniej, po odkryciu którego Pani Maria tak zaniemogła na serce, że znalazła się w szpitalu. Mimo to, z ogromną wyrozumiałością patrzyła na ostentacyjne zainteresowanie jakie mi okazywał i tyko kiedyś, na zbyt mocne przytulanie powiedziała: Jeeerzy, gdybyś był młodszy, to byłabym zazdrosna. Ale teraz…i machnęła pogardliwie dłonią w jego kierunku.
Pan Jerzy miał wieczny apetyt na jazdę samochodem. W garażu stał piękny, budzący zainteresowanie przechodniów mercedes. Wszyscy w okolicy znali ten samochód, milicjanci także, więc Pan Jerzy często folgował swojej ułańskiej fantazji, będąc pewnym swojej bezkarności. Jakże był oburzony, gdy jakiś nowy milicjant ośmielił się go zatrzymać za jazdę ponad 100 km/h po bocznej, wąskiej i dziurawej asfaltówce. Odczekał jakiś moment i wrzucił z siebie coś, co mu z trudem przeszło przez gardło: Pan wie, kim ja jestem? Jestem mężem pani Kuncewiczowej. Desperacja nie odniosła zamierzonego skutku. Ja nie pytam pana o żonę – odrzekł kompletnie niezorientowany literacko i kulturalnie milicjant i wlepił mu bardzo wysoki mandat, adekwatny do wartości samochodu, nie żony.
Cały teren Domu Prasy był ogrodzony. Brama wjazdowa znajdowała się zaraz za ostrym zakrętem pod stromą górkę. Ilekroć państwo Kuncewiczowie wyjeżdżali do znajomych wieczorem i odbywał się cały ceremoniał wyprowadzania mercedesa z garażu, tylekroć Witold Mazurkiewicz, dyrektor Domu Prasy przypominał Panu Jerzemu: Niech pan pamięta, że brama jest o 10 wieczorem zamykana. Po czym, w nocy budził wszystkich mniejszy lub większy huk, bo Pan Jerzy znowu zapomniał i trzeba był naprawiać i bramę i mercedesa. Dlatego funkcje kierowcy oddano wychowankowi państwa Kuncewiczów, Tadeuszowi Roguskiemu, który zamieszkał na stałe w jednym z pokoi, w dolnej, przyziemnej kondygnacji domu.
Po pięciu tygodniach wspólnego mieszkania w 1977 roku, zaprzyjaźniłam się z Panią Marią i Panem Jerzym na tyle skutecznie, że na ich gorącą prośbę w czasie pobytu w Kazimierzu zamieszkałam w ich domu, w bibliotece, jak ten pokój nazywali. Pierwotnym przeznaczeniem tego pokoju, jak mi mówili, miała być pracownia dla zaprzyjaźnionych malarzy. Niestety, wybuch wojny spowodował, że żaden malarz tam nie mieszkał i nie pracował. Pomieszczenie było dobrze oświetlone i dość obszerne. Miało drzwi na osobną klatkę schodową, obok małe pomieszczenie z ubikacją i umywalką. Przez drugie drzwi wychodziło się na werandę, pełną czekających na Pana Jerzego pomidorów, brzoskwiń, jabłek i innych pyszności. Z werandy wchodziło się do przedpokoju, z którego po prawej stronie były drzwi do saloniku i sypialni Pani Marii, a po lewej do łazienki i wąskiego przedpokoju, wiodącego do obszernej kuchni, na wprost do drzwi kuchennych, które były na wszelki wypadek zawsze zamknięte. Wcześniej, wąziutkie i strome schodki prowadziły do dolnej, reprezentacyjnej części domu. Schodziło się do pokoiku z kominkiem i ławami, skąd szerokie drzwi prowadziły do dwóch następnych pokoi, gdzie każdy mebel, każdy sprzęt czy zdjęcie miały swoją historię i były traktowane przez właścicieli z ogromnym szacunkiem. Obiektem największej dumy był piec z oryginalnymi, malowanymi przez Hucułów kaflami i piękna wschodnia tkanina (przyp. red przywieziona przez rodzinę Stanisława Marię Salińskiego z Mandżurii i sprzedana Kuncewiczom). Pani Maria każdemu nowemu gościowi, z największą cierpliwością opowiadała historię pieca, tkaniny, obrazów, mebli i każdego najmniejszego bibelotu. To był ich dom wytęskniony, opłakany jak zmarły i odzyskany po kilkunastu latach tułaczki po krajach, miastach i obcych domach. Tu odzyskali korzenie i poczucie godności. Kariera literacka Pani Marii w Polsce rozkwitła, choć koledzy-literaci nie rozpieszczali estymą. Ale Wydawnictwo PAX, z którym podpisała umowę zaraz po powrocie wydawało książkę po książce, a czytelnicy szaleli. Widziałam często ludzi, którzy stawali skromnie na początku ścieżki, wiodącej do domu i długo, z nabożeństwem wpatrywali się w okna. Niektórzy, dzięki koneksjom, mieli zaszczyt wejść do środka i to ich Pani Maria oprowadzała, jak kustosz, po parterze domu. Kiedyś, po takiej wizycie, powiedziała mi coś zdumiewającego: wiesz, ja wiem, że oni przychodzą niby do mnie, a tak naprawdę chcą zobaczyć piec huculski i dom. Gdy zaczęłam jej tłumaczyć, jak ogromne ma rzesze czytelników, jak ważna w ich życiu jest ona sama, popatrzyła na mnie trochę z ukosa, z niedowierzaniem.
To były końcowe lata 70. Pani Maria pisała książkę za książką. (przyp. red. ukazywały się kolejne wydania jej książek, także tych przedwojennych). W tym czasie , gdy wpadałam do Kazimierza, zamieszkiwałam u nich w bibliotece. Nasz rytm dnia stał się rutynowy. Wstawałam pierwsza, na pewno nie o świcie i robiłam śniadanie. Znając upodobania, kroiłam dość dużo wędliny dla Pana Jerzego i coś lekkiego dla Pani Marii. Zawsze odbywał się ten sam rytuał. Pan Jerzy nakładał mi na talerz dużą porcje wędlin, za którymi rano nie przepadałam, by uzasadnić taką samą, dla siebie. Pani Maria natychmiast mówiła: Jeerzy, co ty robisz, wiesz, że ci nie wolno… Ach co ty, Marylko, co ty, ja tylko tyle, co jej – mruczał Pan Jerzy, a ostatnie słowa bulgotały w ustach z przepyszną szyneczką. Po śniadaniu każdy z nas szedł do swoich zajęć. Ja wracałam po południu i przy kolacji opowiadałam, co słychać w Kazimierzu, kogo spotkałam, co widziałam – bardzo byli wszystkiego ciekawi. Kiedyś piłam kawę w kawiarni na Rynku z Edmundem Johnem i powiedziałam mu, że mieszkam u Kuncewiczów. To oni jeszcze żyją? – zdziwił się oschle. Wieczorem opowiadam, że spotkałam Johna w kawiarni. To ten stary jeszcze żyje? – zapytał zimno Pan Jerzy. Starość się chyba nie lubi – pomyślałam wtedy. Dzisiaj już nie jestem tego taka pewna. Po kolacji państwo Kuncewiczowie wychodzili na spacer, zawsze tą samą , z konieczności wybraną trasą. Najpierw, ścieżką przez teren Ośrodka, do domu pana Łaszanowskiego. Po wymianie kilku zdań na temat pogody i zdrowia skręcało się w prawo, by ścieżką gospodarzy dojść do wąwozu Małachowskiego, który w tym miejscu robił się dużo łagodniejszy w swoich stromiznach. Dalej było trochę pod górkę, ale widok ze szczytu był rozległy. Dookoła pola, szczyty drzew z odległych wąwozów. Zakończenie spaceru pod widocznym z daleka w sadzie domu Pani Wisi Koziorowskiej, gdzie się zakręcało i pokonując małe wzniesienia, wracało do domu. Pani Maria, znając moje upodobania do robienia bukietów z polnych kwiatów, ostrzegała mnie by tego nie robić przy Panu Jerzym. Będzie grzmiał i ubolewał, aż ci się odechce. Co ma żyć, niech żyje. Nie przeszkadzało mu to jednak bawić mnie opowiadaniem, jakie piękne motyle kiedyś były i jak na nie polował i jaki ich zbiór posiadał.
Było nam ze sobą tak dobrze, że gdybym nie miała swojej rodziny, to przeprowadziłabym się do nich. To było nasze wspólne, nierealne marzenie.

Pewnego razu, Pani Maria przyszła do mnie, wyraźnie ożywiona mówiąc, że za dwa dni przyjedzie Jerzy Krzysztoń z żoną. Po kultowym Obłędzie była to postać legendarna. Ja na to, że wyjeżdżam. Nie ma mowy. Jerzy z kuchni pójdzie do mojego saloniku, ty na miejsce Jerzego, a oni do twojego pokoju. Pan Jerzy bardzo się ucieszył, że będę spała w jego łóżku, a ja, że poznam mitycznego Krzysztonia i będę świadkiem intelektualnych dyskusji dwojga literatów. Przy okrągłym stole w kuchni, przy kolacji rozmowa toczyła się na temat warunków umów z wydawcami, ilości nakładu, kwot wstępnych zaliczek, porównania warunków wydawców szwedzkich do angielskich itp. Też edukujące. Dzisiaj to rozumiem, wtedy – nie.
Po kolacji poszliśmy wszyscy na spacer tą sama co zawsze trasą. Wtedy Pan Jerzy powiedział swoim tubalnym głosem: Idę tą ścieżką 75 rok. Popatrzyliśmy z Krzysztoniem na siebie wielkimi oczami. My razem tyle nie mamy – powiedział do mnie cicho. Mieliśmy, ale nie wyprowadzałam go z błędu. Po spacerze wróciliśmy do kuchni. Na powitanie wieczorne abstynenta po ciężkiej chorobie alkoholowej, na stole pojawiły się alkohole. Przemiła i ciepła Pani Krzysztoniowa nie piła. Państwo Kuncewiczowie wypili po dwa kieliszki, a mnie Pan Krzysztoń wprawnie i dyskretnie nalewał następne, pod stołem. W tym samym zestawie osób, poszerzonym jeszcze o jednego Jerzego – Gnatowskiego, spotkaliśmy się u mnie w domu, w Warszawie. A czwarty Jerzy, mały Jureczek Gnatowski miał ostry zakaz pytania: dlaczego pan nie ma ręki, czy panu ja zjadł krokodyl? Musiał to być czerwiec, bo na początku kolacji, podanej na tarasie w ogrodzie, ubrałam wszystkich w amarantowe róże, które kwitły u mnie jak szalone, ale tylko w czerwcu. Spotkaliśmy się jeszcze dwa razy, nim w grudniu 1981 roku wyskoczył przez okno na znak protestu na wprowadzenie stanu wojennego. Zostawił nam Obłęd.
Pani Maria często powtarzała, że powinnam poznać Panią Zofię Kucówkę, która często bywała w ich domu. Pokój gościnny był jeden i choćby z tego powodu mijałyśmy się często. Pani Maria powtarzała, że mamy dużo z sobą wspólnego. Poznałyśmy się w innym czasie, w Muzeum Marii Dąbrowskiej. Kto inny nas przedstawił i może z tego powodu powiało mrozem.
Pewnego razu zabrałam ze sobą Jerzego Gnatowskiego na wspólne malowanie. Państwo Kuncewiczowie ucieszyli się, że pokój ten wreszcie spełni pierwotne przeznaczenie. Jerzy wymalował kilka kafli na piecu, stojącym w naszym pokoju w pejzaże i swoje śliczne piece. Właściciele byli zachwyceni: na dole „hucuł”, a na górze – Gnatowski. Na koniec pleneru, korzystając z pięknej pogody, zrobiliśmy pokaz prac na tarasie. Było wino, lutnia i śpiew. I rozgwieżdżona noc kazimierska. Po naszym wyjeździe, sprzątaczka, mimo że z Kazimierza, doczyściła piec do białego.
Kiedyś Pani Maria zawołała mnie do siebie, by odczytać mi fragment książki, którą właśnie pisała – Fantasia alla polacca. Zapytałam, czy była kiedyś w Mięćmierzu. Chyba najdalej na Albrychtówce i to przed wojną. No to jedziemy jutro na wycieczkę i pokażę państwu namacalną fantazję alla polacca. Po drodze Pani Maria wspominała jak wieczorem, już o zmierzchu, szli piechotą wąwozami, śmiejąc się i gubiąc i nawołując po drodze w kierunku Albrychtówki, by później, po ciemku, zbiegać ku Wiśle do czekających na nich łodzi. Wracali nimi powoli, ale bardzo głośno.
W Mięćmierzu musieliśmy wjechać w kamienistą drogę w wąskim wąwozie. Wjechałam z całym impetem w ostro pnącą się do góry drogę, ale silnik pod samym wierzchołkiem wąwozu zgasł i zaczęliśmy się turlać z powrotem. Na szczęście, opanowałam sytuację i z rykiem odrzutowca, w smrodzie spalonych opon zajechaliśmy pod sam wiatrak. Zostaliśmy bardzo serdecznie przyjęci i oprowadzeni. Państwo Kuncewiczowie byli pod wielkim wrażeniem fantazji i determinacji w budowie czegoś tak niepotrzebnego, jak wiatrak w kraju, w którym nie było rzeczy najbardziej potrzebnych. Poprowadziłam ich z powrotem brzegiem skarpy, między łąkami. Po drodze, zapukałam do drzwi pani Małgorzaty Szejnert, która mile zdziwiona zaprosiła nas do środka. Jej syn był jeszcze taki mały. Zostawiłam Panią Marię i Pana Jerzego na ławeczce przy studni, a sama poszłam po samochód. Byli oszołomieni pięknem krajobrazu, serdecznym przyjęciem, natłokiem wspomnień i tym nierealnym, a zrealizowanym pomysłem. Fantasia alla polacca.
Mam jeszcze jeden obraz pod powiekami i dotyczący Pani Marii. To musiało być w 1977 roku, bo byłam w ogrodzie i pilnowałam dzieci. Pani Maria wyszła do mnie, do ogrodu i bardzo podekscytowana zaczęła mówić, że profesor Tatarkiewicz będzie dzisiaj miał wykład w pobliskim Nałęczowie. Właśnie się wybiera i nie wie, jaką suknie włożyć. Nie mogłam zostawić dzieci samych i wejść za nią. Taką, w jakiej się pani najlepiej czuje – bo to najważniejsze – powiedziałam. Jakiś czas później, zobaczyłam jak podjeżdża mercedes i jakiś motyl, nie dotykając ziemi, leci do niego ścieżką przez ogród. To nie był powolny i ostrożny chód Pani Marii. To był szybki i lekki krok młodej kobiety, w jasnej sukni w kwiaty, z powiewającym szalem. Stałam zdumiona i to zdumienie i zachwyt mam w sobie do dzisiaj.
A czas płynie i płynie… Pan Jerzy miał poważne kłopoty ze zdrowiem. Rozmawiali o tym w mojej obecności i pytali o moje zdanie. Dawałam przykład mojego dziadka, który w wieku 84 lat poddał się takiej operacji i żył jeszcze 10 lat. Ku mojemu ogromnemu zdziwieniu, to niespodziewanie zaważyło na decyzji pana Jerzego. Po udanej operacji wszystko jakby wrócił na swoje tory. Jakby… Karol Siciński, projektując dom, był jeszcze młodym człowiekiem. Nie miał wyobraźni, jakim problemem dla starszych ludzi są strome i niewygodne schody. Te schody odcięły pana Jerzego od dolnej części domu, a co najważniejsze – od tarasu. Lubił po nim poczłapać, wygrzewać się w łagodnym słońcu, oglądając swój ogród. Podobno przychodził jakiś młody człowiek, który go prawie na plecach znosił i wnosił po tych schodach. Nie było mnie przy tym. Nie przyjeżdżałam już tak często. Nie miałam czym. Miałam wypadek samochodowy, w którym skasowałam samochód. Sama nie czułam się najlepiej.
Wiadomość o śmierci Pana Jerzego przyszła, nie pamiętam już, jaką drogą. Wraz z zaproszeniem na konsolację w salonie Domu Prasy. Pogrzeb był bardzo uroczysty. Przyjechało i przyszło tak wielu ludzi, tylko Pan Jerzy nie chciał do grobu. Ciągle ta trumna albo wylatywała z rąk, albo nie chciała się zmieścić w okrągłym otworze, wydrążonym w ziemi pod ogromnym drzewem. Pamiętam, że pomyślałam wtedy, że całe życie był w opozycji. Całe życie nie zgadzał się na zaistniałą sytuację i teraz tez pokazuje nam swoje stanowisko. Ostatni raz. Mieliśmy od razu pójść do Domu Prasy, ale Józio Miłosz przypomniał nam, że dzisiaj są jego imieniny i zeszliśmy do kawiarni, na szybką kawę. Dlatego zawsze na Józefa, w marcu, przypomina mi się ten pogrzeb.
Wieczorem PKS-em wróciliśmy do domu, ale ja nie mogłam zasnąć. Wstałam z łóżka i napisałam wiersz. Proroczy – dlatego go zamieszczam.
Pamięci Jerzego Kuncewicza
To miasteczko jak sen
Jak film ręka przewijany
Biały, marcowy mróz
w koronce drzew i te dzwony
w kościołach mijanych
Te żałobne wieńce, łzy w ostrym słońcu
jak perły na żal nanizane
i ta abstrakcja jaką jest śmierć
Czy to jest tylko przemijanie
Bo przecież słyszę jego tubalny glos
echem od ścian grobu odbitym
dlaczego tak niezręcznie trumnę
do ziemi kładą…
A potem musnąwszy mnie lekko po włosach
przysiadł się do stołu i o wino prosi
zajadając kawał mięcha w ostrą wszedł dyskusję
z chwalącym go właśnie, a najlepszym z interlokutorów
Aż wreszcie ręką dał znać Marylce
że już wracac trzeba
że zmęczony
że dom czeka na Nasze Obecności
i teraz do domu
zadudniło na schodach
poczłapało w kuchni
trzasnęły drzwi werandy
zaskrzypiały drzwiczki
okno samo się otworzyło
ktoś krzyknął w sypialni…
A w drzwiach kuchni otwartych
cień jakiś stoi – na stałe
A w miasteczku jak sen birbant zgolił głowę
Panki stroszą pióra
Zawył pijak
Pies podkulił ogon
Ktoś przyjechał
Ktoś odjechał
Nic się nie zmieniło
18 marca 1984

Po jakimś czasie, gdy pokazałam Pani Marii ten wiersz, chwilę milczała. Po tym zapytała, skąd wiem, że on tu jest – bo to prawda – powiedziała. Pani Janeczka, która przez całe życie pomagała im w domu i w kuchni często słyszała, jak pani Maria rozmawiała z mężem. I zarzekała się, że też słyszała głos Pana Jerzego. Pani Maria całe życie przeżyła z nim, ale także obok niego. Broniła swojej autonomii i dawała dowody niezależności. A teraz, gdy odszedł, stał się niezbędny do życia. Okazał się niezastąpiona osobą do wymiany myśli i wrażeń. Stąd piękna książka Listy do Jerzego.
Pani Maria potrzebowała stałej opieki nad sobą i domostwem. Niestety, wybór nie był najlepszy. Osoba ta odcięła Panią Marię od ludzi, odpowiadając przez telefon, że pani Kuncewiczowa nie przyjmuje. Jak się później okazało, Pani Maria miała pretensję do mnie i innych osób, że wszyscy o niej zapomnieli.
Śmierć Pani Marii zastała mnie w Kazimierzu. Był rok 1989. Odeszła Pani Maria Kuncewiczowa i odchodził ode mnie mój mąż, Jerzy Gnatowski. Wszystko się zmieniło w moim życiu, w Polsce i na świecie… Pewien etap życia skończył się nieodwołalnie. Dla domu „Pod wiewiórką” także.
Po śmierci Pani Marii okazało się, że w nowym testamencie na rzecz syna Witolda zmieniła się przeznaczenie domu. Byłam mimowolnym świadkiem, ile czasu, lat i energii poświęcił Pan Jerzy, by ten dom już za ich życia był muzeum. Ich muzeum. I był już oddziałem Muzeum Nadwiślańskiego. Wszystkie umowy zostały podpisane. Wszystko zostało załatwione. I wszystko w jednej chwili diabli wzięli.
W wielkim skrócie. Pan Witold, który całe życie spędził w Stanach Zjednoczonych, nie był zainteresowany domem. Założył Fundację. Dom niszczał. Chciał go sprzedać. Zgłosił się prywatny kupiec. Zrobił się duży szum w mediach i na szczęście, został kupiony przez Urząd Marszałkowski i zamieniony na Muzeum Marii i Jerzego Kuncewiczów. Pan Jerzy przez te wszystkie lata nie opuścił domu. Musiał go pilnować, aby dom przestał być traktowany jak dziwka, a zaczął być traktowany jak dama. Oni oboje go tak traktowali. Pani Maria pisała Dom z wielkiej litery.
Wreszcie znowu jest tak, jak miało być. Można by sądzić, że Pan Jerzy już może odpocząć. Może tak nie jest, bo ludzie, którzy spali w ostatnich latach w pokojach gościnnych skarżyli się, że w nocy ktoś łazi, szurając kapciami…

Bolesław Prus

Pisarza uznawanego za propagatora Nałęczowa „wytropił” w Kazimierzu Dolnym nasz autor, redaktor Janusz Ogiński. Dziękujemy!

Bolesław Prus, grafika ze zbiorów polona.pl

Z pewnością do bywalców Kazimierza Dolnego należy zaliczyć też Bolesława Prusa. Ireneusz J. Kamiński w swojej książce Kazimierz nad Wisłą pisze: Bolesława Prusa przypisano na dobre do Nałęczowa. Z listów pisarza wiemy jednak, że bywał on w Kazimierzu – może zachęcony przez Oktawię Radziwiłłowicz-Rodkiewiczową, późniejszą żonę Żeromskiego, z którą korespondował w sprawach całkiem prozaicznych, takich na przykład, jak wynajęcie mieszkania na okres kuracji. Gabriela Pauszer-Klonowska, autorka bulwersującej miejscami książki pt. W cieniu nałęczowskich drzew, podaje, co podobało się Prusowi w Kazimierzu, dokąd docierał rowerem. A zatem: widoki i architektura, rynek ze studnią, ale najbardziej klasztor Reformatów z wejściowym korytarzem o stukilkudziesięciu stopniach. Ta właśnie sceneria okazała się inspiracją opowiadania Z żywotów świętych.

Klasztor oo. franciszkanów w Kazimierzu Dolnym, fot. P. Makowski


Gdy by­łem w mie­ście K., spo­tkał mnie pew­ne­go razu miej­sco­wy sę­dzia śled­czy i rzekł z uśmie­chem:
– Wy­obraź pan so­bie, że dzi­siej­szej nocy ukra­dli dzwon z klasz­to­ru. Wła­śnie idę tam, więc chodź pan ze mną, a zo­ba­czysz oso­bli­wość. Jest to dzie­więć­dzie­się­cio­let­ni za­kon­nik, któ­ry już sam je­den miesz­ka w opusz­czo­nych bu­dow­lach. A war­to z nim po­ga­dać.
Po­szli­śmy. Był po­god­ny dzień lip­co­wy. Pod zie­lo­ną stud­nią, na ryn­ku, sta­ło kil­ka chłop­skich fur­ma­nek, z któ­rych mię­dzy szcze­bla­mi wy­su­wa­ły się pęki sło­my. Nie­co da­lej gro­mad­ka tu­ry­stów przy­glą­da­ła się wie­ko­wym do­mom. Rolę prze­wod­ni­ków peł­ni­li fak­to­rzy, a naj­wy­mow­niej­szy z nich ob­ja­śniał:
– Te domy to są bar­dzo sta­re; oni mają może ty­siąc, może pięć­set lat. Oni byli bu­do­wa­ne jesz­cze za Es­ter­ki, któ­ra… jed­ni pań­stwo po­wia­da­ją, że uro­dzi­ła się tu­taj, a dru­gie, że w Par­chat­ce. Ale Ra­bi­no­wicz, co on ma obe­rżę, to jest jej wnuk; u nie­go do­sta­ną pań­stwo taki miód, ja­kie­go nie­ ma na ca­łym świe­cie. Jego żona robi bar­dzo do­sko­na­łe ryby po ży­dow­sku. Pań­stwo to lu­bią, ja wiem…
Mia­sto K. jest z trzech stron oto­czo­ne wzgó­rza­mi: na jed­nem wi­dać szcząt­ki za­mko­wych ruin, na d­ru­giem sta­ry klasz­tor, do któ­re­go zbli­ża­li­śmy się wła­śnie przez cuch­ną­cą ulicz­kę.
Od pod­nó­ża góry do świą­ty­ni pro­wa­dził po­chy­ły ko­ry­tarz o stu kil­ku­dzie­się­ciu scho­dach; wie­lu bra­kło, wię­cej było spróch­nia­łych. Po obu stro­nach ko­ry­ta­rza znaj­do­wa­ły się ni­sze, a w nich ob­ra­zy, nie­gdyś ma­lo­wa­ne na ścia­nie, dziś po­ka­le­czo­ne skut­kiem opa­da­nia tyn­ku, lub za­sło­nię­te wiel­kie­mi pla­ma­mi wil­go­ci. Jesz­cze jed­nak moż­na było od­róż­nić węża, ku­szą­ce­go Ewę, pał­kę Ka­ina i nogi Abla, arkę, z któ­rej wy­la­ty­wa­ła go­łę­bi­ca, a na wyż­szych kon­dy­gna­cjach: Dzie­cię Chry­stu­sa, wy­kła­da­ją­ce Za­kon, na­kar­mie­nie głod­nej rze­szy pię­cior­giem chle­ba, wresz­cie uszy ośli­cy, na któ­rej Je­zus od­był wjazd do Je­ro­zo­li­my, tu­dzież ga­łąz­ki pal­mo­we wi­ta­ją­cych Go tłu­mów.
Zmę­cze­ni wspi­na­niem się po scho­dach, sta­nę­li­śmy w otwar­tej fur­cie, za któ­rą cią­gnął się zno­wu ko­ry­tarz, obie­ga­ją­cy do­ko­ła za­bu­do­wa­nia klasz­tor­ne. Było tu ci­cho i mar­two. We­so­łe świa­tło słoń­ca, któ­re przez po­wy­bi­ja­ne okna pa­da­ło na ścia­ny, peł­ne nie­gdyś ob­ra­zów, oświe­tla­ło dziś albo spróch­nia­łe ramy, albo sczer­nia­łe płót­na. Z pod skle­pień zwie­sza­ła się opusz­czo­na pa­ję­czy­na, bo pa­ją­ki ucie­kły z pu­stek, gdzie na­wet nie błą­ka­ła się żad­na mu­cha. Za okna­mi, na czwo­ro­bocz­nym dzie­dziń­cu, wśród usy­cha­ją­cych drzew i buj­nych ostów, było wię­cej gru­zu niż tra­wy.

Było to jedyne, niestety, opowiadanie Bolesława Prusa, które przedstawiało Kazimierz Dolny, zresztą niezbyt pochlebnie. Tekst ten ukazał się po raz pierwszy w 1891 roku w Kurierze Codziennym. Później jeszcze w zbiorze Opowiadania wieczorne (wyd. Gebethner i Wolff, W-wa, 1935). Głównym bohaterem utworu jest nie wymieniony z nazwiska zakonnik. Według pisarza była to osobliwa postać. Pisał o nim w noweli tak: Musiał być to człowiek bardzo stary, miał niewielką białą brodę, czaszkę gładką i żółtawą jak kość, czoło pofałdowane podłużnymi bruzdami. Podaje też, że mnich był niegdyś znanym w okolicy kaznodzieją. W tym miejscu należy podkreślić, że postać ta nie była wytworem fantazji literackiej pisarza. Dziś wiadomo – dzięki monografii Sanktuarium Maryjne Franciszkanów Reformatów w Kazimierzu nad Wisłą ojca doktora Albina Sroki – że opisanym przez Bolesława Prusa zakonnikiem był o. Adrian Adalbert Gałuszkiewicz (ur. 1 czerwca 1803 r. w Zwoleniu; do zakonu wstąpił w 1820, święcenia kapłańskie w 1826. Był lektorem filozofii, definitorem i gwardianem, zmarł w Kazimierzu 30 listopada 1889 r.). Trzeba też dodać, że 1864 roku władze zaborcze postanowiły zlikwidować wszystkie klasztory, z których zakonnicy wzięli udział w powstaniu styczniowym i te, w których mieszkało mniej niż 8 zakonników oraz te, które były „centrami wrogiej propagandy politycznej”. Dekret o likwidacji podpisał car Aleksander II w dn. 27 X (8 XI) 1864 r. Ponieważ zakonnicy z Kazimierza brali czynny udział w powstaniu, m.in. pełnili funkcję kapelanów w oddziałach Leona Frankowskiego, Józefa Broniewicza i Antoniego Zdanowicza, Komisja Rządowa Spraw Wewnętrznych w Warszawie dekretem z 19 kwietnia 1866 r. zlikwidowała klasztor, a majątek zarekwirowała. W kazimierskim konwencie przebywali wówczas już tylko zakonnicy w podeszłym wieku, dlatego wysłano ich do innych domów zakonnych, a jedynie o. Adriana Gałuszkiewicza pozostawiono na miejscu do obsługi kościoła. O. Adrian dbał o budynki klasztorne, powołał też komitet kościelny, który zajmował się remontami. W 1884 roku o. Adrian Gałuszkiewicz bardzo poważnie zachorował, dlatego klasztor podupadł, rozkradziono też resztki mienia kościelnego, w tym archiwum i bibliotekę. W 1889 roku schorowany zakonnik poprosił biskupa lubelskiego o ekskardynację (przesiedlenie) z diecezji, ponieważ chciał przenieść się do klasztoru we Włocławku. Zgodę taką otrzymał, ale nie skorzystał, bo zmarł – co podkreślano – w największym ubóstwie. Został pochowany na kazimierskim cmentarzu w grobowcu przyjaciela, księdza Romana Pankowskiego z Wilkowa nad Wisłą.
Ojciec Albin Sroka w liście napisanym do mnie w maju 1996 roku podał jeszcze kilka innych szczegółów, dotyczących pochówku o. Adriana, a także grobowca, w którym został pochowany. Panie Januszu, dzięki za pomoc. (chodzi o zdjęcie mogiły o. Adriana Gałuszkiewicza, które zrobiłem dla niego na cmentarzu kazimierskim). Tak, grób o. Adriana w 1967 roku odnowiłem. Jest to piwniczka, wewnątrz są 2 trumny: o. Adriana i ks. z Wilkowa (o nieznanym mi nazwisku). Trzeba by czytać w kronice parafialnej w Wilkowie. Ten ksiądz mieszkał w klasztorze i był tu pochowany. Sądzę, że cały grób on mógł wybudować, a o. Adriana tylko przy nim pochowano? (…) Obok pobudowałem grób dla o. Maurycego Przybyłowskiego (b. prowincjała). Budowałem go z murarzem, no i ja też kamienie ukradłem z rzeki Grodarz, a plan poddał Jerzy Zawieyski (pisarz), u nas często mieszkał. Jest tam miejsce i dla mnie, jak Bóg da! (…) Nie wiem czy wybiorę się do Kazimierza, ale może….?! Tak kocham ten Kazimierz. Tabliczkę o. Gałuszkiewiczowi sam pisałem farbą czarną, a blaszkę taką znalazłem grobową.

Historyczne już zdjęcia grobu Ojca Gałuszewicza na kazimierskim cmentarzu 1996 r. , fot. J.Ogiński

Obecnie nie ma już tych grobów. Na ich miejscu znajduje się kwatera z okazałym grobowcem, do którego przeniesiono szczątki wszystkich wcześniej pochowanych zakonników, w tym o. A. Gałuszkiewicza (i prawdopodobnie księdza z Wilkowa). Miejsce wiecznego spoczynku znaleźli tam także ostatnio zmarli: o. Bonifacy Kotrys, o. Mikołaj Lechwar i o. Cyryl Mieczysław Plis.

Stanisław Dygat -impresja

Choć lektura do dla nas przede wszystkim przyjemność, podczas czytania książek poszukujemy także tropów kazimierskich. Trochę zapomniałam (a niesłusznie) o Marii Konwickiej i Byli sobie raz (Znak 2019). Książka jest smakowita i aż roi się w niej od ciekawostek. Opowieściom towarzyszą zdjęcia. To na nich wypatrzyliśmy charakterystyczne wapienne ściany patio Domu Architekta w Kazimierzu Dolnym. Sam budynek zasługuje na osobną notatkę. Bywali tu naprawdę wszyscy luminarze epoki. Był to jeden z pierwszych hoteli z prawdziwego zdarzenia, oferujący luksus w postaci łazienki z bieżącą wodą (a dla VIP-ów nawet z wanną). Przypomnijmy, budynek powstał w połowie lat 50. XX wieku ( czyli w czasach, w których nie wszyscy mieli jeszcze elektryczność).

Na wypatrzonych fotografiach dobrze bawią się ojciec Marii, pisarz Tadeusz Konwicki oraz niekwestionowany mentor ówczesnej sceny kulturalnej stolicy (również pisarza), Stanisław Dygat.

Stanisław Dygat, fotografia z książki M.Konwickiej „Byli sobie raz” Wydawnictwo Znak 2019.

O okolicznościach wykonania tych fotografii Konwicka pisze następująco: Staś Dygat uważał, że na złość reżimowi należało po prostu miło żyć. Kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych spędzaliśmy wspólnie wakacje w Kazimierzu, w Domu Architekta, oddawał mi moja ulubioną przystawkę – jajko na twardo w majonezie, przyprószone lekko czerwoną papryką. Oddawał mi też desery. Byłam zachwycona, że jako jedyny z ojca znajomych traktował mnie poważnie i poświęcał mi tyle uwagi. A ojciec szydził, ze chociaż Dygat ciągle się odchudzał, gimnastykował i „wałkował jakimś importowanym gadżetem”, na spacerach odbywających się dla spalania kalorii chował się w krzaki, gdzie potrafił pochłonąć kilogram czekolady.

Nie wiem jak Państwo, ale ja potrafię zrozumieć obie pasje Stanisława Dygata. Smacznej lektury!

Tadeusz Konwicki na kolanach Stanisława Dygata, fotografia z książki M.Konwickiej „Byli sobie raz” Wydawnictwo Znak 2019.

Józef Czechowicz

monotonnie koń głowę unosi 

grzywa spływa raz po raz rytmem

koła koła 

zioła 

terkocze senne półżycie 

drożyną leśną łąkową 

dołem dołem 

polem 

 nad wieczorem o rżyska zawadza 

księżyc ciemny czerwony

wołam 

złoty kołacz

nic nie ma nawet snu tylko kół skrzyp 

mgława noc jawa rozlewna 

wołam kołacz złoty 

wołam koła dołem polem kołacz złoty 

(J. Czechowicz, Przez kresy)

Sądzę, że póki nie wyjdziemy z zaklętego koła paszportów i wiz, literatura nasza będzie musiała być prowincjonalna – nie w tym dobrym znaczeniu. Żeby dobrze oceniać, chwytać intencje pisarza, trzeba móc go do czegoś przymierzyć, odnieść jego twórczość do pisarstwa innych, nie tylko z najbliższego kręgu kulturowego. Nie można ograniczać się do porównań Nałkowskiej z Dąbrowską, Rudnickiego z Brandysem. Trzeba móc porównywać polskich pisarzy do Faulknera, do Baldwina do Mailera. To fragment wywiadu, jakiego w 1972 r. Maria Kuncewiczowa udzieliła Tygodnikowi Kulturalnemu. Jednocześnie, w tym samym wywiadzie pisarka zwróciła uwagę na walor prowincji – jako miejsca twórczych inspiracji: Flaubert był prowincjuszem i Stendhal i Faulkner byli prowincjuszami. Prowincja jest kopalnią wartości. Ludzie, którzy się formują w wielkomiejskich kawiarniach, nie mają tego zaplecza, jakie miał chociażby Leśmian.

Obydwie wypowiedzi zdają się idealnie opisywać poetę, Józefa Czechowicza. Aby odszukać w jego twórczości – wierszach i korespondencji – związków z Kazimierzem Dolnym nie trzeba wiele wysiłku lecz… czasu. Poeta uwielbiał pisać listy. Z zachowanej części możemy wnioskować, jak liczną rzeszę odbiorców miały te perełki epistolografii.

Roman Kramsztyk, Portret Józefa Czechowicza wikipedia.pl

Latem 1924 r. w liście do przyjaciela, poety i dziennikarza Wacława Gralewskiego Czechowicz pisał następująco: Na Wiśle jest najlepiej. I fala, i wiosła, i słońce, i wiatr. Całe cztery dni chodziłem boso i nago, krzyczałem pełną piersią, oddychałem zieloną Wisłą.

Pobyt Czechowicza w Miasteczku był również związany z malarzem, Janem Wydrą, z którym przyjaźnił się Czechowicz, a który w tym czasie mieszkał w Kazimierzu Dolnym.

Losy tych artystów łączy nie tylko Kazimierz.

Czechowicz i Wydra znali się od dziecka. Tak sugeruje fragment wiersza poety, Autoportret: ze snów dzieciństwa mnie wydarł z nudów książki szkolnej serdeczny jan wydra. Do tych wspomnień, wcale nie najszczęśliwszych i sytych Czechowicz powracał wielokrotnie:  Głodny i bosy chłopiec, biegnący po starych uliczkach miasta już wtedy garnął się do rysunku. Gdy nie było pod ręką kartki papieru rysował na ścianie izby konne wizerunki królów, o których słyszał w szkole, głowy ludzi z otoczenia, a matka niszczyła te pierwsze dzieła przy każdorazowym bieleniu izby. […] Słońce zachodzi czerwono. Kiedyś oglądałem zupełnie taki sam zachód z Jaszkiem [Jan Wydra]. Włóczyliśmy się wówczas po łąkach Czechówki lubelskiej z tomem Hymnów Kasprowicza. Inny był wtedy mój świat.

J. Czechowicz fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Korespondencja Wydry i Czechowicza nie przetrwała próby czasu. Postać Wydry pojawia się natomiast niejednokrotnie w listach do innych znajomych Czechowicza. Poeta troszczy się o swojego przyjaciela. W kolejnym liście do W. Gralewskiego z 19 sierpnia 1925 r. wspominał: Odwiedziłem niedawno Wydrę w Kazimierzu. Miałem mnóstwo emocyj na kostiumowej zabawie w ruinach zamku. Wystarczy, gdy Cię objaśnię, że część towarzystwa była ubrana tylko w muszle nanizane na sznurki. A la wiślane rusałki. Dodajmy też kolejny fragment z listu do prawnika i mecenasa Wydry, Kazimierza Miernikowskiego z 7 czerwca 1929 r.: Pisał do mnie Wydra. Może byśmy tak, po moim powrocie do Lublina odwiedzili „Łopuszankę” wspólnie w jakąś niedzielę ? O „Łopuszance” i przyjaźni z właścicielką tej kazimierskiej willi, Heleną Łopuską pisaliśmy już na naszym blogu.

Kartka z notesu J.Czechowicza fot. Kalendarz Czechowicza FB

 Czechowicz czuwał  nad Janem Wydrą – szukał kupców na jego obrazy, wspierał finansowo.

Do legendy przeszedł zwłaszcza jeden z obrazów, namalowanych przez Wydrę wspominanemu już Wacławowi Gralewskiemu. Osobliwością było to, że Wydra był znakomitym medium – wspominał Gralewski – brał udział w wielu moich eksperymentach i portret zrobił w transie. Wystarczyło mu kilka godzin. Tematycznie wizerunek stanowił koncepcję wydobytą z podświadomości. Na płótnie widniała realistycznie namalowana głowa z poszerzonymi znacznie oczami. Była to głowa człowieka idącego przez ciemność i ogromną burzę. Na falach jakby wielkiego huraganu lecą całe stada upiorów i potworów. Z ócz człowieka tryskają smugi światła – usta mocno zaciśnięte wskazują na zacięcie i upór. Gdzieś tam w oddali, w głębinie potwornej nocy jest cel, do którego on uparcie dąży. Można by w tym obrazie znaleźć alegorię i jakby przeczucie późniejszych czasów. Janek po przebudzeniu był bardzo zafrapowany pomysłem i wykonaniem. Uważał, że wykonanie było dobre. Trzymał przez pewien czas portret w domu, ale matka, z którą mieszkał, kategorycznie zażądała usunięcia go. Podobno portret straszył, szczególnie w nocy… Zabrałem go więc do siebie, a następnie umieściłem w redakcji. Ale z kolei Czechowicz oświadczył, że źle na niego oddziałuje i uniemożliwia mu pracę. Obraz zwracał powszechną uwagę, a na wrażliwych działał deprymująco i wydobywał z ich piersi okrzyki. Stał się sui genesis „portretem Doriana Graya”. Wreszcie tak się złożyło, że został zniszczony (do pewnego stopnia za moją aprobatą). Wydra bolał nad tym, a Czechowicz uznał, że była to w pewnym sensie żywa istota i że dokonane zostało morderstwo…

Swoja przyjaźń z Janem Wydrą Czechowicz utrwalił w dramacie Wskrzeszenie Łazarza, którego akcja toczy się w Kazimierzu Dolnym. Taki tytuł nosi ostatnie działo o tematyce religijnej, stworzone przez malarza. Głównymi bohaterami widowiska są malarz, Jan (Jan Wydra), Maria (Żona Wydry, Maria z Maćkowskich) i poeta Henryk (drugie imię Józefa Czechowicza). Pojawiają się tu również mieszkańcy Kazimierza: Szymon, Jasiulina, Bronek, Majster, Majstrowa. Tytułowe Wskrzeszenie ma być opus magnum artysty:

Jan: Śniło mi się raz, że maluję taki właśnie obraz. I że jeśli go namaluję, będę zdrów i choroba nie wróci. Zmartwychwstanę jak Łazarz. Nie śmiej się, uwierzyłem w sen, jak dawno już w nic nie wierzyłem. Zacząłem malować, ale jakoś i to nie idzie.

Tekst dramatu, jak również inna jednoaktówka, tocząca się w Kazimierzu Dolnym, zatytułowana Czasu jutrzejszego, której bohaterem był Wydra,  były drukowane w czasopiśmie Pion, w roku 1937.

Fotografia J. Czechowicza wikipedia.pl

Po śmierci Jana Wydry (zm. 1937 r.) Czechowicz pisał do poety i krytyka literackiego Stanisława Czernika: Umarł mi w przewodnią niedzielę towarzysz dzieciństwa i najserdeczniejszy przyjaciel, malarz z Bractwa św. Łukasza.

Kazimierz Dolny, ale także Krasnystaw, Puławy, Zamość ale także Słobódka, Wilno czy Włodzimierz Wołyński ukształtowały wrażliwość poetycką Czechowicza. Wrażliwość i umiejętność opisywania prowincji przez poetę łączą jego twórczość z innym mistrzem – Edwardem Hartwigiem. Fotograf zapamiętał Czechowicza tak: Byłem zaprzyjaźniony z Józefem Czechowiczem. Pamiętam go jako skromnego, bardzo sympatycznego człowieka. Cichutko mówił, wolno chodził. Przyszedł kiedyś do pracowni na pogawędkę. Trzymał w ręku aparat fotograficzny dając znak, że mamy podobne zainteresowania. Często rozmawialiśmy o Lublinie, o jego zaniedbanych, biednych przedmieściach. Wielokrotnie przemierzałem i fotografowałem te rejony miasta. To są właśnie zaułki, torfowiska, wierzby. Fotografie bardzo proste, ale bardzo polskie pejzaże. Pokazywałem Czechowiczowi moje prace. Oglądał i zamyślał się długo nad nimi. To był przede wszystkim bardzo uroczy i skromny człowiek. Przychodził do mojej pracowni, gdzie lubił sobie posiedzieć. Nigdy się nigdzie nie śpieszył.

J. Czechowicz, Spichlerz Feuersteina w Kazimierzu Dolnym, 1934 fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Powyższy tekst nie powstałby gdyby nie czasopismo Scriptores, przygotowywane przez pracowników lubelskiego Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN. Cytatów z listów J. Czechowicza nie byłoby, gdyby nie wybór tekstów, autorstwa prof. T. Kłaka.  Posługiwałam się wydaniem z 1977 r. Nawet książka może być świadkiem historii. W tej znalazły się m.in. informacje o „wrogiej działalności na rzecz Ojczyzny” innego lubelskiego poety, Józefa Łobodowskiego. Po II wojnie światowej został na emigracji i pracował w sekcji polskiej Radia Madryt. Ale to już temat na zupełnie inną historię.

J. Czechowicz fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Maria Kuncewiczowa,  Czysty Józef

 Lublin literacki 1932-1982, red. W. Michalski, J. Zięba, Wydawnictwo Lubelskie, 1984

Tego dnia, kiedy Józef Czechowicz został we wrześniu 1939 r. przywalony murem zbombardowanego domu, byłam w Lublinie przejazdem. Jak mi się zdawało, do Pniówka pod Szczebrzeszynem, a jak się później okazało – do Łucka, Bukaresztu, Paryża, Londynu i dalej, dalej za morze, na zagraniczny szlak oporu przeciwko Hitlerowi. A więc 9 września 1939 r. byłam w Lublinie. Ślad tego pobytu utrwaliłam w książce Klucze, którą Anglicy nazwali podróżą przez Europę w ogniu.

O śmierci Czechowicza dowiedziałam się dużo później, dopiero chyba po wojnie. I oto los zrządził, że w roku bodaj 1969 w cyklu wykładów o współczesnej literaturze polskiej przyszło mi mówić o poecie Czechowiczu do studentów amerykańskich w Chicago. Nigdy nie udawałam profesora z prawdziwego zdarzenia. Na wykłady byłam proszona jako pisarz, czytelnik i kolega, pisarzy, nie zaś naukowiec. Dlatego chcąc udzielić słuchaczom rzeczowych informacji, musiałam się posługiwać raczej dziełami fachowych historyków i krytyków literatury niż rezultatem własnych badań. W wypadku Czechowicza opierałam się głównie na Kazimierzu Wyce. Moim osobistym wkładem była moja wrażliwość pisarska, bezpośredni odbiór tych wierszy, własny komentarz, zabarwienie emocjonalne, no i last but not least… tłumaczenie na angielski wybranych dla przykładu poezji. Wykłady przygotowywałam naginając relacje do odrębnych właściwości psychicznych, a także innego zakresu wiadomości amerykańskiego studenta. Jeżeli się zdecydowałam powtórzyć państwu w tłumaczeniu na polski ten mój chicagowski wykład sprzed sześciu czy ośmiu lat tutaj w Lublinie, to właśnie dlatego, że jak już wspomniałam, kąt widzenia nadany tematowi jest ze względu na specyficzne okoliczności trochę różny. Przy czym zaznaczam, że wykład jest daleko posuniętą pozycją w długiej serii i studenci zostali już uprzednio wprowadzeni w epokę. A zatem mówiłam tak: Stosunkowo niedawno wydano w Lublinie w Polsce centralnej tomik pt. Fraszki, zbiór wierszy pośmiertnych. Autor, jeden z najlepszych okresu międzywojennego, Józef Czechowicz, zmarł w roku 1939, ale dotąd podziwiany jest przez czytelników i krytyków polskich. Urodził się w 1903 r. w mieście prowincjonalnym i był za życia postacią kontrowersyjną zarówno w swojej prowincji, jak w Warszawie, dokąd się przeniósł pod koniec lat dwudziestych. Krytycy, którzy jak Ignacy Fik czy Ludwik Fryde, chwalili jego liryki, kładli szczególny nacisk na czystość tej poezji. Stąd też w jednej z fraszek Czechowicz nazywa siebie ironicznie „czysty Józef”. On sam nie znosił nalepek na swojej twórczości. W przedmowie do jednego ze zbiorów przedwojennych napisał mniej więcej tak: „esencją mojej poezji jest to, co widzę, ale moja wizja oparta jest skądinąd na żywiole niewidzialnym i niemuzykalnym. Co zaś do kwestii, skąd się bierze pierwszy pomysł wiersza i jak on urasta w dzieło sztuki, mogę tylko odpowiedzieć, że moje pomysły pochodzą z mego życia, pochodzą z faktu, że jestem człowiekiem. I moje życie nie zależy od moich wierszy”. Po ogłoszeniu fraszek krytyk Arnold Słucki zastanawiał się, jak to jest możliwe, żeby poeta dwudziestolecia, którego nazywano katastrofistą, niemal geniuszem liryki czarnej, mógł napisać strofy humorystyczne tak zabawne. Po czym – wnioskuje – prawdopodobnie w tych beztroskich zwrotkach Czechowicz odsłania nam teraz swoją drugą naturę. Czymże więc była jego pierwsza natura? Natura katastrofisty? Wydawać się może, że sposób, w jaki umarł, usprawiedliwia wcześniejsze przeczucia tragedii tak wyraźne w jego wierszach. Nie odebrał sobie życia jak Witkiewicz czy Lechoń i nie poległ jak żołnierz. W dniu, kiedy rząd polski pod obstrzałem Luftwaffe udawał się na wygnanie, Czechowicz zginął na ulicy przygnieciony murem. Przypadek. Ale poeta przeżył całe życie w oczekiwaniu takiego właśnie przypadku, sugeruje Kazimierz Wyka.

Pierwszy tom poezji wyszedł w 1927 r. pt. Kamień, następny – dzień jak co dzień – w 1930 r. i wyznaczyły one natychmiast autorowi miejsce w szeregach awangardy. Były tak różne od stylu Skamandra! Tę różnicę Czechowicz dzielił ze wszystkimi pisarzami awangardy, a polegała ona na sformułowaniu, które podał w 1936 r.: „Sztuka pisarska za punkt honoru mieć winna nie ilość pięknych wyrażeń, ale ich celność i rozmieszczenie”. Przez to rozumiał, że materia poetycka winna być kondensowana bez uwagi na jej melodyjność, że obrazowania muszą być kontrolowane przez intelekt, że uczucie należy przekładać nad wizję, zamiast je przekazywać środkami liryki bezpośredniej. Ale i wśród awangardy miejsce Czechowicza było osobne. Szczególnie w latach trzydziestych, kiedy wpływ Peipera i Przybosia nieco osłabł, Czechowicz wyrósł na przywódcę młodego pokolenia w rezultacie dwóch ściśle osobistych skłonności – zamiłowania w życiu wiejskim i niemelodyjności zamysłu muzycznego. Treścią awangardy było wówczas miasto. Ono dyktowało ich program artystyczny. Urbanizm, technologia, masy – to były bóstwa. Analogia między budową maszyny i budową wiersza nastręczała się sama. Także zobowiązywał funkcjonalizm architektury współczesnej. Ukryty prąd przemian społecznych zasilał zarówno formę, jak i treść sztuki awangardowej. Czy pamiętacie Juliana Przybosia? Przyboś także był człowiekiem wsi, ale fascynowało go miasto. I pasterskie metafory służyły mu do wyrafinowanych konstrukcji urbanistycznych. Dla Czechowicza natomiast sprawy sielskie były treścią samą w sobie. Żywił się polskim pejzażem, atmosferą prowincji, liryczną scenerią. Wszystkie te emocjonalne pierwiastki filtrował przez umysłowość na wskroś współczesną, daleką od łatwego sentymentu i klisz intelektualnych. We wczesnych swoich wierszach jeszcze próbował ogólnie przyjętych przez awangardę chwytów kosmopolitycznych jak np. w Inwokacji

Przez pincenez widać w błękicie żonglowanie z rzadka piłka upada na tenisowy kort ręce ciągle zajęte planet podbijaniem w pikowej bluzce córka komunisty w jedwabnej koszuli lord dysonansowy dystych Pozwolę sobie przytoczyć to po angielsku. Nie dlatego, żebym myślała, że coś dodałam do treści tak bardzo wymownej, samowystarczalnej; pozwolę sobie jeszcze w dalszym ciągu przytoczyć kilka innych tłumaczeń nie po to, żeby wykazać dokładność przekładu, bo wiem, że angielski nie jest językiem powszechnie znanym w Polsce i zaledwie mała cząstka dzisiejszej publiczności zna ten język… ale zgadzam się ze zdaniem Jamesa Joyce’a, które sformułował w książce Finnegars Wake, niedawno podobno przetłumaczonej na polski, co jest dla mnie rzeczą nie do pojęcia. (Jak można było ten utwór napisany jakimś surrealistycznym idiomem, czyli mieszaniną wszystkich języków, istną wieżę Babel filologii współczesnej – przetłumaczyć na jeden określony język?). Otóż zdaniem Joyce’a poezja, jeżeli naprawdę jest poezją, jest także magią i właściwie nie jest to konieczne, żeby rozumieć słowa, jakimi magia się wyraża. Dźwięk, rytm, jakieś skojarzenia nieoczekiwane, może zupełnie filologicznie nieuzasadnione, jednakże coś dają słuchaczowi.

Więc np. ta strofa Inwokacji po angielsku: Through eye-glasses one can see the juggling in the Sky now and then the ball hits the tennis court hands skip on tossing up planets a communist’s daughter in a pique blouse and a young lord in a silken shirt a dissonant distich Pincenez, tenis, córka komunisty, lord w jedwabnej koszuli – oto nieco naiwny aspekt szerokiego świata, mimo wszystko efektowny. Natomiast, kiedy Czechowicz patrzy na miasteczko, jego widzenie pozostaje sielskie:

 za jabłonkowym wieńcem kościół podnosi wieżyce wspina się białym źrebięciem w niepokoju że nie może się srebrem nasycić księżycowego wodopoju tearing the garlands of apple blossom the church raizes its turrets climbs like a white foal restless because the silver waters of the moon do not quench its thirst because the silver waters of the moon do not quench its thirst

Szybko porzucił konwencję krakowskiej awangardy; jego opanowanie liryki, jak również absolutne utożsamienie się z naturą i wsią, odsunęły go od współczesnych, przybliżając raczej do Leśmiana samotnika, dwa razy starszego od niego człowieka, symbolisty. W swoich utworach Czechowicz osiągnął znakomitą równowagę między współczesną poetyką a niemal mitologicznym ubóstwieniem wsi. Osiągnął to za pomocą przekładania liryzmu na wartości malarskie, np. Westchnienie:

 którem nieraz w księżyca pobiałach przemierzał urocze miasteczko Włodzimierzu pod perłowym stepem nieba kiedy noc majowa ogrom cerkwi płynął w drzewach gwiazdy stały w rowach parowozy gdzieś za stacją oddychały długo powiew niósł to i akacją pachniało nad rzeczką nad ługą cień dzwonnicy na ogrodzie wskazał krzak słowiczy wołynieje coraz słodziej pianie okolicy o miasteczko Tutaj spotykamy neologizmy właśnie a la Leśmian, w rodzaju „stodoła się stodoliła”, a więc „krzak słowiczy wołynieje coraz słodziej”. where I so often paced the moon’s pallid trails sweet little town Włodzimierz under the pearly steppe of the skies when it was May and night the huge cerkov floated among trees stars stood in the diches engines somewhere beyond the station breathed heavily wind carried it all and acacias smelled on the river over the Ług the shadow of a belfry poited to o garden and a nightingale bush sang ever sweeter oh, wołyń oh, little town

Tutaj treść liryczna jest tak gęsta, że stwarza sobie własną ramę formalną. Odpada retoryka i wszelka idea przewodnia. Niepotrzebne są upiększenia. Poeta pozostając sobą, czyli „szlachetnym dzikusem”, jak mówią Anglicy, zdołał przekroczyć miasto i zwyciężyć je swoim współczuciem.

W poemacie Wigilia, który jest parafrazą popularnej kolędy uświetnionej przez Chopina w jednym z mazurków Czechowicz mówi:

 lulajże Jezuniu lulajże lulaj ty nigdy nie będziesz chodził o kulach ach ślepi ach głodni nakryci gazetą po bramach śpią ludzie centurie chór im słońcem stajenki jest asfalt i beton z ciał można ułożyć piękny wzór lulajże człowieku lulajże lulaj ulubione pieścidełko samotności sleep baby Jesus sleep you will never walk on crutches oh blind oh hungry covered with newspapers under city portals sleep people centuries a choir to them asfalt and concrete are hay of the stable a beautiful pattern can to made of bodies sleep man sleep well beloved darling of loneliness.

Inną szczególną cechą Czechowicza jest nieśpiewna muzyczność. W czasie kiedy debiutował, poetyka dnia rozpadała się na dwa prądy pozornie sprzeczne. Po jednej stronie z koncepcji rytmicznej Skamandrytów wynikały znakomite osiągnięcia. Wiersze sylabotoniczne często połączone z rytmem łamanym, to znów rytm przełożony całkowicie na akcenty. Niemal hipnotyczne strofy Tuwima. Niesłychanie efektywne jamby Broniewskiego – to urzekało pomniejszych poetów. Ale rezultaty naśladowców nie były udane i po roku 1930 coraz słabsze. Po stronie przeciwnej srożył się fanatyczny krytycyzm i panowała działalność awangardy z jej absolutnym potępieniem rytmów tradycjonalnych, strofy i frazy poetyckiej. Ulubionym szyderstwem były słowa „katarynka” i „kataryniarz”. Tadeusz Peiper wprowadził umyślnie wydłużone zdania bez osi rytmicznej. Przyboś głosił zdania krótkie kończące się wraz z zanikiem obrazu. Zdania, których wyłączną osią była intonacja i metafora. Obaj poeci usiłowali wykluczyć element muzyczny. To, co w końcu osiągnęli, było nie tylko eliminacją banalnej melodyjności, ale i usunięciem zróżnicowanych ruchomych rytmów. Czechowicz doskonale zdawał sobie sprawę z tych problemów. Trudno powiedzieć, czy odpowiedział własną teorią i jaka ta teoria była, jeżeli była. W każdym razie główny rys jego dzieła szybko się ujawnił: muzyczność. Jak to osiągnął? Przez inwokację i niemal rytualne zawodzenia. Przez łamane słowa, w półdźwięku przesuwanie rytmu, zmiany metryczne; przez subtelną grę między wierszem wolnym a regularnym, odległe asonanse itp. Ale wszystko to, nawet jeżeli to był premedytowany system, brzmi niesłychanie naturalnie, wygląda na oczywisty a zarazem nieuchwytny proces biologiczny. Źródła tonalne Czechowicza nie zdają się wynikać z fonicznej warstwy jego poezji, pochodzą z większej głębi, z obrazów. Wydaje się więc, że rytmy dyktowane są nie tyle przez foniczne właściwości słów, ile przez sens obrazów. To bardzo interesująca sprawa, związana z tajemnicą, dlaczego rytm jest smutny, uroczysty czy wesoły. Czy jest taki a nie inny z powodu tego, jak brzmi, czy z powodu tego, co znaczy, co opisuje. Czy rytm jest rzeczą samą w sobie, czy też narzędziem, którego poeta używa dla stworzenia wizji. Ponieważ pierwsza awangarda odrzuciła rytmy tradycjonalne, ciężar gatunkowy przeniósł się na obrazowanie i na sposoby tropiczne. Stąd przeładowanie opisowością, krajobrazem, elementami statycznymi. Pod tym względem Czechowicz był istotnym członkiem awangardy. Jednak z pewnym zastrzeżeniem. Surowiec jego obrazowania pogrążony został w muzyce irracjonalnej, która – jak w poezji Leśmiana – zmienia przedmioty materialne w coś innego – w przedmioty mitologiczne. Poeta na przykład rzuca kawał drewna do rzeki, i to drewno zanurza się w żywioł mitologiczny. Czy pamiętacie w wierszu Leśmiana tę kulę drewnianą człowieka kulawego, która uwolniona od swego pana, nareszcie wolna, pływa po powierzchni wody? W rytmie jej pływania ukrywa się muzyka pochodząca z obrazu, nie z dźwięku. To samo powtarza się ciągle w poezji Czechowicza. Tak więc Czechowicz wyszedł z awangardy. Obrał w końcu własną drogę. Czy zaprowadziła go ona naprzód czy wstecz, trudno powiedzieć. Jak obraz może podyktować rytm wiersza, możemy obserwować w poemaciku, który jest opisem małego miasteczka, Zamościa. (Tu następuje komentarz dla państwa zbędny, ale przytaczam wszystko tak, jak idzie, bo musiałam ten Zamość studentom amerykańskim objaśnić. A więc:) Zamość jest pięknym zabytkiem historycznym; zbudowany w XVI w. w stylu renesansowym przez męża stanu i magnata, Jana Zamoyskiego – człowieka, którego prywatna aura i minione glorie dotąd przesycają mury i atmosferę miejsca. Zachował się obszerny rynek z ratuszem pośrodku. Istnieją wały obronne, grube ściany, jak w czasie, kiedy miasteczko było fortecą. Są kościoły, strome dachy, a naokoło równe, faliste pola pszeniczne i żytnie. Miasto wydaje się wyspą, albo może gniazdem ogromnego ptaka usłanym płasko na ziemi, jak to jest we zwyczaju niektórych ptaków drapieżnych. (Tu przeczytałam im odnośny wiersz po polsku, a teraz przeczytam, jak to brzmi po angielsku):

 w ciemności przegonny powiew na dachach strzelistych jak pacierz noc czarną jamą niewidzialni trzepocą orlowie zamość zamość rynek to staw kamienny z ratusza przystanią kolumn kroki senne dalekie rano w ciemności ukosy kortyn blanki skarpy bramy czarnym się fortem zamość w ziemię wszarpał amen In darkness a quickening breeze over roofs soaring like prayers and night like a black cave invisible eagles flutter Zamość Zamość the square is a lake of stone with the town hall a harbor columns walk sleepily the morning is far dark curtains aslant battlements, buttresses gates the black fortress digs deep into the earth amen

Jak większość poetów współczesnych, Czechowicz nie lubi dużych liter, nie lubi przestankowania. Skoro jego mowa jest tak zwięzła, poeta pragnie stworzyć rytmiczną więź między wersami, coś w rodzaju echa, które powtarza głos. Gdyby były przerwy i kropki, materia muzyczna uległaby rozdarciu. Tu przypomnę wam jeszcze jednego pisarza, którego już znacie, autora Nietoty, symbolistę Tadeusza Micińskiego. Przedstawiłam go jako prozaika, ale był on nade wszystko poetą, co staje się oczywiste przy analizie jego prozy. Pamiętacie jego panteizm, jego obsesjonalne zwroty ku wschodniej mitologii, jego pasję do słowiańskiej prehistorii, jego zamiłowanie w bogatej ornamentyce, jego fantastyczną wyobraźnię? Zgadzam się z Kazimierzem Wyką, kiedy wskazuje na pokrewieństwo Czechowicza nie tylko z Leśmianem, ale i z Micińskim. Czechowicz sam powiedział: poezja jest snem na jawie. Szczęśliwy ten pisarz, który wie, jak utrwalać swoje sny i dzielić je z innymi. Wyobraźnia liryczna Czechowicza jest rzeczywiście fantastycznie bogata. Poeta nie boi się najdalszych nawet skojarzeń oryginalnych i surrealistycznych. W poemacie Orland szalony z cyklu W mroku gwiazd Miciński wspomina malachity aromatycznych sosen i płynne szlaki turkusowego oceanu. Podobny egzotyzm słowny spotykamy u Czechowicza, kiedy np. mówi: „Przywołuję procesję królów w szatach z różowego złota, nad falistą powierzchnią wielkich jezior przekłuwam złotem ich złote szaty”. Jest to wizja raczej barokowa. Ten gatunek wyobraźni często prowadzi do pustosłowia i groteski, ale Czechowicza nie można nazwać poetą barokowym po prostu dla jego platonicznie zwięzłego stylu. Np. prowincja noc

noc to koło w ciszy niebieskiej wełnie wilno kościelne śpi białe jak gołąb night is a circle in the blue wool of stillness Wilno with its churches sleeps white like a pigeon

 Albo przez kresy:

 monotonnie koń głowę unosi grzywa spada raz po raz rytmem koła koła zioła terkocze senne półżycie drożyną leśną łąkową dołem dołem polem

monotonously the horse raises its head time after time the mane flows down under the wheels the weeds dreamy half life rattles away through woods and grasses down down into the fields

 Ten styl lakoniczny daje efekty rzeźbiarskie. Jest statyczny, sprowadzony do werbalnego minimum. Jednak Czechowicz nie był intelektualistą, więc jego zwięzłość nie prowadziła nigdy do sformułowań aforystycznych. Nawet kiedy podejmował tematy historyczne czy filozoficzne. To, co chciał osiągnąć, to była uczuciowo-wizualna kondensacja. W ciągu 15-letniej kariery literackiej wydał zaledwie 6 tomików poezji, w sumie około 130 wierszy, z których co najmniej 20 pozostanie w historii literatury polskiej jako jej szczytowe osiągnięcia. Taka przynajmniej była opinia krytyków i historyków w ćwierć wieku po jego śmierci. Każda prawdziwa poezja ma jakąś moralną i filozoficzną zawartość. Stosunek Czechowicza do życia jest pesymistyczny. Jeszcze jeden powód do osamotnienia w szeregach awangardy, która była krańcowo optymistyczna, naiwnie olśniona technologią, uznająca wiarę w potęgę maszyn i jej funkcjonowanie niezależne od człowieka. Ich poezja była zatem dynamiczna i ekscentryczna, podczas gdy nastrój Czechowicza jest wiernością, zadumą i egocentryzmem. Nawet w najbardziej efektownych osiągnięciach technologii Czechowicz nie przestaje widzieć tajemniczego dna przyrody, jej strasznej egzotyki, zawsze gotowej do wybuchu i zniszczenia dzieł ludzkich. Przykładem jest wiersz Dno. Jest to dno łodzi podwodnej, i poeta sugeruje, że pod nim leży Atlantyda. Czarno-czerwona jak karty, a jak port pełna blasku. Pesymizm Czechowicza wszelako nie zawiera w sobie nut rozpaczy. Przypomina raczej zafascynowanie Iwaszkiewicza śmiercią, jako jeszcze jednym doznaniem zmysłów. Pesymiści zwykle są ludźmi religijnymi. Nie dowierzając człowiekowi, muszą wierzyć w Boga. Podług nich, w poezji Czechowicza można znaleźć wiele akcentów religijnych, takich jak np. „ten, którego wzywam tak rzadko, o Panie Bolesny, skryty w firmamentu konchach”. Dla Wyki to brzmi agnostycznie. Dla mnie tylko niekonwencjonalnie. Przecież komentarz liryczny do wiary jest rzeczą prywatną i w każdym wypadku inną, stosownie do cech przyrodzonych poszczególnych ludzi. „Wiemy, że pod kwiatami nie ma dna, wiemy to, wiemy” – powiada Czechowicz. Nieprzejrzystość, nieprzenikalność świata smuci go, ale godzi się on na tajemnice, a taka postawa wyraża zmysł metafizyczny, który jest korzeniem wszelkich religii.

chodziła Maria Panna między gwiazdami chłodziła Maria Panna dusz cierpiących upalenie a ja w gromie stoję północy się boję po co wam przebywać ze śpiącymi i ze snami nie męczcie odfruńcie dokąd chcecie kruki wilcy niedźwiedziowie jelenie amen oczyść nas ktokolwiek jesteś wszędzie odfruńcie od nas dzieła ludzkie i zwierzęce po to klęczymy leżąc na słomie jak martwi od niezliczonych lat

To na pewno nie jest wyznanie wiary w Boga osobowego, jak uczy katechizm, ale na pewno też akt wiary w coś czy kogoś nadprzyrodzonego, zdolnego do oczyszczenia człowieka i wyniesienia go na wyższy stopień bytu. Ponad czyny ludzkie i zwierzęce. Zwróćmy też uwagę na sakralne słowo, „amen”, powtarzające się w utworach poety. Czy to nie jest zgoda, aby się tak stało, jak Bóg postanowił? W połowie lat trzydziestych zbliżanie się wielkiej katastrofy ciążyło młodym i w chwilach pesymizmu zwracali się do Czechowicza, oczekując od niego natchnień czy idei broniących przed rozpaczą. Otaczająca rzeczywistość nie nastręczała pociechy. Duch monachijski przenikał Europę i zabarwiał także na pół faszystowski reżim w Polsce.

Po śmierci Piłsudskiego, którego prestiż i atrakcyjna osobowość ratowały sytuację polityczno-społeczną w Polsce, źródła siły moralnej zdawały się wysychać. Kapitalizm w kraju mało uprzemysłowionym nie ofiarowywał bodźców gospodarczych, a nie każdy był obdarzony błogosławieństwem prostej wiary religijnej. Czechowiczowski kult wizji artystycznej wyższej ponad rzeczywistość przynosił chwilową ulgę. Czechowicz pisze: „Gdy ucisk tego, co popularnie nazywamy nie ja, non ego, parł w wiekach średnich na człowieka z potworną mocą, duch jego dźwigał się dla wyżyn niebywałych i z fantazjotwórstwa powstawały katedry, witraże, kompozycje muzyczne i poematy wspanialsze niż kiedykolwiek. Dzisiejszy napór barbarzyństwa życia gromadnego stwarza podobne warunki”. Taka była diagnoza poety w latach poprzedzających drugą wojnę światową i wywołany przez nią napór barbarzyństwa gromadnego o ileż sroższy niż to, co on obserwował przed wojną. Nie pozostaje nam nic innego, mówił, jak znowu zwrócić się ku sztuce jako kategorii życia wysublimowanego przez wizje jednostek. Zbieg okoliczności, wywodzi dalej Czechowicz, zestawiający walkę o czystość sztuki z zanikiem sumienia chrześcijańskiego w naszych czasach stwarza sytuację tragiczną. A przecież te zjawiska nie są przeciwstawne. Wierność sztuce nie musi niszczyć sumienia. Poeta nie wypowiada się jednak bezpośrednio w sprawie moralności chrześcijańskiej, co skłania Wykę do traktowania go jako agnostyka. Ale dla mnie dzisiaj, w perspektywie lat, które dzielą nas od śmierci Czechowicza, Czysty Józef wydaje się w poezji przedstawicielem tak zwanego pesymizmu religijnego. Poetą zakochanym w życiu mimo pełnej świadomości kalectw i tajemnic doczesnego bytu. Taką świadomość nazywamy pesymizmem w odróżnieniu do naiwnej afirmacji, ale nie jest to przecież pesymizm dla pisarza obdarzonego zmysłem metafizycznym. Nie jest to pesymizm rozpaczy, polegający na krótkiej perspektywie, na przekonaniu, że razem z rozpadem ciała kończy się czas jednostki, że ciało i duch to jedno, a świat dostępny zmysłom jest światem jedynym. Czysty Józef w swojej poezji ma zbyt wiele podwójnych den, zbyt wiele powiązań rzeczywistości z wyobraźnią, zbyt wiele pragnienia czystego piękna, żeby można było mu odmówić wiary w wartości religijne.

Fragment rękopisu wiersza prowincja noc J.Czechowicza fot. Kalendarz Czechowicza FB

Agnieszka Osiecka

Tekst o Agnieszce Osieckiej chodził nam po głowie już od dawna. Bynajmniej, nie z powodu nadmiaru książek o poetce, skupiających się bardziej na plotce i sensacji, aniżeli fenomenie pisarskim, z jakim niewątpliwie mamy do czynienia.

Być może biografii Osieckiej jest tyle, bo grono jej znajomych było liczne, a  jakość tych znajomości  była ogromnie intensywna. Efekt – praktycznie każdy znajomy Osieckiej ma monopol na odkrywanie prawd ostatecznych o Poetce. Ze szkodą dla niej samej.

Agnieszka Osiecka w Kazimierzu Dolnym, tę fotografię wypatrzyliśmy w filmie Andrzeja Titkowa „Piękny, dwudziestoletni”.

Nie ukrywamy, lubimy czytać pamiętniki i biografie. Nawet w tych pisanych z pretensjami można znaleźć jedno interesujące zdanie. Ostatnio wpadła nam w ręce książka o środowisku warszawskich literatów. Jeśli uda się Państwu przebrnąć przez gąszcz ploteczek i nie zrazić antysemickimi uwagami, w nagrodę Czytelnik otrzymuje takie oto opowiadanie: Herbatki i przyjęcia imieninowe urządzała Maria Kuncewiczowa przy placu Trzech Krzyży 8, gdzie przychodziły tłumy. W grudniu 1928 roku u Marii Kuncewiczowej gościło 60 osób. Mieszkanie (…) było zatłoczone i pełne hałasu. Jak zanotowała Maria Dąbrowska, na przyjęciu grał ślepy grajek. To nie koniec sensacji, Dąbrowska z Zofią Nałkowską próbowały porozmawiać przekrzykując gwar imprezy. Bezskutecznie, tym bardziej że prawdziwa bomba miała dopiero nastąpić. Kozetka, na której przysiadły pisarki nagle się załamała i panie spadły na podłogę. Tu polew dla wyobraźni, bo doprawdy trudno byłoby opisać miny literackiego Parnasu, który sięgnął dna… no może bezpieczniej – podłogi. Jest jeszcze w tej książce inne smacznie zdanie – zostawimy je sobie na inną okazję. Bo przecież miało być o Osieckiej.

Bardzo bym chciała, aby jej rzetelną biografię napisała na przykład Magdalena Grzebałkowska. Życiorys pisarki aż prosi się o obiektywne i chłodne (z pozoru) oko. Dystans pozwoliłby z pewnością uniknąć sensacyjek, a dałby szanse zgłębić materię, która inspirowała  i raniła Osiecką najbardziej – jej własne życie.

Możliwość bliskiego poznania poetki stwarzają jej dzienniki. Są wydawane sukcesywnie i nie możemy się już doczekać kolejnych tomów. Nie chodzi jedynie o obyczajowość Polski 2 połowy lat 50. XX wieku, ale pierwsze wpisy związane z Kazimierzem Dolnym.

Wisła, fot. P. Makowski

Wnikliwi Czytelnicy naszego bloga wiedzą, że Miasteczko odkrył dla Osieckiej Marek Hłasko. Sentyment do Kazimierza przetrwał dłużej niż związek Poetki z polskim Jamesem Deanem. Żeby sprawiedliwości stało się zadość nadmieńmy, że Kazimierz to jedno z wielu miasteczek, które Osiecka wspominała z sentymentem. A skoro nie ma jeszcze Dzienników z Kazimierzem w tle, sięgnijmy po inną książkę – Na początku był negatyw. W rozdziale „Miasta magiczne” Osiecka pisze m.in. Miejsca-bajeczki, miejsca-świątynki, miejsca-karuzele. Ludność w tych miejscach dzieli się na miejscową i na „stonkę”, a „stonka” charakteryzuje się tym, że na wakacjach nie ma żadnych poważniejszych przeżyć. To przecież gdzieś tam, w domu, czyha na nas choroba, śmierć najbliższych, wezwania na komendę, pęknięte rury i zepsuty telefon. Na wakacjach, prócz miłości, nic wielkiego zdarzyć się nie może. (…) Miejscowości tedy dzielą się na wakacyjne i zwykłe. Która jest która – to kwestia umowy.


Wisła, fot. P. Makowski

Na innej z kolei stronie, pod fotografią uśmiechniętego brodacza w kucharskiej czapce widnieje taki oto dopisek: Maciej Sikorski, mój cioteczny brat, doktor matematyki. Jest topologiem (…) na północy Szwecji. Przez  większą część roku nic nie widać i nic nie słychać. Z tego powodu latem Maciek prowadzi małą szaszłykarnię w Kazimierzu. Wiemy, o które miejsce z całkiem niedawnej przeszłości Kazimierza chodzi?

Wśród tekstów poetyckich Agnieszki Osieckiej znalazł się także taki, który do okolic Kazimierza Dolnego pasuje, jak ulał.

Daruj nam, Wisło

Gdzie wiklinowych dróżek sto,
gdzie ślady ptasich nóg,
gdzie cienie łodzi,
gdzie ryba chodzi,
nas nie ma już.

Gdzie przebaczliwa cisza trwa,
gdzie księżycowy kurz,
gdzie rzeka chłodzi,
nie o nas chodzi,
nie o nas już.

Daruj nam szara Wisło,
że my już nie przy sobie.
Wspomnij nas dobra Wisło
dwoje serc, dusze obie.

Wspomnij nas dobra Wisło
dwoje serc, dusze obie.
Noc czarną wędką łowi tych,
co nie kochali dość.

To o nas chodzi,
to o nas chodzi
tu jak na złość.


Wisła, fot. P. Makowski

W oczekiwaniu na kolejne tomy dzienników Agnieszki Osieckiej namawiamy Państwa do poszukiwań: tekstów nieodkrytych, prozy, starych, zapomnianych piosenek, ot choćby takiego wiersza

Dziś,

Może wczoraj

W moich włosach zagnieździł się ptak.

Mówi tak;

Poczekaj

Wszystko wróci –

Ksiązki, mężczyźni,  zwierzęta,

Nawet mały niebieski ołówek.

Poczekaj.

Jeszcze trochę.



Wisła, fot. P. Makowski. Ci, którzy czytali „Na początku był negatyw” wiedzą, skąd się wzięli wędkarze:) Zarówno w kwestii Wisły, jak i Agnieszki Osieckiej nie powiedzieliśmy jeszcze ostatniego słowa.

Julian Tuwim (oczyma Marii Kuncewiczowej)

Trawo, trawo do kolan!

Podnieś mi się do czoła. Żeby myślom nie było

Ani mnie, ani pola.

Żebym ja się uzielił,

Przeświecił do rdzenia kości,

I już się nie oddzielił

Słowami od twej świeżości.

Abym tobie i sobie

Jednym imieniem mówił:

Albo obojgu – trawa,

Albo obojgu – tuwim.

Początki tej znajomości nie były proste. Po udanym debiucie –Bursztynach, opublikowanych przez Marię Szczepańską w Pro Arte et Studio początkująca pisarka zaniosła do redakcji kolejne dziełko. Śmierć fiołka została odrzucona i – jak wspomina Kuncewiczowa – opatrzona złośliwymi komentarzami Juliana Tuwima. Porażka musiała być bolesna, bo poeta uchodził za niekwestionowany autorytet (z jego opiniami liczył się nawet Bolesław Leśmian).

Julian Tuwim, fot. Polona.pl

Drogi Kuncewiczowej i Tuwima krzyżowały się potem wielokrotnie. Pracowali dla Wydawnictwa Rój, pisząc teksty do Biblioteczki Historyczno-Geograficznej. Motto tego wydawnictwa jest warte przytoczenia: nie kłamać bawiąc i nie nudzić ucząc. Platformą spotkań były także Wiadomości Literackie oraz – mniej oficjalnie Restauracja Ziemiańska.

Z należytym respektem oglądałam idole warszawskich snobów intelektualnych lat trzydziestych – wspomina Kuncewiczowa w jednym z wywiadów z Heleną Zaworską- Tuwim z tą jego zabójczą myszką na policzku… podobno to znamię przyprawiało go o jakiś kompleks. Trudno w to uwierzyć. Wątpię, czy bez tej myszki mógł być piękniejszy, bo i tak był bardzo piękny. Tak właśnie wyobrażałam sobie perskiego poetę Hafiza i dziwiłam się, że Tuwim nie prowadza za sobą po Mazowieckiej gazeli na srebrnym łańcuszku. (…) Rzadko spotyka się poetę, który wygląda na poetę. Tuwim wyglądał. Miał także najczystszą polską wymowę, jaką kiedykolwiek słyszałam. Bez żadnych przydźwięków. Głos jak srebrna klinga.

Z trudem, ale znaleźliśmy w tej nobilitowanej grupie Juliana Tuwima fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Historia dopisała do tej opowieści również spotkanie dramatyczne.  2 września 1939 r. w Warszawie odbyła się premiera sztuki Serce w rozterce, w przekładzie Tuwima. Widownia świeciła pustkami, ale nie bardzo wierzono w prawdziwą wojnę. Tuwimowie szybko zorientowali się, że sytuacja jest poważna. Jak pisze Mariusz Urbanek w biografii Tuwima Wylękniony bluźnierca, pisarz zaczął upychać w wielkiej, fibrowej walizie wszystko to, co wydawało mu się istotne. To jego utwory, rękopisy, szkice do planowanych prac, więc pakował je w pierwszej kolejności, dociskając kolanami wieko walizy. Manuskrypt prawie gotowego do druku zbioru esejów Pegaz dęba, materiały do życiorysu grafomana Sotera Rozmiar Rozbickiego, pieczołowicie gromadzone wypisy z rzadkich dzieł, listy do żony oraz albumy z wierszami przepisywanymi w panieńskich czasach przez matkę i babkę. W walizie musiało zmieścić się czterdzieści pięć lat życia poety. (…) Walizka, jako najważniejsza z bagaży, miała ruszyć z właścicielem w emigracyjną podróż, ale okazała się za duża. Zabrakło dla niej miejsca w przepełnionym samochodzie. Woźny w redakcji „Wiadomości Literackich” Kazimierz Gac, którego Tuwim poprosił o pomoc, zakopał ją w piwnicy domu przy Złotej 8. „Nie było dnia na uchodźstwie, aby myśli nie biegły do niej” – napisał poeta już po wojnie.

Wyjechał z Warszawy 5 września, taksówką, razem z żoną, Grydzewskim i Słonimskimi do Kazimierza nad Wisłą. „Rozumowanie nasze było bardzo proste. Ponieważ czołgi niemieckie, jak wiadomo, zrobione były z tektury, nie będą one mogły przejść Wisły, a jakby próbowały, to się rozkleją” – ironizował już po wojnie z buńczucznych zapewnień o przewadze militarnej polskiej armii nad wojskami niemieckimi.

W Kazimierzu uciekinierzy zatrzymali się na chwilę u Marii i Jerzego Kuncewiczów. Scenę rozstania z Tuwimami wielokrotnie opisywała Kuncewiczowa. Cytowała również ostatnie zdanie wypowiedziana na trawniku przed Domem Kuncewiczów: Oto Julian Tuwim, poeta polski, idzie na wygnanie.

Kuncewiczowie i Julian Tuwim spotkali się ponownie w okupowanym Paryżu. Wigilię 1939 r. spędzili wspólnie , na przyjęciu zorganizowanym przez Jana Lechonia. Byli tam również Kazimierz Wierzyński Antoni i Janina Słonimscy, redaktor  Wiadomości Literackich Mieczysław Grydzewski i Stanisław Baliński. Ten ostatni tak wspominał to wydarzenie

w stolicy Francji – jeszcze nie okupowanej – panowały ciemności. Zasłaniano okna przed niebezpieczeństwem nalotów. Smutek  był  nieco  równoważony nadzieją, że wojna nie potrwa zbyt długo. Wygnańców-pielgrzymów dręczył szczególnie los znękanego narodu, znękanej stolicy Polski. Już w następnym roku drogi tej grupy się rozeszły. Kuncewiczowie, Baliński i Grydzewski po kapitulacji Francji wyjechali do Wielkiej Brytanii, Lechoń i Tuwimowie – przez Portugalię i Brazylię dotarli do USA. W 1946 roku Tuwimowie wrócili do Polski. W drodze do Ojczyzny zatrzymali się, na chwilę w Londynie. Spotkali się w Kuncewiczami i Balińskim. O tym nieudanym soirée wspominaliśmy w tekście o Stanisławie Balińskim.

fot. Piotr Makowski

Stanisław Baliński (w poszukiwaniu wiersza)

Są tacy, którzy uważają, że książki ratują życie. Są też tacy, którzy podobnie mówią o muzyce. Wcale nie myślą przy tym o Mozarcie czy Mahlerze. Bardzo proszę, aby Czytelnicy darowali osobiste wynurzenia, ale w przypadku ograniczonego dostępu do biblioteki i pamięci innej niż własna, ten tekst będzie osobisty.

Muzyka była mi potrzebna do tego, aby napisać, że nie lubię jak dziennikarze (a przodują w tym ci od muzyki) zaczynają wywiady z gwiazdami od opisu, jak to trudno było z Nią czy też Nim się umówić, jakie to niekomfortowe/komfortowe (wybrać właściwe) warunki trzeba było zaakceptować itd. Itd. A gubi się w tym meritum, czyli muzyka.

Nie lubię, a jednak tekst o jednym z największych przyjaciół Marii Kuncewiczowej, Stanisławie Balińskim powinien zaczynać się od stwierdzenia „nie było łatwo”. Pisarz, poeta i tłumacz wymyka się z kart literatury. Chociaż w każdym słowniku jego nazwisko pada w jednej linijce ze skamandrytami, to jakby czcionką mniej czytelną. Spróbuję wyjaśnić, czy to przypadek, czy też zabieg celowy (jakże trudny do zrozumienia w czasach celebryctwa).

Stanisław Baliński, lata 30. XX w. fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Wszystko zaczęło się od wiersza o fiołku, jaki pod piękną fotografią zamieściła Małgorzata Musierowicz na swojej oficjalnej stronie (tak, zaglądam). Tekst był na tyle frapujący, że postanowiłam nieco odświeżyć sobie pamięć. Dobrze, bo m.in. dzięki Balińskiemu i jego koledze „po piórze” maniacy poezji i piosenki francuskiej odkryli Jacquesa Préverta.

Niektórym, w tym odkrywaniu skutecznie pomagała grupa TSA.    

Trzy zapałki kolejno zapalone nocą


Pierwsza by zobaczyć Twoje oczy
Druga by zobaczyć Twoje usta
Trzecia po to by zobaczyć całą twoją twarz
I całkowity zmrok, aby wszystkiego nauczyć się na pamięć
Gdy obejmę Cię
Swymi ramionami…

W oryginale ten wiersz nosi tytuł Paris At night, a oryginał przedstawia się następująco:

Trois allumettes une à une allumées dans la nuit
La premiére pour voir ton visage tout entier
La seconde pour voir tes yeux
La dernière pour voir ta bouche
Et l’obscuritè tout entière pour me rappeler tout cela
En te serrant dans mes bras.

Stanisław Baliński (trzeci od lewej) w grupie dyplomatów, lata 30. XX w., fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

W wielu książkach odnoszących się do czasów 20.lecia międzywojennego, Stanisław Baliński figuruje jako… syn swojego ojca. W przypadku wspomnień pasjonatów Warszawy da się to wytłumaczyć. Ignacy był prawnikiem, prezesem stołecznej rady miejskiej, autorem wydanej na emigracji książki „Wspomnienia warszawskie”.  Jeśli jednak tak postępują bliscy znajomi Stanisława Balińskiego, a był nim niewątpliwie Antoni Słonimski, może być to zabieg zaskakujący.

Uporządkujmy więc naszą wiedzę w sposób encyklopedyczny. Stanisław Baliński (1899-1984) to poeta i nowelista. Jest m.in. autorem opowiadań „Miasto księżyców”, wydanych w roku 1924. Czyżby podobieństwo do cyklu, który przyniósł Marii Kuncewiczowej honorowe obywatelstwo Kazimierza Dolnego? Sprawdzimy to, jak tylko otworzą większe biblioteki, bo opowiadania Balińskiego nie zostały wznowione. Baliński studiował nie tylko polonistykę, ale i prawo. Od roku 1922 był pracownikiem Ministerstwa Spraw Zagranicznych. To stąd znajomość z rodziną Szczepańskich i Kuncewiczów. Świetnie rozwijającą się karierę (zawodową i artystyczną) przerwał wybuch II wojny światowej.  W mieszkaniu Słonimskich przy ul. Flory 2 w Warszawie spotykają się  i Kuncewiczowie i Stanisław Baliński. Nikt nie ma złudzeń co do przebiegu wydarzeń. Zwłaszcza dla Słonimskiego (otwarcie krytykującego Hitlera) oraz Kuncewicza (zaangażowanego politycznie antyfaszysty) pozostanie w Polsce jest równoznaczne z wyrokiem śmierci. 5 września cała grupa (będzie w niej m.in. Tuwim i Wierzyński) wyjeżdża z Warszawy. W bagażach, oprócz osobistych rzeczy, znajduje się dokumentacja MSZ. Do tego, co w ekwipunku ma Baliński powrócimy za chwilę. Noc z 5 na 6 września uchodźcy spędzają w Kazimierzu Dolnym, w domu Kuncewiczów. Wszyscy spali na rozłożonych w dużym pokoju siennikach  na parterze – opowiadała Maria Kuncewiczowa dziennikarzowi Kameny, Mirosławowi Dereckiemu – Pamiętam też, że smażyło się jajecznicę w wielkim, miedzianym naczyniu. Rozmawialiśmy niewiele. Byliśmy zbyt zaskoczeni, zbyt wstrząśnięci tym, co się działo dookoła. Następnego dnia grupa podzieliła się. Kuncewiczowe jadą z Urbanowiczami autem. W Lublinie pojazd zostanie zarekwirowany. Słonimski wraz z Balińskim wyruszają w stronę Krzemieńca furmanką. Baliński w swojej walizce przewozi listy Mickiewicza do Odyńca (był z tym drugim spokrewniony) szkatułkę z rodową biżuterią i starkę napoleońską. Przy każdym nalocie drżał o te przedmioty, co prowokowało Słonimskiego do żartów.

 Drogi uciekinierów połączą się w Londynie. Baliński wróci do dyplomacji, a także do twórczości. Nie obędzie się tu bez scysji przyjaciół, dotyczących tego, w jakim czasopiśmie poeci winni publikować swoje utwory. Nawet takie szczegóły mogły świadczyć o zaangażowaniu i sympatiach politycznych. Po zakończeniu wojny Baliński zdecydował się pozostać na emigracji. Słonimski wrócił do kraju, a Baliński tłumaczył decyzję przyjaciela pragmatyzmem, związanym m.in. z kiepską znajomością angielskiego. Do grupy powracających dołączył wkrótce Tuwim. Maria Kuncewiczowa w Fantomach opisuje to następująco: Po wojnie siedzieliśmy przy kolacji – Słonimscy, Baliński, Feliks (Topolski), my z Jerzym – fetując Tuwima, który przejazdem w Londynie, zmierzał z Ameryki do Polski. Każde z nas spodziewało się czegoś innego i od osobistego, i od wspólnego losu. Rozmowa była jałowa, potrawy stygły. Ktoś z głębi przeszedł przez salę… Cyrankiewicz. Tuwim się zerwał: „zaraz wrócę”. Nie wrócił. A raczej, wrócił tam, skąd kiedyś odszedł, machając kapeluszem, przez trawnik w Kazimierzu.

Przyjaźń Słonimskiego i Balińskiego, mimo różnic zdań i poglądów, przetrwała.  Baliński próbuje tłumaczyć decyzję Słonimskiego (np. dotyczącą pracy w UNESCO, jednocześnie stara się racjonalnie oceniać politykę, którą w stosunku do Polski zaczyna prowadzić ZSRR).

Po 1945 roku Baliński wraz z Kuncewiczami kupują kamienicę na Forest Hill i przystępują do jej remontu. Znów odwołajmy się do  Fantomów Marii Kuncewiczowej. Jerzy politykował, Witold pływał, Staś (Baliński) podjął się doglądania robotników. Byli to polscy żołnierze, zdemobilizowani i niepewni – co robić – wracać czy nie wracać do kraju. Na wszelki wypadek tępili nas, wymyślali nieprawdopodobne zajęcia, za które żądali horrendalnych płac, albo grozili, że pójdą, zostawiając dziurę w podłodze u wejścia do kuchni Legrandów.  Oto ówczesna relacja Irène:  Wiesz, Ignace sam lubi krzyczeć, ale nie znosi, żeby inni krzyczeli, kiedy on ma excellence idée do zanotowania! Chciałam ich uciszyć i z powodu tej przepaści w podłodze nie mogłam wyjść z kuchni. Wychylam się, a tam Monsieur Staś (Baliński) stoi z bukiecikiem fiołków, ręce mu się trzęsą i coś do nich mówi i tak wygląda, jakby tym swoim rodakom chciał dać bukiecik fiołków, żeby go nie zbili. Ja się okropnie roześmiałam, oni ucichli, popatrzyli na mnie, wzruszyli ramionami i poszli pracować, a Staś został z tymi fiołkami. (…) Siedzimy ze Stasiem z głowami odchylonymi do tyłu, jak kiedyś w Fowey pod letnim księżycem. Przypomina się rozmowa- On: „Czy ty się nie boisz?” Ja: „Nie, ale się nudzę. „Czym?” „Życiem”. „Dobrze, ale jaką masz alternatywę?” Z tego, co dotąd zauważyłam, śmierć nie jest zabawną alternatywą, a chyba najmniej zabawna jest śmierć mitów. Zabito nam księżyc.


fot. Piotr Makowski

Baliński został w Anglii. Jego prozę, wiersze i przekłady „przemycał” na swoich łamach Przekrój. W archiwum tej gazety znalazłam ten utwór:

Zlecenie

Drzwi które ktoś otworzył,

Drzwi które ktoś zamknął za sobą,

Krzesło na którymś ktoś spoczął,

Kot którego ktoś przywitał,

Owoc który ktoś napoczął,

List który ktoś dostrzegł nagle.

List który ktoś długo czytał.

Krzesło które ktoś przewrócił

Drzwi do których ktoś się rzucił,

Droga gdzie ktoś biegł z rozpaczą.

Droga gdzie ktoś dotąd biegnie,

Rzeka do której ktoś skacze,

Szpital gdzie ktoś chciał po cichu

Coś krzyknąć i zgasł bez okrzyku.

 

Nie mylą się Państwo (jeśli dotrwaliście do tego momentu). To znowu Jacques Prévert w przekładzie naszego bohatera.

Stanisław Baliński był człowiekiem niebywale skromnym. Podkreślają to ci, którzy z nim rozmawiali. Z zachowanych wywiadów (w Internecie oraz naszym muzealnym archiwum)  wynika, że był wyjątkowym rozmówcą. Do końca zachował doskonałą pamięć. W jednym z ostatnich wywiadów, jakiego udzielił prof. Włodzimierzowi Wójcikowi mówił : Niech pan pozdrowi moją prawdziwą  przyjaciółkę, Marysię Kuncewiczową; niech pan pozdrowi polskie powietrze, którym się tak lekko oddychało.

Z właścicielką  willi pod Wiewiórką łączyło go nie tylko umiłowanie do przyrody (preferowane drzewo-brzoza). Co jeszcze? Wieczorem w hotelu Staś Baliński. Narzeka na reumatyzm, ociężał, ale w oczach zawsze ten sam wstydliwy unik, jaki dzieci przeciwstawiają dorosłym. Zna harmonię i solfeż, mnóstwo wiedział, czytał, zna dużo języków, dużo ministrów, chłopów i hrabin, ale nie może pokonać wstydu. To nas łączy, ten wstyd istnienia, tak samo niepojęty jak miłość. Co to właściwie jest? Próbowałam ten temat poruszyć w noweli „Diabeł” z tomu „Dwa księżyce”. Chodzi o syna praczki, który ucieka przed identyfikacją. Wstydzi się. Nie zrobił nic złego i niczego się nie boi, tylko nie znosi  żeby go wołano po imieniu, kurczy się, cierpi kiedy na niego patrzą. (…) Janek to oczywiście ja, ale także Staś. (M. Kuncewiczowa, Fantomy)

A codą tego tekstu niech będzie Jacques Prevert. Recytowali to kiedyś Serge Reggiani i Charlotte Rampling. Tym razem w oryginale:

Pour toi, mon amour

Je suis allé au marché aux oiseaux

et j’ai acheté des oiseaux

pour toi,

mon amour.

Je suis allé au marché aux fleurs

et j’ai acheté des fleurs

pour toi,

mon amour.

Je suis allé au marché à la ferraille

et j’ai acheté des chaînes,

de lourdes chaînes

pour toi,

mon amour.

Et puis je suis allé au marché aux esclaves

et je t’ai cherchée,

mais je ne t’ai pas trouvée,

mon amour.

fot. Piotr Makowski

P.S. O twórczości Stanisława Balińskiego i wierszu Kolęda warszawska kilka lat temu przypomniała Margret. (No i w końcu są celebryci!;) Teksty Balińskiego śpiewali m.in. Sława Przybylska i Leszek Długosz. Poszukajcie, bo warto.

P.S. 2 Nie byłoby tego tekstu, gdyby nie biografia A. Słonimskiego Słonimski. Heretyk na ambonie J. Kuciel-Frydryszak;  strona www.liryka-liryka.blogspot.com oraz oficjalna strona Małgorzaty Musierowicz – to tam wszystko się zaczęło.

Ojciec Cyryl Mieczysław Plis

W poszukiwaniu tropów pamięci, wyznaczanych przez postaci Marii i Jerzego Kuncewiczów pomagają nam czytelnicy. Tekst naszego  współautora, Janusza Ogińskiego nie mógł przyjść w lepszym okresie. Jego bohaterem jest ojciec Cyryl Mieczysław Plis. O zakonniku, który zmarł w roku 2016, bardzo pięknie pisała Ewa Anna Soria, w tekście Fajny braciszek ze sklepiku, zamieszczonym na portalu kazimierzdolny.pl. Myślę, że Pani Redaktor się nie obrazi, jeśli zacytujemy fragment tego artykułu:

Ojciec Cyryl, fot. z archiwum Janusza Ogińskiego

Fajny braciszek ze sklepiku –  tak postrzegało go wiele osób, które zaglądały do kazimierskiego Klasztoru w poszukiwaniu… smaku życia, bo tak chyba można by określić łącznie wszystkie oczekiwania ludzi, którzy niespiesznym krokiem przekraczali próg klasztorny z ciekawością, co ich też czeka po drugiej stronie.
Bywało, że czekał na nich człowiek. Ze swoją opowieścią. O Klasztorze. O ziołach. O życiu. Ojciec Cyryl w swoim sklepiku. Ludzie przychodzili tu ze świata, obcy, nieznajomi, a wychodzili niejako przyswojeni. I nieważne, czy byli to ministrowie, prezydentowa Kwaśniewska czy zwykli ludzie.

(poniżej zamieszczamy artykuł Janusza Ogińskiego, pisany jeszcze przed śmiercią tego wyjątkowego zakonnika. Został opublikowany w 2012 r., w gazecie Powiśle Lubelskie. Celowo nie wprowadzamy do niego zmian.)

Ojciec Cyryl – franciszkanin z Wilkowa nad Wisłą

Nie ma chyba takiej osoby wśród mieszkańców i stałych bywalców Kazimierza Dolnego, kto nie znałby o. Cyryla. Codziennie spotkać go można w franciszkańskiej świątyni podczas nabożeństwa przed ołtarzem Matki Bożej Kazimierskiej, często w konfesjonale, a w ostatnim czasie także i w przyklasztornym sklepiku z ziołami. To postać powszechnie lubiana, otoczona szacunkiem, mająca opinię znakomitego spowiednika.


Ojciec Cyryl, fot. z archiwum Janusza Ogińskiego

W rodzinnym Wilkowie nad Wisłą ma także spore grono przyjaciół i znajomych. Mieszka tu również jego rodzina i wielu krewnych. Są dumni, że mają „swojego” zakonnika w kazimierskim klasztorze. Niewielu jednak pamięta jak wyglądało jego dzieciństwo i młodość, a także jak trafił za klasztorną furtę.

Mieczysław Plis urodził się 2 czerwca 1934 roku w Wilkowie n. Wisłą. Jego rodzicami byli Jan i Katarzyna z d. Rybak ze wsi Machów. Był ich trzecim, najmłodszym dzieckiem. Starsi to: Henryk i Zygmunt. W 1940 roku, 13 maja, umarła jego matka – Katarzyna Plis.  Kilka lat później narodzinę przyszłego zakonnika z Wilkowa spadło kolejne nieszczęście. Było to

przymusowe wysiedlenie do wsi Żmijowiska, a potem do wsi Kowala koło Poniatowej, spowodowane przyjściem frontu rosyjsko – niemieckiego w lipcu 1944 roku. W 1946 roku, w maju, dotarła do jego ojca tragiczna wiadomość, że Henryk (starszy brat Mieczysława i Zygmunta), który w czasie wojny był lotnikiem 304 dywizjonu bombowego stacjonującego w Londynie, zginął śmiercią bohaterską 20 października 1941 roku w 90. operacji powietrznej w locie bojowym na Hamburg. Został odznaczony trzykrotnie Krzyżem Walecznych i Medalem Bohatera.

Mieczysław rozpoczął naukę w 1941 roku, już podczas okupacji niemieckiej. Początkowo uczył się w gminnej szkole, ale gdy zniszczył ją pożar, lekcje przeniesiono do budynku parafialnego i domów prywatnych. Pamiętam, część z nas uczyła się w tak zwanym „okrąglaku”, a pozostali w domu Kusia o przydomku „Cukier”, i jeszcze u Szkutnickich. Uczyliśmy się rachunków, polskiego i religii – wspomina o. Cyryl.

Szkołę powszechną Mieczysław Plis ukończył w 1949 roku. Później był rok przerwy spowodowanej ciężką chorobą. W 1950 roku próbował dostać się do liceum w Kazimierzu Dolnym,  ale go nie przyjęto. Wtedy Mieczysław udał się do męskiego Lubelskiego Liceum Biskupiego nazywanego potocznie „Biskupiakiem”.  To była renomowana szkoła, uczyli w niej w większości profesorowie KUL-u. Wracałem po pierwszym roku nauki na wakacje. Wysiadłem z autobusu na rynku w Kazimierzu, bo tam przy studni był dworzec autobusowy. Zobaczyłem Józefa Kwiatka, zastępcę dyrektora kazimierskiego liceum. Poznał mnie. Pamiętał, że próbowałem dostać się do ogólniaka. Zagadnął mnie, gdzie się uczę i kazał pokazać świadectwo. Kiedy zobaczył, że mam bardzo dobre oceny, zapytał czy chcę się uczyć w Kazimierzu nad Wisłą. Na tę propozycję odpowiedziałem, że chętnie jeśli będę przyjęty. Zgodziłem się, bo w liceum kazimierskim internat kosztował 120 złotych, a szkoła była bezpłatna. Natomiast w „Biskupiaku” czesne wynosiło 60 złotych, zaś internat kosztował 240 złotych. Pojechałem do Lublina zabrać z kancelarii papiery.  I tak od września 1951 roku rozpocząłem naukę w Kazimierzu nad Wisłą.  Mieszkałem w klasztorze u franciszkanów, bo szkoła wynajmowała część budynku na internat. To wtedy po raz pierwszy miałem bliższy kontakt z klasztorem i zakonnikami. Wtedy też po raz pierwszy przymierzyłem habit. Jest nawet takie moje zdjęcie w habicie –wspomina o. Cyryl.

Mieczysław Plis (stoi drugi od prawej) jako uczeń kazimierskiego ogólniaka fot. z archiwum Janusza Ogińskiego

Mieczysław Plis maturę zdał w 1954 roku. Zaraz po tym zdecydował się na życie zakonne. Pojechał do Klasztoru Ojców Franciszkanów w Krakowie, gdzie urzęduje Ojciec Prowincjał. Tam złożył podanie i dokumenty. Po rozpatrzeniu prośby został przyjęty i skierowany do nowicjatu w Pilicy. W pilickim klasztorze, na koniec nowicjatu, złożył pierwsze śluby zakonne w 1955 roku. W 1956 roku podjął studia w Wyższym Seminarium Duchownym w Krakowie. Tam też z rąk biskupa Karola Wojtyły przyjął tonsurę i niższe święcenia kapłańskie. Natomiast śluby wieczyste złożył 15 grudnia 1960 roku, a świecenia kapłańskie przyjął 28 czerwca 1961 r. z rąk ks. biskupa krakowskiego Juliana Groblickiego na Dębnikach w Krakowie.  Po święceniach o. Cyryl pracował przez 10 lat we Włocławku. Później przez 6 lat w Koninie, rok w Stopnicy, a następnie w Zakliczynie, aż do 13 lipca 1987 roku. Od 1987 roku, do dziś, o. Cyryl pracuje w Klasztorze  O.O. Franciszkanów w Kazimierzu Dolnym. Do jednych z ważniejszych wydarzeń w swoim życiu o. Cyryl zalicza spotkanie Janem Pawłem II, które miało miejsce 29 maja 1986 roku w Watykanie. Wówczas o. Cyryl obchodził 25-lecie święceń kapłańskich. Z tej okazji dostąpił też zaszczytu odprawienia w koncelebrze Mszy św. z Papieżem w Jego kaplicy w Watykanie.


O. Cyryl Mieczysław Plis z Janem Pawłem II w czasie spotkania, które odbyło się maja 1986 roku w Watykanie w auli Klementyńskiej. fot. z archiwum Janusza Ogińskiego

Kilka tygodni później, również z okazji 25-lecia kapłaństwa, o. Cyryl odprawił Mszę świętą w Sanktuarium św. Jana Maria Vianney w Ars, we Francji, w miejscu do którego pielgrzymują kapłani. Należy też wspomnieć, że w 2001 roku o. Cyryl otrzymał od Ministra Kultury i

Sztuki Kazimierza Ujazdowskiego „Złotą Odznakę” za Opiekę nas Zabytkami. Uroczystość wręczenia tej odznaki odbyła się w Muzeum Wsi Lubelskiej w Lublinie.

Codą do tego tekstu niech będzie wypowiedź ojca Bonifacego z kazimierskiego klasztoru, cytowana w artykule Anny Ewy Sorii Fajny braciszek ze sklepiku.

Bardzo cenił swoje kapłaństwo – wspomina ojciec Bonifacy. – Nawet wtedy, gdy już z powodu choroby nie bardzo mógł chodzić, przychodził do kościoła. Jeżeli nie mógł stać przy ołtarzu, to siadał, wstając tylko na najważniejsze momenty mszy. Chciał swoje obowiązki spełnić. Jeszcze rano w Wielką Sobotę przyszedł, bo to on zawsze święcił pokarmy, ale już się bardzo źle czuł i nie mógł czytać. Poświęcił chyba raz i powiedział gwardianowi, żeby go zastąpił. Jeszcze wieczorem powiedział, że idzie do kościoła. I brat Daniel pomógł mu wejść. Ledwie wchodził na te dwa stopnie, które prowadzą do prezbiterium… Jeszcze przyjął komunię, ale już nie celebrował… Mimo choroby często można go było spotkać w konfesjonale, nawet wtedy gdy nie miał wyznaczonego dyżuru.

Irena Lorentowicz

Irena Loretnowicz, lata 20te XX w. (fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe)

Bez niej nie byłoby ani Domu, ani kazimierskiej Marii Kuncewiczowej. Co prawda mąż pisarki przywiózł ją do Miasteczka, ale to dopiero Rena (Irena Lorentowicz) rozbudziła w niej zauroczenie Kazimierzem. Wędrując pod rękę po zielonych wąwozach, zapewne w poczuciu natchnionego porozumienia dwóch kobiet – artystek, dotarły do miejsca, w którym dziś stoi Kuncewiczówka. To Rena, w scenerii cudzego podwórka, dymiących garów z paszą i nieujarzmionej zieleni oznajmiła: „Tu powinnaś zamieszkać!”. Jakże to wyjątkowe musiało być porozumienie, skoro pisarka zaufała przyjaciółce i niedługo potem stała się współwłaścicielką kazimierskiej parceli.

Wakacje w Bretanii. Ewa (matka Ireny) przy sztaludze, mała Renia w głębi, na kolanach ojca (fotografia z książki „Oczarowania”)

Charyzmatyczna Irena Lorentowiczówna (1908-1985) poznała Kazimierz dużo wcześniej niż Maria. Była studentką słynnego Prusza. Razem z profesorem i kolorową malarnią przeżywała egzotykę Miasteczka.

Kazimierz to było kilkanaście lat naszej młodości, Kazimierz to była nasza własność, razem z czarem starych domów drewnianych – jakże podobnych do toledańskiego budownictwa w dzielnicy starożydowskiej, razem z patrycjuszowskimi murami, sklepikami z nieprawdziwego zdarzenia. (Irena Lorentowicz, Oczarowania, PAX 1975)

Portret autorstwa Tadeusza Pruszkowskiego (źródło: Wikipedia)

Była urodzona dla sztuki i związana z teatrem niemal od zawsze. Co innego mogła chłonąć mała Renia, skoro jej ojciec, Jan Lorentowicz, dyrektor teatrów, krytyk i publicysta sprowadzał sprawy sceny do codziennego życia domowego. Matka Ireny, Ewa z Rościszewskich Lorentowicz, zajmowała się grafiką i introligatorstwem, projektując okładki książek.

Dzieciństwo i domową atmosferę malarki najlepiej opisuje ulubiona zabawa w „Jaworowych ludzi” czyli korowód gości jej rodziców, a wśród nich: Żeromski, Staff, Tetmajer, Berendt z Franzem Fiszerem na czele. Wrażliwość artystki kształtował świat biblioteki ojca, o czym tak pisała we wspomnieniach:

Zwłaszcza biblioteka ojca, z biurkiem między dwoma oknami, to był świat najdroższy mi. (…) To jednak mogło odbywać się tylko tam, w tej bibliotece, w tym moim dzieciństwie zasnutym mgłą andersenowską, kiedy to w nocy rodzice wyciągali mi spod poduszki stosy książek. Były to śliczne wydawnictwa Mortkowiczowskie dla dzieci, bajki Leśmiana, i norweskie Nad dalekim cichym fiordem, i Konopnickiej bajki o sierotce Marysi. Ale nauczyłam się też oglądać ilustracje-reprodukcje z wydawnictw dla dorosłych z historii sztuki. Dość wcześnie, zanim jeszcze zrozumiałam, weszło mi to w krew. I polskie malowidła, zwłaszcza pejzaże. W tym jakoś czasie, może nieco dawniej, wyszły ojca ilustrowane antologie poezji polskiej Ziemia Polska w pieśni i Polska pieśń miłosna. Były to wówczas pierwsze tego typu ozdobne zbiory wierszy. Pochłaniałam obrazki. Nauczyłam się nazwisk poetów, a ballady Mickiewicza, czytane przez ojca, były ulubionymi bajkami. (Irena Lorentowicz Oczarowania PAX 1975)

Artystka rozwijała swój warsztat w Szkole Sztuk Pięknych (1925 – 31) i Państwowym Instytucie Sztuki Teatralnej. Moment przełomowy twórczości i kariery nastąpił wiosną 1935 roku, kiedy otrzymała propozycję współpracy przy realizacji opery Harnasie Karola Szymanowskiego w Operze Paryskiej. Sztuka odniosła ogromny sukces a Irena Lorentowicz za wykonaną scenografię otrzymała I Nagrodę Grand l`Opera oraz stypendium rządu francuskiego aż na pięć lat! Za sukcesem szły propozycje. Paryskie sceny składały zamówienia, sława polskiej scenografki rosła.

  • Projekty kostiumów I. Lorentowicz (zbiory oddziału Kamienica Celejowska MNKD)

W ten oto sposób Rena, pierwowzór tajemniczej Meny z Dwóch księżyców, która suknie zdobiła erudycją, malarstwo humorem, przyrodę muzyką, rzeczywistość snem, a wszystko — sobą, zdobywała świat.

Co z przyjaźnią z Marynką (tak nazywała Rena swoją przyjaciółkę pisarkę)? Przetrwała. Pomimo różnych spojrzeń na cud dziejącego się świata, bez względu na wieloletnie przerwy w widywaniu się.

Z Marynką najbardziej może łączy mnie miłość przyrody i piękno otaczającego świata, choć inaczej widziane, ale wspólnie i gorąco przeżywane. Lubię w niej tę zadumę, kiedy patrzy przed siebie i chłonie widziane. A patrzy inaczej, bardziej dogłębnie. Współczułam jej, że nie potrafi się tak cieszyć życiem jak oberwańcy – malarze. (I.L „Oczarowania”)

Wybuch wojny zastał Renę w Paryżu. Jesienią 1939 roku, do stolicy Francji przybyło małżeństwo Kuncewiczów, szukając schronienia przed wojskami Hitlera i Stalina. Nad Sekwaną przyjaźń okazała się mieć bardziej wymierne skutki – w pierwszych dniach Rena gościła Marię i Jerzego w swoim mieszkaniu na Montparnassie. To Marynka przekazała Renie wiadomość o śmierci jej ukochanego ojca. Nikt ze środowiska polskich emigrantów tego nie potrafił, trzymano to w tajemnicy. W końcu ten ciężki obowiązek spadł na przyjaciółkę z Kazimierza.

Kuncewiczowie krótko mieszkali w wojennym Paryżu. Irena Lorentowicz wyemigrowała rok po nich, w 1941 roku. W okolicznościach godnych scenariusza filmowego, dotarła do Stanów Zjednoczonych. Miała szczęście, talent i uznane w środowisku nazwisko . To pozwoliło jej pracować „w zawodzie”. Do 1959 roku realizowała zamówienia scenograficzne dla Metropolitan Opera. Projektowała również książki dla najmłodszych. Niektóre z nich jeszcze dziś można kupić na amerykańskich portalach aukcyjnych.

  • Projekty amerykańskich książek dla dzieci (źródło: ebay)

Przyjrzyjcie się im. W ilustracjach jest nie tylko radość koloru, w końcu to książki dla dzieci. Wyraźnie widać formę postaci jak ze swojskiego podwórka pełnego polskiego folkloru. Nie wiemy, czy zamówienie na wykonanie tych ilustracji tak określało wygląd bohaterów książeczek, czy to inwencja twórcza artystki tęskniącej za Ojczyzną.

Pisała: Wybierałam się do Warszawy od chwili, gdy oglądałam fotografie ruin po Powstaniu, a wśród ruin zdumiewające stragany z kwiatami. (Oczarowania).

Najpierw, jakby na próbę, przyjechała do Polski z… wycieczką prowadzoną przez polskich paulinów. Ostatecznie, na stałe do kraju wróciła w 1960 roku. Tuż po powrocie oddała amerykański paszport, przyjmując polskie dokumenty. Znowu miała szczęście, bo doświadczenie i talent artystki pozwalały na realizację kolejnych zamówień scenograficznych w polskich teatrach. Podjęła się także pracy w Liceum Techniki Teatralnej w Warszawie, gdzie uczyła historii ubioru i techniki teatru. Jak wspominali jej uczniowie ( w tej grupie jest nie tylko Kieślowski, ale odwiedzająca często Dom Kuncewiczów artystka, Maja Raszewska) Rena była bardzo lubianym pedagogiem. Lubiła dzielic się nie tylko swą wiedza i doświadczeniem. Rozdawała własne projekty scenograficzne. Z tych „podarunków”, w Kuncewiczówce zorganizowano niegdyś ekspozycję. Jako scenografka wystapiła przed kamerą w filmie Personel, wyreżyserowanym przez Krzysztofa Kieślowskiego. Dzieło możemy obejrzeć, w zrekonstruowanej formie, na platformie VOD TVP.

  • Kadry z filmu „Personel”

Czy filmie grała samą siebie? Charakterystyka Ireny Lorentowicz, napisana przez jej kazimierską przyjaciółkę we wstępie do cytowanej tu wielokrotnie książki Ireny Lorentowicz „Oczarowania”, pozwala twierdzić, że tak:

Jak Mena z Dwóch księżyców nie tyle żyła, co przeżywała. Urządzała, upiększała, deformowała rzeczywistość, żeby inni ładnie w niej mieszkali.

Nieprzerwanie przyjeżdżała do Kazimierza, oczywiście jak za czasów malarnii w sezonie letnim i zawsze pod dach tej samej gospodyni. We wspomnieniach (zamieszczonych na blogu www.wkazimierzu.pl) dowiadujemy się, że pomimo braku rodziny, zjawiała się zawsze pod opieką dwóch przysposobionych wychowanków z Liceum Techniki Teatralnej.

Starsi kazimierzacy zapamiętali ją jako dystyngowaną, choć nieco ekscentryczną damę w kapeluszu i oryginalnej biżuterii (ponoć podarowanej przez Zuzię Pruszkowską).

Będąc w Kazimierzu Dolnym, Rena spotykała się z Marynką i Jerzym Kuncewiczami, aby dyskutować i wspólnie przeżywać wrażenia, jakie przynosił świat. Zmarła w lutym 1985 roku w Warszawie.

„Jerzy, od dnia 20 lutego 1985 roku nie ma Reni. Nie ma jej w mieszkaniu na ulicy Gamerskiego, w Warszawie, gdzie przez dwadzieścia lat opalizowały stare szkła na mahoniowych komodach, gdzie poukładane starannie piętrzyły się w pracowni teki ze szkocami kostiumów Lifara i innych koryfeuszy baletu i opery w Paryżu, Warszawie, Nowym Jorku.

Znikły akwarelowe obrazki z kawałeczkami atłasu czy adamaszku przypiętymi do arkusza jako wskazówki dla szwalni w teatrze. Nie ma na ścianie portretu jej ojca, Jana Lorentowicza, którego intelektualne i męskie czary sączą się jeszcze z dzienników Zofii Nałkowskiej i z listów anty-dulskiej Gabrieli.

Nie ma wstążek, nie ma suchych i świezych bukietów i nie ma też na szpitalnym łóżku istoty nieprawdziwej, która dawniej była Renią (…).

W ostatnim swoim dniu odwiedziła mnie. Wizyta była olśniewająca i straszna. Jak gdyby akt zemsty na przedmiocie, który Renię zdradził. Lustro. Długie lustro w złoconej ramie osunęło się na posadzkę i rozprysło na szklane drzazgi z przeraźliwym trzaskiem. (…) Osunęło się i stłukło razem z odbiciem Reni w przemijającej postaci świata.” (Maria Kuncewiczowa, Listy do Jerzego)

Irena Lorentowicz w latach 80tych XX w. (źródło: Archiwum Twórczości Krzysztofa Kieślowskiego www.kieslowski.com.pl)

Edward Hartwig i Ewa Hartwig-Fijałkowska

Nie bez powodu mówi się, że literatura otwiera nam okna na świat. A jeśli umiejętnie uda się połączyć słowo i obraz, taki widok będzie się jawić jak panorama. Czy za sprawą książek można więc zaczarować rzeczywistość? Tego zadania podjęli się kilka lat temu twórcy nie byle jacy. Wstęp książki, która w tej chwili leży na moim biurku napisała (oczywiście) Maria Kuncewiczowa.

Moje wydanie albumu o Kazimierzu Dolnym (polujcie na to wydawnictwo na aukcjach internetowych)

Czytamy w nim: Kazimierz Dolny nad Wisłą jest jednym z polskich mitów. Wiadomo, że mity mają długie życie, zależne nie tyle od historii i geograficznego klimatu, ile od ogólnoludzkiej potrzeby przekraczania rzeczywistości. Kiedy kilkadziesiąt lat temu mój mąż Jerzy, lublinianin, przywiózł mnie, warszawiankę, do niechlujnego miasteczka pełnego szwargotu kupczyków żydowskich i rżenia chłopskich chabet, pierwszą moją reakcją była raczej odraza, niż zachwyt. Ale z dnia na dzień rosła ta nieuchwytna dla rozsądku fascynacja.

Ewa Hartwig-Fijałkowska i Edward Hartwig, fot ze skrzydełka albumu, o którym piszemy.

Nie mylą się Państwo. To wstęp do albumu fotograficznego, Ewy Hartwig-Fijałkowskiej i Edwarda Hartwiga. Ojciec (1909-2003), słusznie uważany za jednego z najwybitniejszych fotografów polskich, przyjeżdżał do Kazimierza Dolnego w okresie 20. lecia międzywojennego. Chciał być malarzem (uczył się m.in. w prywatnej szkole malarstwa  Henryka Wiercińskiego w Lublinie). Dlatego ciągnęło go do kolorowej braci kazimierskiej „malarni” pod wodzą prof. Pruszkowskiego. Niektóre z zawartych wówczas przyjaźni przetrwają próbę czasu. Pracownie Zenona Kononowicza i Władysława Filipiaka (i samo malarze) będą dla Hartwiga nieustającym źródłem inspiracji. Już nie plastycznych, ale fotograficznych.

Najlepsze zdjęcia wykonał w Lublinie. Piszę nieobiektywnie, bo jestem lublinianką i uwielbiam te fotografie. Nie tylko lubelskich zaułków, Wieniawy, nowo powstających osiedli mieszkaniowych (to już w czasach powojennych), ale także mieszkańców Lublina. Hartwig towarzyszył im w czasie ważnych wydarzeń, ale także uwieczniał ich portrety zarobkowo. O pracach, które w tej chwili wywołują najwięcej zachwytów mawiał, że są robione „do tapczanu”. Eksperymentował, a najlepszym miejscem do tych poszukiwań był Kazimierz Dolny.

Edward Hartwig, Kazimierz Dolny, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Przyjeżdżałem pociągiem – wspominał Hartwig – częściej furmanką, ale najpiękniejsze były piesze spacery z Puław do Kazimierza wśród łąk i owocowych sadów, kwitnących śliw i jabłoni, niekiedy groblą wiślaną, nadwiślańskimi wzgórzami, skąd rozpościerał się niezapomniany wspaniały obraz Wisły i jej zakoli, skarpy wiślanej Janowca; krajobrazu zmieniającego się jak w kalejdoskopie w różnych porach roku. 

Lubelski Ośrodek Brama Grodzka Teatr NN, który otrzymał w darze od rodziny Artysty ogromny zbiór jego fotografii przygotował całą stronę, poświęconą Edwardowi Hartwigowi. To z niej pochodzi cytat, odnoszący się do przedwojennego Kazimierza. Jakże tej opowieści blisko do opowiadań Marii Kuncewiczowej, zgromadzonych w tomie Dwa księżyce. Oceńcie to Państwo sami:

Kazimierz był wtedy miasteczkiem z prawdziwymi domami, prawdziwymi zabytkami i prawdziwymi mieszkańcami. Dziś jest to dworzec zajezdny, przez który przepływają dziesiątki turystów.

Bardzo piękny, ale na wpół martwy dla tych, którzy znali to miejsce przed wojną. Pamiętam tamtejsze chłopskie jarmarki, małe żydowskie sklepiki, dzwony bijące w kościołach, letników przyjeżdżających z całymi rodzinami i dziećmi – i przede wszystkim malarzy. Był to okres szkoły Pruszkowskiego i Bractwa Świętego Łukasza. Na ulicach porozstawiane niemal co krok sztalugi, przy każdej z nich ekscentryczna postać z paletą w jednej, pędzlem w drugiej ręce. Na schodkach i rozkładanych stołkach studenci ze szkicownikami. Widywałem ich u Berensa, gdzie przychodzili na posiłki zakrapiane nierzadko alkoholem, z zazdrością słuchałem dobiegających mnie odgłosów ich beztroskich rozmów, zachwycały mnie ich białe wymięte spodnie płócienne, kolorowe szale na szyjach i zgniecione kapelusze chroniące głowy przed słońcem. Pierwszy raz zobaczyłem ich przy stoliku, na którym palił się ogień na półmisku czy w wazie, dziś już nie wiem. Może był to poncz, może zapalono rum na naleśnikach – dla mnie ten ogień i oświetlone jego odblaskiem wesołe twarze o ciekawym wyrazie stały się jakby symbolem czegoś odmiennego, piękniejszego od reszty świata. Wiedziałem, że często nie mieli grosza przy duszy i nieraz zmagali się z biedą, bywało, że nie starczało im na farby i płótna albo na jedzenie, ale ich sposób życia wydawał mi się najgodniejszy naśladowania. Różnice zachowań i obyczajów w różnych środowiskach społecznych były wówczas ogromne. Panowie mieszczuchy potrafili jeszcze wybrać się na trawkę w lakierkach i nawet młodzi ludzie ubierali się na co dzień starannie, nie było jeszcze mowy o niczym w rodzaju dżinsów lub noszonych dziś czasem przez młodzież, nawet uniwersytecką, kombinezonach robotniczych. Co tu dużo mówić – zapragnąłem znaleźć się w tej atmosferze sztuki i pozornej beztroski, tego odmiennego fasonu i odmiennych trosk.

We wstępie do albumu, który niejako sprowokował powyższy tekst, jest również takie zdanie:

Kazimierz był zawsze miastem moich wzruszeń, natchnień twórczych. Miejscowa ludność twierdzi, że Bóg stworzył ten piękny obszar ziemi w niedzielę i stąd jego niepowtarzalny urok i atmosfera.

Nie zdziwi zatem Państwa to, że Edward Hartwig do Miasteczka stworzone w niedzielę zabierał m.in. siostrę – poetkę oraz swoje córki. Ewa Hartwig-Fijałkowska, współautorka wydawnictwa, które nam towarzyszy pisała o Kazimierzu trochę mniej poetycznie. Tony sprzętu, jaki zabierali ze sobą w drogę oraz fakt bycia kierowcą i tragarzem znanego ojca odzierał te wyprawy z romantyzmu. Nie najłatwiejsze było także sprostanie w dziedzinie fotografii wysokim wymaganiom stawianym przez utytułowanego Edwarda Hartwiga. Być może właśnie dlatego poszczególne zdjęcia w wydawnictwie nie są sygnowane. W jednym z wywiadów (znowu nieoceniona strona lubelskiego Teatru NN) Ewa Hartwig-Fijałkowska wspominała plenery kazimierskie: Teraz już ten Kazimierz wygląda zupełnie inaczej, to już nie jest to samo. Trudno zobaczyć malarza malującego, natomiast częściej zobaczymy malarza sprzedającego swoje prace. Tak, że ten Kazimierz zupełnie się zmienił.Ja myślę, że najpiękniejsze to są te wąwozy. To jest uroczysko po prostu o każdej porze dnia. I przede wszystkim nie w sobotę i w niedzielę, tylko w taki normalny okres czasu, nie w sezonie. Nawet jak deszczyk popada. Ale to ma cały urok właśnie w wąwozie, żeby sobie postać, żeby sobie popatrzeć. Poza tym panorama na drugą stronę, na Janowiec. Strasznie mi brakuje właśnie tych malarzy i tych ludzi, którzy fotografują. Brakuje mi tej atmosfery kazimierskiej. Zupełnie innej niż teraz, bo nawet już jak zaczęły się te festiwale sztuki ludowej, to też już było strasznie tłoczno. To znaczy, może jeszcze wolałabym tamtą atmosferę niż to co się w tej chwili dzieje, że tam są te festiwale filmowe. To było takie bardziej ludowe. Te jarmarki na przykład, z prawdziwego zdarzenia. Przecież ja mam jeszcze kilka zdjęć ojca z tymi furmankami, to było coś.

„Trudny” Dom Kuncewiczów w obiektywie Hartwigów, jedna z fotografii z albumu, o którym piszemy

Dom Marii Kuncewiczowej to jest miejsce trochę inne. Wyobcowane jak gdyby z architektury kazimierskiej. Jest takie troszkę zimniejsze optycznie. Mieliśmy z ojcem kłopoty, żeby to jakoś sfotografować, a to musiało się tam znaleźć. To jest zupełnie coś innego. Na pewno samo miejsce jest bardzo ciekawe ze względu na postać, ale troszkę odbija od Kazimierza.

Właścicielka Willi pod Wiewiórką i autorzy kazimierskich fotografii spotkali się na kartach albumu. Na bohatera swojej twórczości patrzyli podobnie. Jak przyznaje Kuncewiczowa, mimo zmieniających się czasów, mód, magia czy też marzenie o Kazimierzu Dolnym jest nadal pożywką dla artystów spragnionych czegoś więcej niż rzeczywistość.

W zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym znalazło się ponad 20 prac Edwarda Hartwiga. W roku 2018, na okoliczność wystawy prac Ewy Hartwig-Fijałkowskiej w Domu Kuncewiczów pokusiliśmy się o połączenie tekstu Marii Kuncewiczowej z kadrami Edwarda Hartwiga. Patronem tego mariażu były, oczywiście, Dwa księżyce.

https://www.youtube.com/watch?v=GOIQo3bX1yA&fbclid=IwAR3xKEi1NxRzviwdVqMrWfZpTf0kt9obe8mAT9bIn8yVbg

 

Eliasz Kanarek – wielki malarz ze Skowierzyna

Najpierw będzie wstęp. A właściwie kilka wstępów:

Życzeniowy. Gdybym była bogata… To marzenie-mantra, powtarzane przez wielu, w różnych sytuacjach. W moim przypadku ten zwrot jest związany z finansami, jakie wydawałabym na sztukę. Na przykład taki oto obraz:

Eliasz Kanarek, Rodzina Cyrkowców, lata 50. XX w. (wypatrzone na aukcji w Christies)

Mogłabym także tworzyć kolekcję, bo artysta, który jest jego autorem wymyka się historykom sztuki. Podobno wciąż jest za mało materiału badawczego, aby o jego pracach napisać coś więcej. Wiele prac wciąż można kupić na amerykańskim rynku sztuki. Ceny nie są może zawrotne, ale… No właśnie, gdybym była bogata. Ciekawostka, ten artysta – jako jedyny z grupy na fotografii poniżej nie został wyretuszowany. Choć jego twórczość jest „nieostra”, to zdjęcie – jak najbardziej.

Otrzęsiny w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, słodkie lata 30. XX w. Eliasz Kanarek w grupie po lewej stronie, nad kobietą w białej bluzce (fot. NAC.pl)

Wstęp filmowo-literacki. Jak na złość, nie wzięłam ze sobą (a tekst jest pisany w czasie, gdy z powodu epidemii musimy skazać się na emigrację domową, czyli pracować w domach) Dwóch Księżyców Marii Kuncewiczowej. Bohaterem jednego z opowiadań jest żydowski malarz, Szymon. Zafascynowany inną artystką, Madzią. Sam nie akceptuje swojej żydowskości i – za sprawą orientalnej tkaniny zawiązanej na głowie jak turban – przeistacza się w maharadżę z Orientu. W owych czasach w Kazimierzu Dolnym każde dziwactwo czy fałsz uchodzą za dopuszczane, a nawet pożądane ta mistyfikacja podoba się Madzi. Problem jednak w tym, że prawdziwych uczuć nie wolno odgrywać, ani tym bardziej z nich kpić. Podobno pierwowzorem do stworzenia tej postaci był dla Kuncewiczowej właśnie bohater tekstu, który zamieszczamy poniżej.

Eliasz Kanarek, Różowy koń, kolekcja prywatna , wystawiony na aukcji w USA

Wstęp jak najbardziej muzealny. Bardzo chciałabym zobaczyć obrazy, które członkowie Bractwa Świętego Łukasza stworzyli na Wystawę Światową w Nowym Jorku. Jest wśród nich jeden specjalny. To odsiecz wiedeńska. Powód jest prozaiczny: do portretu króla Jana III Sobieskiego pozował Jerzy Kuncewicz.

Bractwo św. Łukasza, Sobieski pod Wiedniem, 1938-39

Wstęp właściwy (choć trochę i towarzyski). Nasze znajomości zawierane za pośrednictwem Internetu przynoszą konkretne efekty. Dziennikarz i kazimierzak, Janusz Ogiński jest uważnym czytelnikiem naszego bloga (za to dziękujemy). Tym tekstem dołącza do grona jego współautorów (za to również podziękowania). Bohaterem tej opowieści będzie autor tego obrazu:

Eliasz Kanarek, Kwiaty, 1950, kolekcja prywatna

Jest zaliczany do najwybitniejszych malarzy okresu międzywojennego. Należał do „Łukaszowców”, legendarnej grupy malarskiej – Bractwa św. Łukasza. Była to artystyczna konfraternia utworzona w 1925 roku podczas pleneru w Kazimierzu Dolnym przez uczniów prof. Tadeusza Pruszkowskiego z warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Eliasz Kanarek malował portrety, sceny rodzajowe, martwe natury i pejzaże.

Eliasz Kanarek fot. B.E. Dorys (ze zbiorów polona.pl)

Ostatnio o „Łukaszowcach” stało się głośno, bowiem ministerstwo kultury rozpoczęło starania, by odzyskać z USA kolekcję składającą się z siedmiu obrazów namalowanych przez nich na Światową Wystawę w Nowym Jorku w 1939 roku, skąd nie wróciły. Obrazy powstały na zlecenie rządu RP i miały na celu – jak napisał w katalogu do wystawy Tadeusz Pruszkowski – uprzytomnienie Amerykanom, że Polska jest wielkim państwem o starej kulturze, nie zaś tworem nowym, powstałym po wojnie europejskiej. Obrazy przedstawiały najważniejsze wydarzenia z historii Polski: spotkanie Bolesława Chrobrego z cesarzem Ottonem III, który pielgrzymował do grobu św. Wojciecha w Gnieźnie (1000 r.), chrzest Litwy (1386 r.), nadanie szlachcie przez Władysława Jagiełłę przywileju zwanego „jedleńsko-krakowskim”, gwarantującego, że nikt nie będzie więziony bez wyroku sądowego (1430 r.), zawarcie Unii Lubelskiej (1569 r.), uchwalenie „konfederacji warszawskiej” o wzajemnej tolerancji wyznań religijnych (1573 r.), odsiecz Wiednia (1683 r.), uchwalenie Konstytucji 3 Maja (1791 r.). Malowali je: Bolesław Cybis, Bernard Frydrysiak, Jan Gotard, Aleksander Jędrzejewski, Jeremi Kubicki, Antoni Michalak, Stefan Płużański, Janusz Podoski, Tadeusz Pruszkowski, Jan Zamoyski, a także pochodzący ze Skowierzyna – Eliasz Kanarek.

Wnuk obszarnika, syn chorążego Legionów Polskich

Pradziadami Eliasza było żydowskie małżeństwo Jakub Moises i Majta Kanarkowie, wyrobnicy z Antoniowa koło Radomyśla nad Sanem. Ich syn, Rachmiel, dziadek malarza, również przez wiele lat zatrudniał się jako wyrobnik w okolicznych folwarkach, był też pieszym kurierem pocztowym, handlował skórami, pierzem, starzyzną, zbożem, drewnem. Z czasem, gdy się wzbogacił, kupił w połowie lat 70.XIX wieku dwa niewielkie folwarki w Orzechowie i Popowicach. Następnie w 1881 r. od Franciszka Popiela nabył folwark w Kotowej Woli, a trzy lata później od księcia Hieronima Lubomirskiego duży obszar ziemski w Żabnie. Niedługo po tym dokonał też zyskownej transakcji kupując od Zofii Horodyńskiej i jej syna Zbigniewa dobra skwierzyńskie leżące po obu stronach Sanu. W międzyczasie wyprowadził się wraz z rodziną z Antoniowa do okazałego dworu w Skowierzynie. Jako przedsiębiorca dorobił się czterech cegielni i kilku innych drobnych fabryk, m.in. trzech gorzelni, kilku tartaków, fabryki terpentyny i denaturatu. Handlował też drewnem, prowadził hodowlę bydła opasowego. Miał opinię zdolnego przedsiębiorcy, ale też i hojnego filantropa. Wiadomo, że wspierał polskie cele narodowe i społeczne, finansując obchody rocznic ważnych wydarzeń historycznych, pomagał szkołom, które znajdowały się na jego obszarach dworskich, angażował się w życie społeczne radomyskiej gminy żydowskiej, dostarczył bezpłatnie cegłę na budowę kościoła rzymsko-katolickiego w Zaleszanach i budynku „Sokoła” w Tarnobrzegu. Rachmiel Kanarek ożenił się w 1885 r. Tylą Perlman, córką wyrobników folwarcznych z Mielca. Z tego związku urodziło się 9 dzieci: 5 synów i 4 córki. Najstarszym był Mojżesz Jakub ur. w 1876 r.(ojciec malarza). Jego życiorys jest również intrygujący. W młodości służył w Legionach Polskich, później, w wieku dojrzałym, pełnił wiele funkcji publicznych, był m.in. prezesem rady powiatowej PSL w Tarnobrzegu.

Wybitny malarz, a także … aktor amator

Artysta malarz Eliasz Kanarek urodził się 21 czerwca 1902 roku w rodzinnym Skowierzynie k. Zaleszan (pow. stalowowolski). Niestety, danych personalnych jego matki nie udało się ustalić. Nie wiadomo też gdzie rozpoczynał nauki. Natomiast pewnym jest, że latach 1919-1920 służył jako ochotnik w Wojsku Polskim. Studia w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych pod kierunkiem prof. Tadeusza Pruszkowskiego rozpoczął w 1923 roku. Razem z nim rozpoczynali naukę malarstwa tak znani artyści jak: Jan Zamoyski, Bolesław Cybis, Antoni Michalak, Jan Wydra (pracownia Pruszkowskiego), czy Witold Podoski, Tadeusz Kulisiewicz, Bogna Krasnodębska, Halina Ostrowska-Grabska (pracownia Władysława Skoczylasa), nota bene Halina Ostrowska-Grabska związana była z rodziną Stanisława Hofmokla z Zarzecza, była też przyjaciółką Walerii Mireckiej z Racławic koło Niska.

Bractwo św. Łukasza, Pierwsza wystawa w „Zachęcie”, Warszawa, 1928. Od lewej: Eliasz Kanarek, Aleksander Jędrzejewski, Antoni Michalak, Jan Wydra, Edward Kokoszko, Bolesław Cybis, Tadeusz Pruszkowski, Jan Zamoyski, Jan Gotard, Czesław Wdowiszewski (fot. katalog Zachęty)

Eliasz Kanarek, jako rysownik, współpracował w latach 1935-1938 z satyrycznym tygodnikiem „Szpilki”. Uczestniczył w weneckim Biennale 1934 r., a także wystawiał swoje prace w Carnegie Institute w Pittsburgu (USA). W 1932 roku zaprojektował scenografię do filmu „Dzikie pola” reżyserii Józefa Lejtesa. Wystąpił też jako aktor, co czym niewielu pamięta, w ekscentrycznym filmie „Szczęśliwy wisielec czyli Kalifornia w Polsce” nakręconym w 1926 roku przez jego mistrza – Tadeusza Pruszkowskiego. Ówczesne studentki profesora, Irena Lorentowicz (później wybitna scenografka), a także Pia Górska, wspominały, że „główną rolę” owego „szczęśliwego wisielca” w tym groteskowo-humorystycznym filmie powierzono Eliaszowi Kanarkowi. Przeżywał on na ekranie szereg niezwykłych przygód, musiał nawet rzucać się w przepaść w jednym z kazimierskich kamieniołomów. W filmie tym wystąpili rówież inni młodzi malarze z pracowni „Prusza”, m.in. Marian Szymanowski, Janina Konarska, Teresa Roszkowska. Premiera odbyła się 10 grudnia 1926 roku w warszawskim kinie „Splendid”. Niestety, film nie zachował się, ponieważ jedyna kopia zaginęła w czasie II wojny światowej. W marcu 1939 roku Eliasz Kanarek popłynął wraz z innym malarzem Bolesławem Cybisem transatlantykiem „Batory” do Nowego Jorku, wioząc wspomniane wyżej obrazy na wystawę. Po wybuchu wojny pozostał w USA. Również obrazy namalowane przez Bractwo św. Łukasza nie powróciły do kraju. Zostały zdeponowane w Le Moyne College w Syracuse. Eliasz Kanarek zmarł w maju 1969 roku w Scotsville.

Jeden z siedmiu obrazów (Unia Lubelska) pokazanych w polskim pawilonie Wystawy Światowej w Nowym Jorku w 1939 roku (fot. NAC.pl)

Kazimiera Iłłakowiczówna

Jeśli zaleczę choć jedno serce,

nie będę żyła na próżno;

jeśli choć jednej pomogę rozterce,

jednej ranie ulgą posłużę,

jeśli jednego małego ptaka

z powrotem do gniazda włożę,

nie będę żyła na próżno.

To jeden z wierszy znakomitej amerykańskiej poetki, Emily Dickinson w przekładzie Kazimiery Iłłakowiczówny. Zaskakujące, jak wiele faktów z życiorysu Iłły (tak mówiono o poetce) jest podobnych do tych z biogramu Marii Kuncewiczowej. Po pierwsze – data urodzin. Nie wypominając obydwu paniom wieku zaznaczmy, że każda z nich podawała co najmniej trzy daty swego przyjścia na świat. W przypadku Kazimiery Iłłakowiczówny (lata: 1889,1892 i 1893) każda z nich wydaje się prawdopodobna. Po drugie, obydwie znały dobrze języki obce i były tłumaczkami. Zasługą Iłłakowiczówny jest m.in. przekład Anny Kareniny oraz wielu utworów klasyki niemieckiej, nie wspominając o cytowanej już E. Dickinson. Kolejna sprawa to stosunek do własnej twórczości (przynajmniej na początku kariery) i umniejszanie rangi własnego pisarstwa. Niesłusznie, bo wierszami Iłłakowiczówny zachwycali się Tuwim i Żeromski. Kolejna sprawa – uwielbienie dla Skamandrytów i wspólne spotkania w „Ziemiańskiej”. Na dokładkę… niechęć, jaką obydwie panie darzyło damskie środowisko literackie Warszawy (wyjątkiem od tej reguły była Maria Pawlikowska-Jasnorzewska). Na ostatek zaś religijność, którą obydwie pisarki zaczęły odkrywać dość późno.

Kazimiera Iłłakowiczówna z czasów studenckich. Fot. ze strony wyborcza.pl

Drogi Marii Kuncewiczowej i Kazimiery Iłłakowiczówny niejednokrotnie się krzyżowały. A to w jednej z popularnych warszawskich kawiarni, a to w wydawnictwie bądź też ministerstwach, w których obydwie pracowały. Spotykały się wielokrotnie w Kazimierzu Dolnym (opisywanym przez Kuncewiczową) oraz Nałęczowie (który inspirował Iłłakowiczównę).

Zasadnicza różnica polega jednak na tym, że Kuncewiczowa chętnie odwoływała się do własnych przeżyć i doświadczeń (także i bolesnych), a dla Iłłakowiczówny wątki autobiograficzne były tematem tabu, z jednym wprawdzie wyjątkiem. Odstępstwo od reguły to Ścieżka obok drogi czyli cykl wspomnień o Józefie Piłsudskim, z czasów kiedy Iłłakowiczówna była jego sekretarką (lata 1926-1935).

Nie chcąc odbierać chleba (a i Państwu przyjemności lektury) biografom Kazimiery Iłłakowiczówny, skupmy się jedynie na fragmentach z jej życia związanych z okolicami Kazimierza Dolnego. Pierwszy trop prowadzi do Łazisk, w powiecie opolskim. Majątek otrzymała w posagu Halina z Kleniewskich, żona kuzyna Kazimiery, Witolda Iłłakowicza. Latem 1912 roku do majątku przyjechała na wakacje studentka polonistyki i anglistyki Uniwersytetu Jagiellońskiego w Krakowie, Kazimiera Iłłakowiczówna. Od tego roku wielokrotnie odwiedzała Łaziska. Pani Halina uwielbiała Kazię (tak domownicy nazywali poetkę). Zachwytu nie podzielał syn pani Haliny, Jerzy Olgierd Iłłakowicz:  Kazia była osobą dziwną, niezwykle utalentowaną, zamknięta w sobie, z wyraźnym negatywnym stosunkiem do ludzi. (…) Moje pierwsze zrozumienie jej wszechstronnych talentów miało miejsce w Łaziskach w 1921 roku. Tłumaczyła na polski książkę angielską na temat początków rewolucji rosyjskiej. Tłumaczyła szybciej, niż ja mogłem nadążyć przeczytać tekst na polski. A czytałem szybko i jej pismo było bardzo wyraźne. Ogromnie mi to zaimponowało. Ona biegle mówiła po angielsku, niemiecku, francusku, rosyjsku, trochę po litewsku. ( H.J. Zawistowski: Koneksje środowiskowe, rodzinne i literackie Kazimiery Iłłakowiczówny [w:] Ziemiaństwo na Lubelszczyźnie III, tom 2). W listach Iłłakowiczówny znaleźliśmy m.in. taki fragment : W latach 1910 aż do wojny często bywałam we dworach na pobrzeżu Wisły, z Puław jeździłam statkiem do Piotrawina, a dalej przez Zawichost i Sandomierz na Tarnobrzeg do Krakowa na uniwersytet. Bardzo pragnę zwiedzić Kazimierz, Puławy i oczywiście Lublin. Byłam w tych miejscowościach, ale nigdy ich nie zwiedzałam. (j.w) Niestety (jeszcze) nie wiemy, czy powodem krótkich wizyt w wymienionych miejscowościach była praca w gabinecie marszałka Piłsudskiego. Być może pobyty w Kazimierzu Dolnym mają związek z pasją Piłsudskiego, związaną z pewnym bardzo tajemniczym miejscem… To jednak pomysł na zupełnie inną historię. Obiecujemy, powrócimy do niej już wkrótce.

Kazimiera Iłłakowiczówna. To zdjęcie wypatrzyliśmy na blogu Jacka Dehnela awers-rewers.pl (Dziękujemy Autorowi bloga za udostępnienie zdjęcia)

Z powojennej korespondencji K. Iłłakowiczówny wynika, że starała się ona o posadę na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. Otrzymała ją, ale obietnica pracy na uczelni była aktualna jedynie do października 1947 r. Poetka wróciła z repatriacji miesiąc później. Choć osiedliła się w Poznaniu, to od roku 1963 regularnie odwiedzała Nałęczów. Bała się pierwszej wizyty, ale uzdrowisko przypadło jej do gustu. Najchętniej zatrzymywała się w domu Sióstr Urszulanek przy ul. Prusa. Tak zapamiętał poetkę niestrudzony badacz literatury, prof. Tadeusz Kłak: W latach sześćdziesiątych często można było spotkać w parku lub na ulicach Nałęczowa starszą panią, lekko już pochyloną, ubraną najczęściej w białą wyszywaną bluzkę oraz w długą kwiaciastą spódnicę, z kolorową chustką zarzuconą na ramiona. W dni zimniejsze czy deszczowe zawiązywała chustkę pod brodę, tak jak czyniły to kiedyś wiejskie kobiety, albo zakładała na głowę pelerynę z folii. Nosiła beżowy prochowiec. (…) W przeciwieństwie do innych pisarzy i ludzi o głośnych nazwiskach, którzy chętnie uczestniczyli w życiu towarzyskim sezonowych gości, przesiadując choćby w kawiarni lub na jej werandzie, Iłłakowiczówna prowadziła tu życie raczej samotne.(…) Ceniła czas, była niezwykle punktualna i wymagała punktualności od innych. Wszystko z góry przewidywała i organizowała dokładnie, zawsze z dużym wyprzedzeniem.(…) Gdy zaś poprosiłem ją, po odpowiednim uzgodnieniu, by spotkała się na wieczorze autorskim z kuracjuszami Sanatorium ZNP, dzień wcześniej udała się tam, obejrzała salę, a spotkanie musiało być tak zorganizowane, jak poetka sobie życzyła. (…) Kiedyś zwróciłem się do niej z prośbą o udzielenie wywiadu dla Kameny, pisma wychodzącego wtedy w Lublinie, w którym stale pracowałem. Zgodziła się na to i poprosiła, by dać jej pytania na piśmie. Gdy je przeczytała, rzekła : „Ale one nie mają sensu!”. I komentowała po kolei przedstawione pytania, wskazując ich bezzasadność. Na doręczony jej później nowy zestaw pytań przyniosła odpowiedzi, bardzo zresztą zwięzłe, z zastrzeżeniem, że nie wolno w nich zmienić nawet przecinka. (…) Na pytanie o jej stosunek do Nałęczowa, odpowiedziała tam: W Nałęczowie zaimponować mogą czystość, cisza i doskonałe utrzymanie. Przyjemni są: Prus po jednej stronie, Żeromski po drugiej, a staw z łabędziami pomiędzy.

Janusz Stanny, jedna z ilustracji do „Wierszyków nałęczowskich” Kazimiery Iłłakowiczówny. fot. garazilustracji.blogspot.com

Nic dziwnego więc, że w tomie wierszy dla dzieci roi się od nałęczowskiej fauny i flory:

Słowik i Księżyc

Słowik gwiżdże i kląska

wśród drzewa;

Księżyc się po gałązkach

przelewa.

Krągłe oko otwiera

Ropucha:

Nie wie – patrzeć ma teraz

czy słuchać?

Janusz Stanny, ilustracja do wiersza „Słowik i księżyc”, „Wierszyki nałęczowskie” Kazimiery Iłłakowiczówny , fot. garazilustracji.blogspot.com

Jak pisał prof. Kłak w książce W krajobrazie Nałęczowa, którą cytujemy, Kazimiera Iłłakowiczówna ceniła swoich kolegów po piórze, z wieloma utrzymywała kontakty listowne, ale spotykała się z jedynie kilkorgiem z nich. W tej grupie znaleźli się Maria i Jerzy Kuncewiczowie, którzy wielokrotnie odwiedzali poetkę w Nałęczowie i których rewizytowała w Kazimierzu Dolnym.

Zwięzła, rzeczowa, czasem bezceremonialna, lubiąca towarzystwo dzieci i szanująca małych czytelników. Tak zapamiętali ją ci, z którymi w Nałęczowie rozmawiała. Dzięki pamięci zachowała się również anegdota o zaginionym szalu. Ogłoszenie o cennej zgubie spisał (i zachował) nieoceniony Tadeusz Kłak. Brzmiało ono tak: W sobotę dn. 15 czerwca o godz. 10.30 zostawiono na ławce na ul. Prusa długi, puszysty brązowy szal (Mohair). Znalazca proszony jest o odniesienie za nagrodą, Prusa 16 (za Jabłuszkiem) dla Kaz. Iłłak.  Kiedy szal się odnalazł, Iłłakowiczówna zaproponowała, żeby zamiast ogłoszenia o zgubie powiesić w tym miejscu informację, że szal się znalazł, aby ludzie mogli się przekonać, iż taka rzecz jest możliwa. 

Prof. Kłak napomknął, że Kazimiera Iłłakiewiczówna nie przywiązywała wagi do kierowanej do niej korespondencji. Zamiast autora, ważniejsze było to, co do niej napisał. Za zgodą pisarki ocalił bardzo wiele listów od luminarzy ówczesnej kultury. Chciałby się zajrzeć do tych perełek epistolografii!

Ps Przepiękne ilustracje do Wierszy nałęczowskich K. Iłłakowiczówny z ilustracjami Janusza Stannego wypatrzyliśmy na garazilustracji.blogspot.com (jest tam tego więcej!!!!)

Ojciec Albin Sroka – dodatek od Czytelników

Niezwykły suplement do historii, opisanych na naszym blogu otrzymujemy od jego czytelników. Krąg czytelników rośnie, także dzięki temu, że tekst o Januszu Łopuszańskim przedrukował popularny portal www.kazimierzdolny.pl

Kilka dni po tej publikacji otrzymaliśmy wiadomość od Pana Janusza Ogińskiego (pochodzącego z Kazimierza Dolnego). Za jego przyzwoleniem przytaczamy treść tej korespondencji. Zamieszczone fotografie i skany listów są dodatkowym bonusem:

Ojciec Albin Sroka z naszym darczyńcą, Januszem Ogińskim. Fotografia z archiwum p. Ogińskiego.

Do 2012 roku pracowałem jako dziennikarz w lokalnym tygodniku „Sztafeta”, który ukazuje się w pow. stalowowolskim, niżańskim, tarnobrzeskim i leżajskim – pisze Pan Janusz Ogiński. Przeglądając Kazimierski Portal Informacyjny trafiłem na tekst „Historia z fałszerstwem w tle” (…) jednakże prawdziwą niespodzianką dla mnie był w zakładce „Bywalcy” znakomity tekst o działalności twórczej o. Albina Sroki. Cieszę się ogromnie, że w Kazimierzu nie zapomniano o tym wspaniałym człowieku, który kochał to miasto, marzył by w nim zamieszkać, pragnął być pochowany na kazimierskim cmentarzu (miał nawet przygotowany grobowiec !!!). O ile mi wiadomo, był zaprzyjaźniony z Marią i Jerzym Kuncewiczami. O. Albina Srokę poznałem w 1995 roku. Z czasem znajomość ta przemieniła się w serdeczną przyjaźń. Dużo korespondowaliśmy. W 1999 roku wspólnie z Ryszardem Lubickim byliśmy redaktorami drugiego wydania (poszerzonego o IV rozdział dot. koronacji obrazu) monografii: „Sanktuarium Maryjne Franciszkanów Reformatów w Kazimierzu n. Wisłą (pierwsze w 1984 r., broszura w 1991 r., skrócona wersja w 2009 r.). Ośmielam się wysłać zdjęcie, na którym jestem z o. Albinem. Fotografia została wykonana w jarosławskim klasztorze franciszkańskim. Wysyłam też kilka kierowanych do mnie listów o. Albina, w których opisuje swój pobyt w Kazimierzu n. Wisłą. Może kiedyś to się do czegoś przyda.

Jeden z podarowanych przez Pana Janusza Ogińskiego listów od ojca A.Sroki. Są w nim m.in kazimierskie ścieżki…

Korespondencja z Panem Ogińskim „zasiała” w naszych głowach ziarenko pomysłu. Obiecujemy, że wzejdzie w momencie powrotu oddziału Dom Kuncewiczów z „wygnania”, związanego z remontem konserwatorskim naszego budynku. O szczegółach – wkrótce.

Ojciec Albin Sroka. A tekstu o tej wyjątkowej osobie szukajcie poniżej:)

Władysław Broniewski

Urodził się nad Wisłą. Może nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Pochodził z Płocka i wraz z rodzicami mieszkał na skarpie wiślanej. Rzeka wielokrotnie wpływała do jego wierszy, choć nie zawsze kojarzyła się tylko z pięknym, choć groźnym krajobrazem. Jedna z najsłynniejszych fotografii Władysława Broniewskiego została wykonana nad Wisłą. Wykorzystał ją Wilhelm Sasnal do stworzenia takiego oto obrazu.

Wilhelm Sasnal, Broniewski, Muzeum Sztuki Nowoczesnej

O Władysławie Broniewskim (1897-1962) napisano tomy. Robili to zarówno entuzjaści jego twórczości, rodzina i bliscy, jaki również ci, którzy krytycznie odnosili się do zarówno do jego poglądów, jak i zasług dla polskiej poezji. Naszym zadaniem jest (na szczęście) wytropienie związków Władysława Broniewskiego z Kazimierzem Dolnym. Niech zatem poprowadzi nas Wisła. Na początku lat 50.XX w. poeta nosił się z zamiarem napisania poematu, poświęconego Wiśle. Do realizacji planów przystąpił w roku 1953. Tekst, współredagowany z córką Broniewskiego, Joanną Broniewską-Kozicką (nazywaną Anką) miał być scenariuszem filmu pod tytułem Wisła. Dzieło miało składać się z III części. Pierwsza, której kanwą miały być pory roku, miała symbolicznie przedstawiać trud pracy ludzkiej. Jednym z wymiernych wyznaczników tejże były historie miast nadwiślańskich, bogacących się dzięki Wiśle w czasie renesansu. Taki miastem miał być właśnie Kazimierz Dolny. Druga część poematu (i filmu) miała obrazować upadek prosperity. Nie zapominajmy, że Broniewski był ideologiem socjalizmu, w filmie nie mogło więc zabraknąć propagandowych haseł. III część miała więc być apoteozą ludzi pracy i odrodzenia kraju w innej, lepszej rzeczywistości. Scenariusz filmu, którego przygotowanie poprzedziła solidna dokumentacja, został złożony do Aleksandra Forda. Realizację filmu Wisła, w aspekcie dotyczącym interesującego nas tematu, w roku 1954 opisuje żona Broniewskiego, Wanda: Od roku myśli, zamierzenia twórcze Męża i Anki skupiały się na poemacie filmowym Wiśle. W drugiej połowie sierpnia Anka kręciła fragmenty tego filmu w Kazimierzu nad Wisłą. Pojechaliśmy tam na rowerach na dworzec wschodni i z Puław do Kazimierza znów na rowerach. Trochę wyżej w górę Wisły przycumowana była tratwa z flisakami, wyreżyserowana przez Ankę pod czasy króla Kazimierza. Mąż był w dobrym nastroju, z żywym zainteresowaniem obserwował pracę Anki. Po pracy wędrowaliśmy z Anką po Kazimierzu bądź jeździliśmy na rowerach. Wieczorami Mąż zachodził do Anki na dłuższe rozmowy. Śniadanie jadaliśmy w barze mlecznym. Mąż śmiał się, stojąc w kolejce po kakao, że szkoda, że Go tam nikt nie schwyci aparatem. (Zawsze z lubością gadano o piciu wódki, po prostu tyle było tej wódki w zawistnych gadaniach, że nie wiadomo, kiedy mogła powstać poezja Władka — a teraz dochodzą jeszcze opowieści o telefonach — nic, tylko wódka i telefon). Po kilku dniach wróciliśmy do Warszawy. W dwa dni po nas wróciła Anka. (Wanda Broniewska, Władysław Broniewski, Zgubiłem okulary, Listy z lat 1947-1962, Wydawnictwo Krytyki Politycznej).

Anka Broniewska-Kozicka przy pracy; fot. www.culture.pl

Tu drobne, ale ważne dla tekstu wtrącenie: Joanna Broniewska-Kozicka była córką Władysława Broniewskiego i jego pierwszej żony, Jadwigi. Z relacji córki Anki, Ewy Zawistowskiej (Dziadek Władek, O Broniewskim, Ance i rodzinie, Prószyński i S-ka) wiemy, że nie chciała robić kariery dzięki wsparciu uznanego ojca. Dosyć wcześnie wyszła za mąż i posługiwała się nazwiskiem Kozicka (mąż, Stefan Kozicki był dziennikarzem). Marzyła o zawodzie reżysera i mimo to, że wcześnie została matką, zdecydowała się na wyjazd do Paryża i studia reżyserskie. Wychowaniem córki, Ewy zajęły się babcie. Dziewczynkę uwielbiał także sławny dziadek. Małżeństwo Kozickich nie było szczęśliwe. Para nie rozwiodła się, ale Anka nie kryła swojej sympatii do pisarza, Bohdana Czeszki. Na początku 1954 roku Wajda zaczął robić film na jej podstawie, według scenariusza napisanego przez Czeszkę (Pokolenie). Mama była w trakcie realizacji Wisły. Mieli zatem wspólne zawodowe zainteresowania. Czeszko mógł jej imponować – pisała Ewa Zawistowska w książce Dziadek Władek. O Broniewskim, Ance i rodzinie (Prószyński i S-ka)

W książce znalazł się również inny fragment, dotyczący głębokiej więzi łączącej Ankę z jej ojcem: Anka wróciła po wojnie (przebywała z matką w ZSRR, a Broniewski – po pobycie w sowieckim więzieniu trafił do Armii gen. Andersa) z wyidealizowanym obrazem własnego ojca. Bardzo go kochała i bardzo czekała na spotkanie. Później przeżyła zawód. Nie przypuszczała, że aż tak pogłębił się jego alkoholizm. Egocentryzm chyba też. Czasem mawiała ze złością: „Budda zapatrzony we własny pępek”. Ale kochała go nadal bardzo.

Władysław Broniewski z przedwojennej katy pocztowej, fot ze zbiorów www.polona.pl

Tragedia wydarzyła się 1 września 1954 r. Ewa była jeszcze na koloniach, a mąż w delegacji. Anka, która mieszkała przy Placu Konstytucji, wróciła na chwilę do domu by przygotować się na kolejnych wyjazd w plener do Krakowa, do filmu Wisła. Następnego dnia, kierowca z Wytwórni Filmów Dokumentalnych który po nią przyjechał, poczuł na klatce schodowej ulatniający się gaz. Wyważono drzwi, ale Anka już nie żyła. Tak opisuje to zdarzenie Wanda Broniewska: zadzwonił telefon — obcy głos kobiecy mówił do mnie: „Pani wyjdzie za 5 minut z domu, skręci w prawo i wsiądzie do auta „Kroniki filmowej”. Ja na to: „Co z Anką?”. (Anka rano miała jechać do Krakowa kręcić film i przelękłam się, że to jakaś katastrofa samochodowa). W odpowiedzi te same martwo wypowiedziane słowa: „Pani wyjdzie za 5 minut z domu, skręci w prawo i wsiądzie do auta „Kroniki filmowej”. (…) W samochodzie był Bohdan Czeszko (…) odezwał się: „Anka nie żyje”. (…) Anka leżała w poprzek tapczanu, obok niej książka.(…) Władek był przerażająco opanowany. Wyszliśmy po kwiaty i wrócili. Władek został na noc. (Wanda Broniewska, Władysław Broniewski, Zgubiłem okulary, Listy z lat 1947-1962, Wydawnictwo Krytyki Politycznej).

Śmierć Anki stała się powodem plotek. Mówiono, że była rozczarowana życiem, nieszczęśliwie zakochana i sama targnęła się na życie. Rodzina zgodnie zaprzecza tym doniesieniom. Poetka, Jadwiga Stańczakowa (nota bene bohaterka naszej rubryki), która przyjaźniła się z Broniewskimi pisała o tym, że winowajcami tragicznych wydarzeń były zmęczenie Anki i zalany palnik kuchenki gazowej. Kobieta nastawiła czajnik chcąc zrobić sobie kawę i zapomniała o nim. Woda wykipiała z czajnika, zalewając palnik gazowy. Ulatniający się gaz spowodował śmierć reżyserki. Tę wersję zdarzeń potwierdza córka, Ewa Zawistowska : Anka miała słabe serce, często była bardzo blada. Byłą ambitna, bardzo obowiązkowa i nie zwracała uwagi na swoje zdrowie. Ilekroć miała do nas przyjść, szykowałam przede wszystkim najmocniejszą kawę. Dnia 1 września Anka zwolniła się wcześniej z pracy (WFD, ul. Chełmska), żeby przygotować się do wyjazdu do Krakowa na kręcenie filmu. Był upał. Taksówką pojechała do pralni odebrać kostium, do matki na Lenartowicza po walizkę i do siebie na MDM wybrać dokumenty do filmu potrzebne na wyjazd do Krakowa. Winda nieczynna, biegiem na szóste piętro. Spieszyła się, żeby wrócić na Chełmską na godzinę 17.00, na zebranie — do mieszkania wpadła na chwilę — okna zamknięte, story zasłonięte — żadnych porządków, zaczęła pakować walizkę w przedpokoju, nastawiła kawę, na chwilę położyła się na tapczanie, bardzo najprawdopodobniej zmęczona, kawa wykipiała. (Dziadek Władek. O Broniewskim, Ance i rodzinie, Prószyński i S-ka)

W roku 2005 Galeria Raster przygotowała cykl działań artystycznych, związanych z twórczością Władysława Broniewskiego. Jednym z nich był pokaz fragmentów filmu Wisła, z materiałów zachowanych w warszawskiej Wytwórni Filmów Dokumentalnych. O tym wydarzeniu historyk sztuki, Waldemar Baraniewski pisał następująco: Broniewski był artystą nowoczesnym. Doskonale rozumiał rolę i znaczenie nowych środków ekspresji, w tym szczególnie filmu. (…) Projekt Wisła otworzył poetę na wielkie wizualizacje. Otóż Wisła – mówił Broniewski – i jej bieg przez ziemię i historię Polski jest dla mnie  jakby syntezą całej Ojczyzny. Płynąca rzeka jest wizją trwałości, ale i nieuchronności mijającego czasu. Bezkresnego piękna i nieokiełznanego żywiołu, Historii i biologicznej egzystencji. (…) Broniewski studiował Kolberga, Glogera, zbierał informacje z zakresu hydrologii, archeologii, historii, ale nie zamierzał stworzyć dokumentu. Część scen w filmie jest inscenizowana. Spław zboża, sceny z rybakami. Trochę schematyczne, ale staranne plastycznie, dopracowane. (…) Film miał być barwny. W scenariuszu ten element służył wydobyciu dramaturgii i plastycznych walorów krajobrazów, w ich czasowej zmienności. (…) Czarno-biała kopia daje więcej kontrastów, dynamizuje i dramatyzuje obrazy.

Kadry z filmu Wisła, udostępnione przez Galerię Raster

W tomie wierszy Anka, napisanych przez Broniewskiego po śmierci córki znalazł się m.in. Film o Wiśle:

Od źródeł Wisły aż po ujście,

od źródeł życia aż do śmierci,

aż do utraty tchu jam niósł cię

na czułych skrzydłach moich wierszy.

Tak rzekę braliśmy na własność,

i piękne były nasze dobra,

jak światło, które ma nie zgasnąć,

jak żywy i wieczysty obraz.

Od wież wawelskich aż po gdańskie,

od Nowej Huty aż po Stocznię

i w przeszłość – aż po gród pogański,

umiłowaniem – po widoczne

sięgaliśmy, by słowem-okiem

odtwarzać, tworzyć wielkie dzieje

i w krajobrazie tkwiąc szerokim

uparcie głosić:- Dnieje! Dnieje!

… Pamięci moja smutna, nie kłam,

oto już obraz się pogmatwał,

wiślaną mgłą zasnuty ekran,

czerwone słońce, trumna, tratwa

i kry burzące most, i wieże

zamkowe, i fabryczny komin,

ostatni wieczór w Kazimierzu,

i w oczach mgła, i gorycz wspomnień…

Ach? Cóż ja robię? Chwytam cienie

i cień twój drogi na ekranie,

a rozum radzi: zapomnienie,

a serce wierzy: miłowanie.

Audycji o Wiśle w twórczości Władysława Broniewskiego można posłuchać pod poniższym adresem:

https://www.polskieradio.pl/8/6148/Artykul/1779507,Wladyslaw-Broniewski-patrzy-na-Wisle

Niestety, nie podpowiem gdzie szukać płyty Broniewski, na której utwory poety śpiewają m.in. siostry Wrońskie, Marcin Świetlicki i Muniek Staszczyk.

Marek Hłasko (18+)

Każde napisane o nim zdanie może być frazesem. Rzeczywiście, jest idealnym „materiałem” zarówno dla naukowych rozpraw, jak i plotkarskich tekstów. Postaram się z gąszczu zdań wyłowić te najważniejsze, bo związane z Kazimierzem Dolnym. W opowieści nie zabraknie wątków miłosnych.

Marek Hłasko nad Wisłą (w obiektywie Agnieszki Osieckiej). To zdjęcie wypatrzyliśmy w filmie Andrzeja Titkowa „Piękny, dwudziestoletni”

Jest rok 1957. Hłasko (1934-1969) ma za sobą udany i komentowany debiut – zbiór opowiadań Pierwszy krok w chmurach. Ma również za sobą zakończony romans z Hanną Golde, dziennikarką. Związek, choć nie pierwszy i nie ostatni w życiu pisarza, skłonił go do takiej oto refleksji: ja sam kochałem się w życiu tylko raz; było to jedenaście lat temu i potem nigdy już nie kochałem nikogo ani przez minutę, mimo że nieustannie starałem się stworzyć sobie złudzenia. (Piękni, dwudziestoletni, Czytelnik 1988). Kazimierz Dolny miał być miejscem leczenia złamanego serca, ale także wytężonej pracy. Hłasko wziął ze sobą brudnopis opowiadania Cmentarze, nad którym zaczął pracować dwa lata wcześniej. Skąd wybór Kazimierza? Możemy się jedynie domyślać (dotychczas nie natrafiłam na trop tej zagadki). Wiadomo natomiast, że Hłasko był w relacjach (nie napiszę, że przyjaźnił się, bo w wielu przypadkach były to związki o ekstremalnie zmiennych temperaturach) z całą warszawską socjetą. W tej grupie byli m.in. przedwojenni bywalcy Kazimierza Dolnego np. Jarosław Iwaszkiewicz czy Adolf Rudnicki. Popularność zyskało także miejsce, w którym zatrzymał się Hłasko. To Dom Architekta. W styczniu 1957 r., w liście do Jarosława Iwaszkiewicza pisarz nadmienia: siedzę teraz w Kazimierzu, ale za parę dni wyrzucają nas wszystkich, przyjeżdża tu setka dzieci węgierskich. Towarzyszką podróży Hłaski jest maszyna do pisania – stąd w liście dopisek: proszę wybaczyć, że piszę na maszynie, ale mam tak parszywy charakter pisma, że coś okropnego. Przymusowa eksmisja z SARP-u nie była długa, skoro już w lutym 1957 r., w liście do matki, Marek Hłasko pisze: jestem. Zasuwam piguły. Prowadzę się jak dziecko i w ogóle. W kolejnym liście donosi: otóż skończyłem pisać tę historię górską (również scenariusz tejże) (Baza ludzi umarłych-na podst. Następny do raju). Teraz kończę Cmentarze. Bardzo dużo czytam. Kiepsko z pogodą, co dzień się zmienia. Spać nie można.

W roku 1957 pisarz powróci do Kazimierza jeszcze kilkakrotnie. Na razie zatrzymajmy się przy Cmentarzach. Swoją pracę nad tekstem Hłasko wspominał tak: zrozumiałem, że nie można napisać prawdziwego opowiadania o totalizmie, które byłoby tragiczne i do dziś nie wierzę w możliwość takiej literatury. Człowiek wkraczający w bramy niemieckiego obozu koncentracyjnego wiedział, iż istnieją tylko dwie możliwości wydostania się stamtąd. Pierwsza droga prowadzi przez komin krematorium obozowego; druga to ewentualne wkroczenie wojsk alianckich czy też sowieckich sokołów. Ale od początku do końca osoby dramatu pozostają te same: kat pozostaje katem; ofiara ofiarą; dozorca niewolników do końca swej kariery nie wypuści bata z ręki. Człowiek wkraczający w bramy sowieckiego więzienia nic nie wie. (…) Napisałem opowiadanie Cmentarze; opowiadanie dziecinne i nieudane; ale postanowiłem zbudować je na faktach autentycznych, gdyż jeszcze wtedy nie wiedziałem, że w prozie liczy się nie fakt, a tylko prawdziwe zmyślenie. Fakty te w prozie okazały się niemożliwe do wykorzystania. (cyt. Piękni, dwudziestoletni) Cmentarze, z powodu tematyki, zostały odrzucone w polskich wydawnictwach z komentarzem „takiej Polski nie ma”. Tekst ujrzał światło dzienne dzięki Agnieszce Osieckiej, która we wrześniu 1957 r. wyjechała do Francji ze Studenckim Teatrem Satyryków i dostarczyła maszynopis Jerzemu Giedroyciowi z paryskiej Kultury. Tu pojawia się pierwszy, kazimierski wątek miłosny. Agnieszka Osiecka, aktorka teatru STS, dziennikarka i Hłasko – złoty chłopiec literatury i chuligan stołecznych salonów poznali się przypadkowo. Agnieszka odniosła pisarzowi książkę, którą pożyczyła jej koleżanka, ponoć z Hłaską pokłócona. Pierwsze spotkanie (rok 1956) przebiegło bez emocji – przynajmniej ze strony Hłaski. Sprawy potoczyły się jednak błyskawicznie, skoro na wysłany wiosną 1957 r. telegram Przyjedź Osiecka pojawia się w Kazimierzu Dolnym. To z tamtego okresu pochodzą zdjęcia, wykonane przez Agnieszkę m.in. na Górze Trzech Krzyży. Ciekawostka, bo to właśnie te fotografie Osiecka przedstawiła w portfolio podczas egzaminu do Łódzkiej Szkoły Filmowej.

Marek Hłasko w obiektywie Agnieszki Osieckiej, fragment fotografii z książki „Rozmowy w tańcu”

Marek Hłasko i Agnieszka Osiecka wybrali się razem do Kazimierza jeszcze jesienią. Ale o tym za chwilę.

Znajomość Marka Hłaski i Agnieszki Osieckiej była na tyle ważna i intensywna, że para postanowiła wziąć ślub. Odbyły się nawet oficjalne zaręczyny, zawarte w obecności rodzin. Czy naprawdę się kochali tak mocno, by związać się ze sobą? Czy była to kolejna poza Hłaski i Osieckiej, uważanej za łamaczkę męskich serc? Znienawidzilibyśmy się po ślubie – piszą do siebie w listach (ich przyjaźń i związana z nią korespondencja trwały do śmierci Hłaski). Listy czy może lepiej sztuka epistolografii tej dwójki jest niezwykle interesująca. Z opublikowanych dotychczas dokumentów wynika, że łączyła ich bliska relacja, zwierzali się sobie i wspierali. Pobyt w Kazimierzu powracał w listach niejednokrotnie:. Pozostałaś takim samym dzieckiem , jakim byłaś w dniach Kazimierza –pisze Marek Hłasko w roku 1959 – kochanym, mądrym, zupełnie niedojrzałym, a w żadnym wypadku nie zasługującym na nieszczęście małżeństwa z kimś takim jak ja. W innym liście z kolei zapewnia: Jeszcze wszystko będzie dobrze, jeszcze będziesz mówić: Życie mi złamałeś, łobuzie, gdyby nie to, że za Ciebie wyszłam…itd. Czy pobraliby się za granicą (Hłasko coraz częściej mówi o wyjeździe za granicę) ? Do ślubu nie dojdzie, bo Osiecka nie dostanie paszportu. Będzie to kara za wywiezienie przez nią Cmentarzy i kontakt z mieszkańcami Maisons-Laffitte. Pozostawały nadzieje, marzenia i listy pełne wspomnień z Kazimierza. Kiedyś, gdy byliśmy z Markiem w Kazimierzu – komentowała Osiecka jeden z listów do Hłaski – jakiś malarz, przypadkowy człowiek w naszym życiu, opowiedział nam historię o tapirze. To zwierzę ma niesłychanie prymitywny wygląd. Narysował nam tego tapira – uproszczone zwierzę bez ozdobników. Markowi się to podobało niesłychanie. Uznał, że ja jestem takim tapirem czyli szczytem prymitywu. Potem bawiliśmy się w rysowanie tego zwierzęcia. Od tego czasu zaczęły się gry słowne. Marek mówił o sobie zwierzę-tapir. Wreszcie przekształcił zwrot w człowiek-zwierzę. Choć znali się od podszewki, a znajomość zbudowali na fundamentach literatury, nie doczekali się pięknego zakończenia, jak z romantycznej historii.

Agnieszka Osiecka i Marek Hłasko w kazimierskim SARP-ie, zdjęcie z artykułu w „Wysokich Obcasach” znalezionego w Internecie

Nie mogło być inaczej, skoro w 1957 r. podczas kręcenia filmu na podstawie Ósmego dnia tygodnia, Hłasko poznaje odtwórczynię roli Agnieszki, Sonię Ziemann. Z gąszczu wiadomości, którymi obrosła ta historia wybierzmy najistotniejsze. Pomoże nam w tym przyjaciel Marka Hłaski Henryk Rozpędowski, autor (niełatwej w lekturze) książki Był chamsin. Na decyzję wyjazdu i pozostania Hłaski na Zachodzie miały wpływ sprawy prywatne. Krótkotrwały romans z Sonią Ziemann w Polsce traktował poważnie. Już wtedy myślał o związku trwałym. Był prawdziwie i rzetelnie w niej zakochany – pisał Rozpędowski, opierając tę wypowiedź na relacjach Hłaski i Ziemann. (Jak więc traktować niemal równiczesne oświadczyny Osieckiej?)

Do poznania Ziemann i Hłaski doszło w studiu filmowym we Wrocławiu. Sonia, w młodości baletnica, debiutowała na scenie jeszcze przed wojną. W latach 50. XX wieku była popularną aktorką zachodnią, zawdzięczającą swój sukces filmowi Dziewczę z Czarnego Lasu. Praca z Aleksandrem Fordem miała rozpocząć nowy, dojrzały okres w jej karierze. Podczas pierwszego spotkania Mark Hłasko tak intensywnie przyglądał się Sonii, że wytrącił ją z gry. Według aktorki, mimo że był kompletnie pijany miał w sobie wdzięk Gary Cooper’a i urok uskrzydlonego anioła. Ich pierwsza rozmowa przebiegała następująco:

(relacja Sonii Ziemann)

– Co Pan właściwie tu robi?

– To on pyta, co Pani tu robi?

– Myślę, że gram Agnieszkę.

– On mówi, że nie tak, jak on ją napisał

Relacja Marka Hłaski :

– Co ta k…a tu robi?

Sonia Ziemann i Marek Hłasko, kadr z filmu „Wszyscy jesteśmy wymyśleni” Włodzimierza Krygiera

Łaził za nią, kupował jej pluszowe misie, spał pod drzwiami jej pokoju hotelowego – pisał Rozpędowski. Zatańczył z nią jeden raz – okropnie. Jej filmowy partner, Zbyszek Cybulski (także okropny tancerz) powtarzał James Dean (na którego pozował Hłasko) nicht gut. Nie poskutkowało. Choć Hłasko mówił o Ziemann gestapówka i przeklęta Prusaczka, ona uważała to za urocze. W maju 1957 r.Marek Hłasko zaprasza Sonię Ziemann do Kazimierza Dolnego. Treść telegramu, jaki wysłał do hotelu Monopol we Wrocławiu była następująca: Nie jedź pierwszego maja do Berlina, przyjedź, proszę, do Kazimierza. Będą tam spokój, słońce, misie i kwiaty dla Ciebie. Pojechała, a w eskapadzie BMW, należącym do aktorki towarzyszyli jej agent, Harry Heidermann (rozpaczliwie zakochany w Sonii) oraz małżeństwo niemieckich etnografów, Skibowskich ( Klaus Skibowski robił zdjęcia z tego pobytu). Własne sprawozdanie z wypadu do Kazimierza z pierwszą naiwną (Sonia Ziemann) zamieścił Hłasko w Pięknych, Dwudziestoletnich: w drugi dzień świąt Wielkiej nocy jechaliśmy z Warszawy do Kazimierza jej samochodem; jest to najbardziej pijany dzień w Polsce, gdyż wtedy – jak to się mówi – żeni się wieś. (…) Drogi były pełne pijanych chłopów, pijanych furmanów, pijanych cyklistów i ludzi ganiających z cepami, nożami, widłami i innymi tego typu akcesoriami zabaw ludowych, których nie uwzględniła Maria Dąbrowska w swoim opowiadaniu Na wsi wesele. (…) Przed samym Kazimierzem musiałem zatrzymać wóz; dwóch pijanych ludzi goniąc trzeciego wpadło na maskę prowadzonego przeze mnie samochodu i na moich oczach wbiło mu parę noży; po czym pojechałem dalej.

– Za trzy dni pobiją się znowu – powiedziałem do niej – To będzie tym razem na jego pogrzebie.

– Na czyim?

– Na pogrzebie faceta, którego przed chwilą zabili.

– Kogo zabili?

– Zabili człowieka na masce twojego samochodu – powiedziałem.

Uśmiechnęła się, nie uwierzyła.

Sonia Ziemann i Marek Hłasko przy kazimierskiej studni,
kadr z filmu „Wszyscy jesteśmy wymyśleni” Włodzimierza Krygiera

Choć dzieliły ich światy i… język (Hłasko nie mówił po niemiecku), ich miłość była gwałtowna i łapczywa (cyt. za Rozpędowskim). Sonia wraca do Niemiec, a Hłasko (tak, słusznie Państwo podejrzewają) zaczyna pisać do niej listy. Są po polsku, a czyta je i tłumaczy na niemiecki Maria Brauer, żona filmowca z Łodzi, osiadłego na Zachodzie. W lutym 1958 r. Hłasko wyjeżdża z Polski. Jeszcze nie wie, że to podróż w jedną stronę.

W kwietniu 1958 r. Ziemann i Hłasko spotykają się w Paryżu. Marek jest czysty, pachnący i trzeźwy. Przesyła gigantyczne bukiety kwiatów (cyt. za Rozpędowskim). Po tym spotkaniu pisze : w Paryżu wiosna, w Wilanowie, w Kazimierzu też na pewno już wiosna. Ty tutaj masz jesienie i zimy i lata i wiosny. Ja tutaj mam tylko Ciebie.

Resztę tej historii Państwo znają: będzie ślub i burzliwy związek. Będą pierwsze polskie słowa wypowiedziane przez Sonię – serce i kotku. Będzie też rozwód i korespondencja, utrzymywana przez Marka Hłaskę zarówno z Sonią jak i Agnieszką Osiecką, pieszczotliwie ochrzczoną panną Czaczkes.

Do tej historii dodam jeszcze trzy zdania ją dopełniające :

Podobno Hłasko miał piękne dłonie – mówiły o tym zarówno Sonia jak i Agnieszka.

Każdy chce być szczęśliwy. Ja chciałem być szczęśliwszym od innych. Bóg mnie pokarał – Marek Hłasko, Listy , Agora 2014

Czy Państwo wiedzą, że ulubiona piosenką Marka Hłaski było All the way Franka Sinatry? (tekst zamieszam poniżej)

When somebody loves you

Its no good unless he loves you…

All the way

Happy to be near you
When you need someone to cheer you

All the way

Taller than the tallest tree is

Thats how its got to feel

Deeper than the deep blue sea is

Thats how deep it goes if its real

When somebody needs you

Its no good unless she needs you

All the way

Through the good or lean years

And for all those in between years

Come what may

Who knows where the road will lead us

Only a fool would say

But if you let me love you

Its for sure I’m gonna love you

All the way

Ps. By the way;), czy pamiętają Państwo ostatni pobyt Sonii Ziemann w Kazimierzu Dolnym na festiwalu Lato filmów? Jeśli tak – dajcie znać! (kuncewiczowka@mnkd.pl)

Ps/2 W poniedziałek, 16 lutego 2020 r. w Monachium (Niemcy) zmarła Sonia Ziemann. Aktorka miała 94 lata.

Aleksander Ford (18+!)

Związki tego wybitnego reżysera, twórcy polskiej szkoły filmowej z Kazimierzem Dolnym są zaskakujące. Podejrzewam, że nie byłoby Forda – reżysera, gdyby nie profesor Tadeusz Pruszkowski. Cała historia (opisana w monografii Forda, autorstwa St. Janickiego) zaczęła się w czasach studiów Aleksandra Forda (1908-1980) w Warszawie. Choć przyszły twórca ekranizacji Krzyżaków wybrał historię sztuki, to los połączył go z cyganerią warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, pod wodzą Pruszkowskiego. Pierwszą filmową próbą był Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce. To komedia o miłości, zrealizowana przez uczniów Pruszkowskiego i samego profesora w roku 1926. Janicki pisze, że w pracach przy realizacji filmu uczestniczył m.in. Aleksander Ford.

Zachowane, archiwalne kadry z filmu „Szczęśliwy wisielec” za www.andante.nazwa.pl

Film, wyświetlany w kinie Splendid, poniósł klapę, ale Profesor, rezygnując z dalszych prób własnych, tym silniej popierał utalentowana młodzież, podsycał jej entuzjazm – wspominał Janicki. Aleksander Ford, zachęcony przez Pruszkowskiego, przystąpił do realizacji pierwszego, profesjonalnego filmu. To Pruszkowski pomógł w jego sfinansowaniu – zdobył m.in. 500 metrów taśmy filmowej (dokładnie tyle, ile było potrzebne na cały film, bez dubli). Malarze, uczniowie Prusza, wykonali scenografię, a efekt wspólnych starań, film Nad ranem publiczność obejrzała w czerwcu 1928 r. Pierwszy pokaz w stołecznym kinie Stylowy zaowocował doskonałymi recenzjami. Krytycy chwalili oryginalny scenariusz, montaż, zdjęcie i efektowną pracę z kamerą (np. w jednej ze scen podążała za ruchem pięści bijących się mężczyzn). Niewielu wiedziało, że niektóre „efekty” zastosowane przez Forda były wynikiem braków finansowych.

Kolejny „związek” z Kazimierzem Dolnym to dwa scenariusze, napisane przez bywalca kazimierskiego Berensa, Anatola Sterna: Nieznajomi i Głód. Mimo iż ideologicznie (zwłaszcza drugi tytuł) bliskie Fordowi, nie doczekały się realizacji. Pamiętajmy, że nie działały jeszcze studia i grupy producenckie, a filmy współfinansowali np. dyrektorzy kin, w których te produkcje były potem wyświetlane. Zalążkiem późniejszych studiów filmowych było Stowarzyszenie Start, które przed II wojną światową współtworzył Ford.

No właśnie, szefowie kin… Niestety, nie spodobał im się kolejny film Forda, realizowany m.in. w okolicach Kazimierza Dolnego, czyli Ludzie Wisły. Scenariusz powstał na podstawie popularnej wówczas powieści Heleny Boguszewskiej. Mimo, iż reżyser wiernie zekranizował bestseller, to na pierwszym pokazie (kolaudacji) dyrektorzy kin siedzieli sztywno, ponuro, w milczeniu. Trudno było zaobserwować, czy film im się podobał. Wcale nie reagowali. Ani jedno kino nie zakupiło naszego filmu. Uważali, ze jest za ładny, że ma za wysoki poziom artystyczny, co w ustach branży było zarzutem. Powiedzieli jeszcze, że o wiele za dużo przyrody, że za bardzo poetyczny – mówiła o tej projekcji Helena Boguszewska. Ford musiał przemontować film. Trafił on do kin na prowincji i był bardzo dobrze przyjęty przez publiczność.

Kadr z filmu „Ludzie Wisły”. Całość – dostępna w Internecie

Na kolejne spotkanie reżysera z Kazimierzem Dolnym trzeba było poczekać do roku 1948. Efektem konkursu na scenariusz filmowy o życiu Fryderyka Chopina była praca, autorstwa Stanisława Hadyny (zdobyła wówczas II nagrodę). Jej ekranizację powierzono Aleksandrowi Fordowi, a za kostiumy była odpowiedzialna Teresa Roszkowska (studentka prof. T. Pruszkowskiego). Zdjęcia do filmu Młodość Chopina trwały 8 miesięcy, montaż kolejnych 5. Wśród rekwizytów powojennej superprodukcji były m.in. 2 oryginalne fortepiany, na których grał Fryderyk Chopin. Premiera filmu odbyła się w roku 1952, a Czesławowi Wołłejce (Chopinowi) partnerują: muzyka i… pejzaże nadwiślańskie z okolic Kazimierza Dolnego.

Kadr z filmu „Młodość Chopina”. Całość w Internecie.

Ostatnie filmowe spotkanie Aleksandra Forda z Kazimierzem Dolnym nie miało happy endu. Ósmy dzień tygodnia, zrealizowany w roku 1958, na swoją filmową premierę czekał ponad 20 lat.

Wszystko zaczęło się od tego, że Ford zrezygnował z kręcenia murowanego hitu czyli Janosika. Sięgnął natomiast po opowiadanie zyskującego coraz większe zainteresowanie pisarza, Marka Hłaski. Mimo, iż krytycy uznali opowieść o miłości w trudnych czasach za bardzo brutalną, Ford postanowił przenieść ją na ekran. Hłasko, mający wcześniejsze doświadczenia w pracy nad scenariuszem, zgodził się na współpracę. W naszym filmie ukazujemy czystą miłość na tle brutalnego i trywialnego życia – mówił Ford – Zdarza się, ze mówi się o poezji, a myśli się o łóżku. W filmie mówi się o łóżku, nazywa się rzeczy po imieniu, często w sposób szokujący, jak to w życiu bywa. Ale myśli się , walczy się o prawdziwą miłość, a to najpiękniejsze uczucie między kobietą i mężczyzną. Wierzę, że pod powłoką brutalności kryje się czysty liryzm. Starałem się to w filmie wyrazić – mówił Ford. W rolach głównych wystąpili Zbigniew Cybulski i aktorka „zza żelaznej kurtyny”, Sonia Ziemann. W trakcie realizacji, ekipę filmową odwiedziła na planie Agnieszka Osiecka, wówczas dziennikarka. Tego filmu jeszcze nie ma. Dopiero się kręci – pisała Osiecka –Ktoś nazwał to opowiadanie „polskim Godotem”. Skojarzenie dość odległe, ale jest w tym przecież jakiś okruch prawdy.(…) Jak świat światem ludzie (…) czekają na Godota, tęsknią za ósmym dniem tygodnia. Szczęście to jest to – powiada Stendhal – czego prawdopodobnie nigdy nie osiągniemy, ale na szukanie go warto poświęcić życie. Film Forda nie będzie o ósmym dniu tygodnia. Będzie o tym, że nie ma ziemi dla zakochanych.(…) Trochę trudno sobie wyobrazić pannę Ziemann, piękność w stylu amerykańskim, w roli jasnej dziewczyny z Targówka, ale być może charakteryzacja i talent uczynią cuda. – konkluduje złośliwie Osiecka. Film nie trafił na ekrany kin po jego realizacji. Historycy i badacze kina podają kilka przyczyn: brutalizację świata i fakt iż, wszystko toczy się „wokół spraw łóżka”, brak pozytywnego, socjalistycznego przesłania, wreszcie samą osobowość (zachowanie i twórczość Marka Hłaski, publikowanie w tzw. drugim obiegu i jego późniejszą ucieczkę na Zachód). Nie bez znaczenia pozostawał również gwałtowny charakter samego Hłaski, wszczynane przez niego burdy i awantury. W książce Piękni, dwudziestoletni (1966 r.) Hłasko wspominał pracę przy filmie następująco: Obejrzałem trochę zdjęć i zapoznawszy się ze zmianami (…) zażądałem zmiany tytułu i usunięcia mojego nazwiska z napisów tytułowych filmu. Zmiany te zostały poczynione  na żądanie pułkownika profesora Aleksandra Forda.(…) Znałem w swoim życiu  wielu cwanych ludzi (…), ale na całej swej drodze nie spotkałem człowieka tak bezwzględnie cwanego jak Ford.  Myślę, że mogę o nim to śmiało napisać, gdyż wiem, ilu ludzi, ile pomysłów i ile filmów zmarnował ten człowiek, będący najbardziej chytrym i cwanym oportunistą, a udający człowieka najbardziej rozgoryczonego i rozwścieczonego głupotą władz.(…) Ford, który Warszawę zna tylko z okna swego auta, umieścił akcję filmu na Starym Mieście. Agnieszka pęta się po cukierkowych ulicach; tam z kolei stoją statyści ubrani w koszulki gimnastyczne i udają lumpenproletariuszy, którzy zaczepiają dziewczynę. W tym opowiadaniu (…) chodziło mi o jedną sprawę: dziewczyna, która widzi brud, ohydę wszystkiego, pragnie dla siebie i dla ukochanego chłopaka jednej tylko rzecz: pięknego  początku ich miłości. Ford zrobił film na temat, że ludzie nie mają się gdzie rżnąć, co oczywiście nie jest prawdą: rżnąć się można wszędzie.(…) Z filmu wyszło gówno. Zdaniem Hłaski, jedynym pozytywem Ósmego dnia tygodnia jest rola Zbyszka Cybulskiego, który stworzył tu pełnokrwistą i prawdziwą postać. Romantyczne, choć nie do końca prawdziwe, są wykorzystane w filmie pejzaże kazimierskie. Nieprawdziwe, bo widoki ze wzgórz kazimierskich zagrały podwarszawskie Bielany.

Kadry z filmu „Ósmy dzień tygodnia”. Całość w Internecie

Konsekwencją współpracy Forda, Hłaski i Sonii Ziemann był romans i małżeństwo pisarza z aktorką. Temu związkowi partnerował również Kazimierz Dolny. O tym już wkrótce…

Sonia Ziemann i Marek Hłasko w Kazimierzu Dolnym, 1958. Fotografia wykorzystana m.in w filmie „Wszyscy jesteśmy wymyśleni”

Jerzy Łopuszański

W tej historii więcej jest znaków zapytania, niż faktów. Nie udało nam się znaleźć portretu tego rzeźbiarza. Podobno był taki obraz, ale po śmierci artysty został sprzedany. Nabywcy, usłyszawszy o tragicznej śmierci sportretowanego na obrazie mężczyzny, pozbyli się dzieła. Czy trafiło na strych czy też do innego kolekcjonera, który nie dociekał, kim jest człowiek na obrazie? Dzieło mogło być interesujące, bo kolega Jerzego Łopuszańskiego, malarz Włodzimierz Bartoszewicz opisał go tak: był to przystojny brunet o rasowej, suchej twarzy okolonej czarną brodą. Zawsze milczący, skupiony w sobie. Spod ściągniętych brwi patrzyły zamyślone, smutne oczy.

Praca prof. Kazimierza Parfianowicza o Jerzym Łopuszańskim liczy zaledwie kilkanaście stron. Powstała w oparciu o skromne archiwalia znajdujące się w Akademii Sztuk Pięknych w Warszawie.

Jest wśród nich metryka artysty. Jerzy Jan Łopuszański, syn Feliksa i Marii z domu Grycon przyszedł na świat 4 marca 1898 r. w Warszawie. Podobno nie był wyróżniającym się uczniem gimnazjum. Nie ukończył również edukacji w Szkole Strogonowskiej w Moskwie. Z powodzeniem natomiast radził sobie na zajęciach z rysunku, prowadzonych przez prof. Miłosza Kotarbińskiego (1854-1944).

Fotografia prof. M.Kotarbińskiego ze zbiorów www.polona.pl

Rozwój artystycznej kariery przerwała I wojna światowa. Łopuszański służył w I Legii Polskiej i w roku 1915 został ranny. Powrócił na front. Udział w wojnie miał poważne konsekwencje – jak wspominał Włodzimierz Bartoszewicz w książce Buda na Powiślu, Łopuszański pod Lwowem (…) został ciężko ranny odłamkiem w głowę. Przez szereg miesięcy nie widział, nie słyszał i miał naruszony zmysł równowagi do tego stopnia, że nie mógł utrzymać się na nogach. Z życiorysu dostarczonego przez Jerzego Łopuszańskiego do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych wynika, że udział w I wojnie kosztował artystę utratę 60% zdolności do pracy. Otrzymał niewielką rentę inwalidzką.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, Łopuszański kontynuował naukę w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, w klasie prof. Edwarda Wittinga. Kiedy wybuchła wojna polsko-bolszewicka, mimo inwalidztwa, znów wyruszył do walki. Pod Warszawą został ciężko ranny i stracił czucie w lewej ręce. Choć Łopuszański doznał poważnego uszczerbku na zdrowiu, wrócił na studia. Z powodu złej sytuacji finansowej Łopuszańskiego, zwolniono go z opłat czesnego (list artysty w tej sprawie zachował się w archiwach warszawskiej ASP). Rzeźbiarz przez 4 semestry kształcił się u prof. T. Breyera. Pod koniec lat 20. XX wieku prezentował swe rzeźby na wystawach, organizowanych w Zachęcie. W roku 1928 eksponował tu „Chimerę” oraz „Jelenia i węża”, w roku 1929 „Ołtarz”, a rok później „Łabędzia” i „Krzyk”.

Praca J.Łopuszańskiego z katalogu wystawy w Zachęcie z 1928 r.

W późniejszych latach pokazywał w Zachęcie prace „Ave Maria” i „Krucyfiks” (być może to rzeźba, znajdująca się obecnie w kościele parafialnym w Rembertowie). Powyższe informacje pochodzą z katalogów wystaw Zachęty. Z przedwojennej prasy wiemy, że prace Łopuszańskiego znajdowały uznanie w oczach krytyków. Pisano, że są to wyróżniające się rzeźby o wyższym poziomie. Były wykonane z kamienia oraz czarnego i czerwonego dębu. Później, artysta zaczął eksperymentować i następnie z powodzeniem wykorzystywać cement.

W roku 1930 Jerzy Łopuszański osiedlił się w Kazimierzu Dolnym. Zamieszkał na barce wiślanej, a korespondencję kierowano na adres ul. Puławskiej. Prezentował swoje prace na wystawach organizowanych przez Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza Dolnego. Wykonywał również realizacje rzeźbiarskie w miasteczku. Kilka z nich przetrwało do dziś. Na miejscowym cmentarzu znajduje się grób Walentyny z Szymanowskich Dębskiej i jej syna, 7-letniego Jana. Według przekazów ustnych kobieta miała zabić swoje ciężko chore dziecko, a następnie popełnić samobójstwo. Nagrobek, który wykonał Jerzy Łopuszański powstał w roku 1928 lub 1929 (tragedia, którą upamiętnia wydarzyła się 10 czerwca 1928 r.). Rzeźba „Dwa orły” jest zrobiona z cementu. Przedstawia umierającą orlicę, chroniącą swoje pisklę.

Z boku postumentu, na którym ustawiono ptaki , Łopuszański umieścił swoją sygnaturę. Nawiązuje do średniowiecznych gmerków kamieniarskich. W inicjały twórcy jest wpisany półksiężyc, odwołujący się do herbu Kazimierza Dolnego. Grób Walentyny Dębskiej, usytuowany w górnej części cmentarza, wzbudza zainteresowanie. Warto zadbać o pomnik, gdyż cement kruszeje i nagrobek ma sporo ubytków.

Kolejnym pomnikiem autorstwa Łopuszańskiego na kazimierskim cmentarzu jest nagrobek rodziny Koziorowskich. To słup z wytłoczonymi na blasze aniołami.

Nagrobek rodziny Koziorowskich projektu Jerzego Łopuszańskiego na kazimierskim cmentarzu (fot.MJS)

Innych prac Jerzego Łopuszańskiego należy szukać w samym miasteczku. W niezmienionej formie przetrwała rzeźba „Madonny”, ustawionej na dziedzińcu, przed klasztorem Franciszkanów na Wietrznej Górze. Pomnik, którego poświęcenie odbyło się 12 czerwca 1930 r. – nawiązuje do sztuki ludowej.

Trudny do zidentyfikowania jest wkład Jerzego Łopuszańskiego w obecny wygląd fasady Kamienicy Celejowskiej. Do prac konserwatorskich przy tym budynku zatrudnił rzeźbiarza Jan Koszczyc-Witkiewicz. Tu pojawiają się kolejne zagadki. Podobno architekt miał swoją wizję konserwatorską. Różniła się ona zdecydowanie od tego, jak pracują współcześni konserwatorzy. Witkiewicz nie przywiązywał dużej wagi do ikonografii. Chciał natomiast uratować sam obiekt i nadać mu „rys stylistyki renesansu”, nie zaś wiernie odtwarzać ubytki, spowodowane przez pożary i działania wojenne.

Prof. Kazimierz Parfianowicz, w publikacji dotyczącej Łopuszańskiego przedstawił inne poglądy. Przed przystąpieniem do prac w Kamienicy Celejowskiej rzeźbiarz miał wnikliwie studiować książki, dotyczące sztuki renesansowej. Nadbudowanie fasy pełnoplastycznymi głowami zwierząt, gryfów i ptaków uważał za celowe. Nawiązaniem do tychże studiów miała być „Chimera” prezentowana przez Łopuszańskiego w Zachęcie, na kilka lat przed pracami konserwatorskimi w Kamienicy Celejowskiej. Wspominany już kilkakrotnie Włodzimierz Bartoszewicz pisał, że Jerzy Łopuszański bardzo zaangażował się w te prace. Kiedyś w Kazimierzu nad Wisłą zapraszał mnie na rusztowania, by pokazać rzeźby na attyce celejowskiej kamienicy, którą właśnie skończył rzeźbić. Po rusztowaniach chodził jak kot – zanotował Bartoszewicz w Budzie na Powiślu.

Trud Łopuszańskiego poszedł na marne. W latach 70. XX wieku część rzeźb z attyki została usunięta, a obydwu konserwatorom zarzucono nieumyślne fałszerstwo architektoniczne. Gargulce Łopuszańskiego przetrwały jedynie w ikonografii.

Fotografia E.Hartwiga prezentująca fragment attyki Kamienicy Celejowskiej, ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Do dzisiejszych czasów zachowało się bardzo niewiele prac Jerzego Łopuszańskiego, choć… nie o wszystkich wiemy. Artysta wykonywał bibeloty (np. podstawy do lamp, zakończenia balustrad) oraz biżuterię. Być może w Państwa domach znajdują się jego prace, bo „rzeźbiarskiej galanterii” wykonywał sporo.

Z biegiem czasu oddalał się coraz bardziej od ludzi. Dziwaczał. Ze swoją gęstą, czarną brodą i rzadko strzyżonymi włosami , ubrany w jakąś płócienną bluzę i białą marynarską czapeczkę, wyglądał na wilka morskiego, przybyłego z dalekiej wyprawy – notował Bartoszewski. Port czyli powrót z Kazimierza Dolnego do Warszawy, małżeństwo i próba stabilizacji życiowej zakończyły się tragicznie. 24 grudnia 1934 r. Jerzy Łopuszański popełnił samobójstwo. O tym incydencie rozpisywała się stołeczna prasa. Powiesił się w wigilijną noc, samobójstwo malarza-inwalidy, cierpiał na apatię, czuł się gorzej niż zazwyczaj, żona znalazła wisielca! – to tylko niektóre wyimki z gazet.

Jerzy Łopuszański został pochowany na cmentarzu na Powązkach. Miał 37 lat. Grobu artysty nie udało się nam odnaleźć.

Jadwiga Stańczakowa

Wszystko mnie tu osacza

Skarpy wąwozów,

Rynek ze schodkami.

Z podcieniami,

Bulwar

I Ludzie.

Przekopuje się przez to

Moją laską

Z trudem

Dopiero w domu

Jawią się obrazy

I układają

W spacer

Przez miasteczko

Nad Wisłą.

Ten wiersz znalazł się w cyklu Nie widzę i opisuję. Został wydrukowany w tomiku Depresje i wróżby. Cykl krótkich liryków stał się dla ich autorki, Jadwigi Stańczakowej (1919-1996) przepustką do Domu Marii i Jerzego Kuncewiczów.

Jadwiga Stańczakowa, kadr z filmu
Zaczytani w kinie | premiera książki Jadwigi Stańczakowej „Dziennik we dwoje”

Życiorys Stańczakowej mógłby stać się scenariuszem niejednego filmu. Przed wojną panienka z dobrego domu, wzorowa studentka, aktywna uczestniczka życia towarzyskiego, która – jak wspomina – tańczyła u Berensa w Kazimierzu Dolnym i poznała Adolfa Rudnickiego. W czasie okupacji uciekła z getta warszawskiego i – z pomocą późniejszego męża, Wacława Stańczaka – wyprowadziła z niego rodziców. Po wojnie – aktywna dziennikarka, relacjonująca m.in. procesy oprawców obozów koncentracyjnych. Następnie, współpracowała zarówno z poczytnymi dziennikami, jak również pismami dla dzieci i młodzieży.

Choroba – barwnikowe zwyrodnienie siatkówki – dawała o sobie znać stosunkowo wcześnie. Na początku były to drobiazgi: zmęczenie oczu, słabe widzenie po zmroku. Na początku lat 50. XX wieku Jadwiga Stańczakowa straciła wzrok. Nie zrezygnowała z pracy zawodowej i jako dziennikarka działała w piśmie Pochodnia Polskiego Związku Niewidomych.

Osobnym rozdziałem w jej życiu są: twórczość literacka i przyjaźń z Mironem Białoszewskim. Losy tej znajomości przedstawił Andrzej Barański w filmie Parę osób, mały czas. Piękny i osobisty tekst o Jadwidze Stańczakowej napisał Tadeusz Sobolewski (prywatnie jej zięć). Znajdą go Państwo pod tym adresem https://www.wysokieobcasy.pl/wysokie-obcasy/1,96856,3132212.html

Fragment listu J. Stańczakowej do M. Kuncewiczowej fot. z archiwum Domu Kuncewiczów (Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym)

W archiwum Domu Kuncewiczów zachował się list Jadwigi Stańczakowej i jej córki, Anny Sobolewskiej do Marii Kuncewiczowej. Wynika z niego, że pisarka i poetka znały się i lubiły. Pretekstem do rozmów były literatura oraz Kazimierz Dolny. Stańczakowa przyjeżdżała tu regularnie, w sierpniu. Z pobytem w miasteczku wiązały się różne historie. Nieraz, stanowiły one kanwę opowiadań, jak chociażby historia pana Alberta z tomu Ślepak. Podczas jednej z wędrówek z opiekunką, Stachą, Stańczakowa trafiła do domu pewnego mężczyzny. Był nauczycielem rysunku i niemieckiego. Udzielał lekcji. Trochę zajmował się ogrodnictwem – wspomina Stańczakowa. Pan Albert miał niewidomą siostrzenicę. Przypadkowe spotkanie mogło przerodzić się w interesującą znajomość, jednak… czegoś w tej historii zabrakło.

W słońcu

Leżę w słońcu

Z zamkniętymi oczami

I nie ma różnicy

Pomiędzy mną przed laty

Widzącą

A mną teraz

Byleby nie otwierać

Oczu.

Ten i inne wiersze z cyklu Nie widzę i opisuję Jadwiga Stańczakowa ofiarowała Marii Kuncewiczowej podczas wakacyjnego pobytu w Kazimierzu Dolnym latem 1980 r. Korespondencja wędrowała przez płot „Kuncewiczówki”, bo Stańczakowa mieszkała po sąsiedzku, w Domu Prasy. Pani Maria odpowiedziała pięknym, ciepłym listem i zaproszeniem na spotkanie. Z tekstu Wizyty u państwa Kuncewiczów, zamieszonym w miesięczniku Kresy z roku 1992, dowiadujemy się m.in., że rozmowa dotyczyła warsztatu pisarskiego. W opinii Kuncewiczowej wiersze Jadwigi Stańczakowej były proste i piękne. Miały swój wewnętrzny rytm i muzyczność. Kuncewiczowa pytała także o sposób obrazowania – czy też, jak określiła to później Stańczakowa – zaklinania słowami. Umiejętność tę docenił również Jerzy Kuncewicz. Przyznam się pani, że mi się mało które wiersze podobają. Ale pani tak. Widać, że ma pani wewnętrzny nakaz pisania – przytacza Stańczakowa jego wypowiedź.

Jadwiga Stańczakowa odwiedzała kazimierski dom Kuncewiczów wielokrotnie. Lubiła oddawać się ciszy i urokowi tego miejsca. Podczas jednej z wizyt, w towarzystwie córki Anny i jej męża, Tadeusza Sobolewskiego rozmowa zeszła na temat ekranizacji Cudzoziemki. Z tekstu Stańczakowej dowiadujemy się, że przymierzał się do niej Andrzej Wajda, ale wycofał się tego pomysłu. Podobno powiedział, że książka jest za dobra do filmowania. Wątpliwości Marii Kuncewiczowej czy Ewa Wiśniewska udźwignie rolę Róży miał rozwiać Tadeusz Sobolewski, który zapewnił panią Marię, że Wiśniewska jest dobrą aktorką.

Interesujące są także fragmenty rozmów o medytacji oraz telepatii, jakie Kuncewiczowie prowadzili z Jadwigą Stańczakową. Pan Jerzy wspominał zdarzenie z czasów okupacji: W czasie wojny nasz syn służył w marynarce wojennej. Pewnej nocy zadzwonił telefon. Ja go usłyszałem wyraźnie, żona nie słyszała. Spojrzałem na zegarek. Potem okazało się, że właśnie w tym momencie łódź podwodna tonęła. Uratowali się cudem. Syn na pewno pomyślał o mnie w tej chwili.

Ja oczarowana magią Kahunów – pisze dalej Stańczakowa – powiedziałam, że oni wierzyli w nadświadomość pojedynczego człowieka i zbiorową. Tak – powiedział pan Kuncewicz – nadświadomość istnieje. To się w przyrodzie nazywa Bóg.

A pani Maria: – Ja od młodości nie mogłabym nie wierzyć, Bo kogo tu prosić i komu dziękować? Teraz za to piękne lato, za słońce. Chciałam jeszcze powiedzieć pani o pani książce, że jest mi taka bliska, bo ja odczuwam  też bardziej pozawzrokowo. A poza tym starość ogranicza coraz bardziej, tak jak ślepota.

Dla współczesnego czytelnika tekstów Jadwigi Stańczakowej i Marii Kuncewiczowej zdumiewająca jest podobna wrażliwość na otaczający świat. Także ten z okolic Kazimierza Dolnego:

Za wąwozem

Tak mi tu dobrze

Wśród pól

I sadów

Wystukiwanych laską

Traw

Jakby wszystko

Było tylko dla mnie

Do usłyszenia

I do czucia.

Antoni Uniechowski (czyli książka z makulatury)

W kadrach archiwalnej Polskiej Kroniki Filmowej z 1955 roku znalazłam zdjęcia Kazimierza Dolnego i goszczących tu artystów. Wprawdzie reporterzy skupili się na novum ówczesnych czasów czyli Domu Architekta, ale krótki materiał filmowy rozpoczęła scena z kazimierskiego wzgórza, na którym w malowniczej pozie uwieczniono Antoniego Uniechowskiego. Rysownik, scenograf i kolekcjoner spędzał tu prawdopodobnie wakacje. „Oko” kamery utrwaliło go, kiedy u stóp baszty, w towarzystwie żony szkicuje pejzaż miasteczka. Być może ten, który w tym samym roku ilustrował tekst z Teresy Chabowskiej o letnisku w Kazimierzu, opublikowany w Przekroju.

Antoni Uniechowski, kadr z „Polskiej Kroniki Filmowej” z roku 1955

Gdzie spędziłeś urlop?

– Oczywiście, w Kazimierzu.

– Gdzie wybierasz się w niedzielę?

– Do Kazimierza nad Wisłą.

– Gdzie się tak ładnie opaliłeś?

– Nad Wisłą w Kazimierzu.

Jak Państwo widzą, reportaż wcale się nie zestarzał. A przynajmniej jego początek. Chabowska słusznie zauważa, że miasteczko przeżywa kolejny (trzeci już chyba) renesans i że zmienia się we wcale dobrze wyposażony ośrodek wczasowo-turystyczny. Malarze wprawdzie narzekają na tłok – pisze dalej Chabowska – ale ostatecznie tak niewiele dobrych obrazów namalowano w słynnych plenerach Kazimierza, że kto wie czy nie większa będzie korzyść gdy corocznie parę tysięcy ludzi obejrzy sobie te plenery w oryginale.

Ilustracja Antoniego Uniechowskiego ilustrująca reportaż T.Chabowskiej z „Przekroju”, fot. z internetowej bazy danych archiwalnych numerów tej gazety

Cały tekst znajdą Państwo pod tym adresem https://przekroj.pl/en/archive/artykuly/14079?f=numer . Z kronikarskiego obowiązku zaznaczmy jeszcze, że autorka artykułu z wyrozumiałością opisuje problemy z aprowizacją (zwłaszcza w dni targowe, kiedy to energiczne gosposie z wiklinowymi koszykami wykupują z piekarni cały chleb). Interesujące są również doniesienia o popularnych stołówkach: w śpichrzu (pisownia oryg.) PTTK, wspominanym Domu Architekta oraz Gospodzie Ludowej (dawnym Berensie). Wszyscy goszczący w Kazimierzu spotykają się w dni targowe na rynku. Zakupy robi tu m.in. pisarz, Marian Brandys oraz malarz, Marek Oberlander (smakosz cebuli cukrowej). Jest wspomnienie o dawnych wiślanych plażach (w roku 1955 trzeba było przeprawiać się na nie na drugi brzeg – transport łodzią kosztował 6 zł.) i cotygodniowych dancingach u Berensa. Są również zachwyty nad standardem pokoi w Domu Architekta, z których korzystają nie tylko przedstawiciele tego zawodu, ale także literaci i malarze. Atmosfera jest tu z lekka snobistyczna – wspomina Chabowska. Dobrze pisze o nowym wówczas kinie, w którym można sobie przypomnieć filmy widziane w Warszawie czy Krakowie. W reporterskiej beczce miodu jest też łyżka dziegciu. Chodzi o komunikację do i z miasteczka. Panem et komunikacjam nawołuje Chabowska, a mnie prośba o chleb i normalny dojazd do Kazimierza Dolnego wydaje się wciąż aktualna.

Powyższy tekst miał jednak dotyczyć Uniechowskiego. Antoni Uniechowski ( 1903, Wilno – 1979, Warszawa) był nie tylko fantastycznym grafikiem i kolekcjonerem, ale także kronikarzem, pasjonatem i piewcą Warszawy. Dzięki swemu talentowi gawędziarskiemu oraz benedyktyńskiej pracy córki, Krystyny Uniechowskiej, niektóre opowieści „Tonia” ( bo tak mówili o nim przyjaciele) przetrwały do dziś.

Tytuł naszej opowieści nie bez powodu nawiązuje do śmietnika. Książkę Uniechowski opowiada czyli tajemnice mafii antykwarskiej Krystyny Uniechowskiej ocaliliśmy przed wyrzuceniem na makulaturę. Pomijając walor poznawczy i przyjemność obcowania z dobrą literaturą, wydawnictwo odwdzięczyło się nam w dwójnasób. Pierwszy prezent to grafika przedstawiająca zabudowę kazimierską.

Fragment grafiki Antoniego Uniechowskiego z książki „Uniechowski opowiada czyli tajemnice mafii antykwarskiej” Krystyny Uniechowskiej, Warszawa, Czytelnik 1975

Kolejnym jest opowieść o prof. Tadeuszu Pruszkowskim, z którym Uniechowski zetknął się podczas studiów w warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych (do tego epizodu jeszcze powrócimy).

Wysoki pan, bardzo gruby, ubrany zawsze po sportowemu, przeważnie w mundur „cywilnego” lotnika – opisuje Uniechowski Pruszkowskiego – Najcharakterystyczniejszym szczegółem tego stroju były niby lotnicze buty – wysokie, sznurowane pod kolano, które uwydatniały wspaniałe łydy. On właśnie posiadał dość dziwny jak na malarza i profesora pojazd: własną awionetkę. Podniebne loty i wyczyny Pruszkowskiego imponowały i budziły ogólną zazdrość. Czasami ktoś z jego asystentów dostępował zaszczytu i wzbijał się w niebo w awionetce profesora. (…) Do Kazimierza Pruszkowski przylatywał z warszawy awionetką. Starzy kazimierzanie jeszcze pamiętają, jak wynurzał się z obłoków, kołował chwile nad miasteczkiem , aby osiąść potem na własnym lotnisku, które zorganizował sobie na łasze wiślanej  pod Bochotnicą. Tam, w hangarze, przesiadał się z awionetki do samochodu i w parę minut później pędzi…ł trąbiąc przez ciche uliczki Kazimierza do swojej rezydencji dominującej nad miasteczkiem” Potem Uniechowski opisuje jedną z przygód Pruszkowskiego, który niespodziewanie (za żywota) trafił do raju. Przy okazji, czyli tekście o samym Pruszkowskim nie omieszkamy jej zacytować.

Uniechowski, czynny uczestnik przedwojennych plenerów w Kazimierzu Dolnym, nie zostałby artystą gdyby nie dieta. Tak, tak… Opis metod higienicznych, stosowanych przez matkę rysownika, Zofię z Jelskich przyprawiłyby o zawrót głowy współczesne matki-pedantki. Posiłki dla dzieci były pozbawione jakichkolwiek wartości odżywczych, bo ówcześni lekarze (przynajmniej ci, preferowani przez Panią Zofię) zabraniali podawania najmłodszym surowych warzyw i owoców. „Tak się zasugerowałem tymi teoriami – pisze po latach Uniechowski – że kiedyś, po powąchaniu śliwki chorowałem tydzień.” Nie mogę odmówić sobie zacytowania przepisu na bulion homeopatyczny wg jednej z ciotek Antoniego Uniechowskiego: nad garnkiem wiesza się pęczek jarzyn i kurze udko, tak, by ich cień padał na powierzchnię wrzącej w garnku wody. Wielogodzinne wygotowywanie cienia marchewki gwarantowało, że w wywarze nie będzie śladu trujących surowizn.

Nie dziwmy się zatem, że mały Antoni wiecznie chorował i spędzał czas w łóżku. Uwielbiał to, bo wówczas mógł czytać i rysować do woli. Kto wie, czy drakońskie metody higieniczne nie zaprowadziłyby Uniechowskiego do grobu, gdyby nie wybuch I wojny i urozmaicenie menu.

Jakim uczniem był Uniechowski? Artysta nie ukrywał, że nie należał do prymusów z przedmiotów obowiązujących w gimnazjum. Poza rysunkiem. To dało mu szansę kontynuowania edukacji w „budzie na Powiślu” czyli Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie. Na uczelnię zapisał się w roku 1924, a kształcił się w klasie prof. Karola Tichego. Kolega Uniechowskiego, malarz Włodzimierz Bartoszewicz opisuje go jako miłego i dowcipnego kompana, w którego pracach przypominających średniowieczne miniatury trudno było szukać zapowiedzi geniusza. Tymczasem, jak dodaje Bartoszewski, po II wojnie światowej Uniechowski stał się jedynym w swoim rodzaju ilustratorem i znakomitym rysownikiem, umiejącym odczuć epokę i styl. Prace Uniechowskiego posiadają smak i wykwintność, a jednocześnie pozawalają dostrzec wszelkie wady u ułomności rysowanych przez niego postaci i opowiedzieć o nich lapidarną , wyrafinowana linią, w sposób zawsze elegancki, wolny od wulgarności i brzydoty. Bartoszewski, wspominając Uniechowskiego zaznacza, że był to artysta słynny z wielkopańskiego gestu. Chętnie rozdawał swoje rysunki, a swojemu koledze po pędzlu rysował w książkach – zamiast dedykacji.

Grafiki Antoniego Uniechowskiego towarzyszyły mi od dzieciństwa – znam je choćby z Polyanny czy też poważniejszych Emancypantek. Choć mawiał żartobliwie, że zrobił karierę na nostalgii, to kształtował (i może nadal choć trochę kształtuje) gust kilku pokoleń Polaków. Doceniał i ratował zabytki, w nadgryzionym przez czas fotelu dostrzegając jego historię. Jego żona, Felicja Sarna – Uniechowska podzielała pasję Uniechowskiego do piękna. W czasach meblościanki na wysoki połysk, w (dziś powiedzielibyśmy trendowym) czasopiśmie Ty i Ja pokazywała dobrze urządzone wnętrza. Zmarła w maju 2019 r.

Hanna Januszewska

Ten tekst powstał niejako na życzenie młodszych pracowników Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Niektórym czytelnikom naszego bloga trzeba przedstawić niegdysiejszą ulubioną pisarkę dla dzieci z mojego pokolenia, autorkę lektur szkolnych, Hannę Januszewską. Słowa „była” używam z nostalgią (by nie powiedzieć z żalem), bo w spisie książek zadanych uczniom do obowiązkowego czytania znajdują się zaledwie dwie bajki Charles’a Perrault’a w jej przekładzie. Na szczęście, są młode mamy, pamiętające o wierszach Januszewskiej i mające w swoich bibliotekach jej książki. Nie jest to jednak (to znowu z autopsji) zbyt liczna grupa. Szkoda, bo Januszewska to autorka doskonałych tekstów prozatorskich i poetyckich, nierzadko osadzonych w polskiej kulturze i folklorze. Takie będą książki, o których za chwilę…

Za biogramem autorki (chyba najpełniejszy zamieszcza internetowa strona merlin.pl) przypomnijmy, że Hanna Januszewska-Moszyńska urodziła się 20 kwietnia 1905 roku w Warszawie. Debiutowa w roku 1920 zbiorem poezji. Po zakończeniu studiów polonistycznych na Uniwersytecie Warszawskim rozpoczęła współpracę z czasopismami dla dzieci. To Płomyk i Płomyczek (pisma funkcjonujące przez II wojną światową i reaktywowane po jej zakończeniu). W czasie okupacji Hanna Januszewska działała w konspiracji i tajnym nauczaniu. Po wojnie pracowała w łódzkiej rozgłośni Polskiego Radia, a następnie po powrocie do stolicy, reaktywowała współpracę z pismami dla dzieci i młodzieży (m.in. Miś i Świerszczyk).

Autorka była wielokrotnie wyróżniana m.in. Orderem Uśmiechu, nagrodą Prezesa Rady Ministrów oraz Premio Europeo, za liczne treści pedagogiczne i patriotyczne obecne w jej tekstach Bajka o czterech wiatrach została wpisana na Listę Honorową im. H. Ch. Andersena. Hanna Januszewska-Moszyńska zmarła 18 lipca 1980 roku w Warszawie.

Wśród licznych tekstów Hanny Januszewskiej odnalazłam dwa związane z Kazimierzem Dolnym. Książeczka Flisak i Przydróżka ukazał się w roku 1950. W muzealnych zbiorach znalazło się wydanie z roku 1972, z przepięknymi ilustracjami Jana Marcina Szancera. Przydróżka to mały skrzat, który przyjmuje zakład flisaka Wojciecha o to, kto pierwszy w ciągu zaledwie tygodnia dotrze do Gdańska. Nie zdradzę finału tej opowieści.

Podróż Przydróżki zbiegiem Wisły prowadziła przez Kazimierz Dolny. Na świętojańskim wianku dopłynęła, przez Sandomierz, do Kazimierza Dolnego.

Ilustracja Jana Marcina Szancera z książki H. Januszewskiej Flisak i Przydróżka, Nasza Księgarnia, Warszawa 1972 r.

Z Kazimierza – na jabłku z puławskiego sadu – Przydróżka powędrowała dalej, do Warszawy.

Kolejna książka Januszewskiej z motywem podróży po Polsce to słynna Pyza na polskich dróżkach. Ciekawostka, spacery Pyzy rozpoczęły się jeszcze przed II wojną światową, a bohaterka tej książeczki poznawała wówczas nie tylko uroki Warszawy, ale także Lwów i Wilno. W latach 50. XX wieku zamieniono je na Nową Hutę.

Niestety, nie udało mi się dotrzeć do pierwszych wydań opowieści o Pyzie. Znam natomiast doskonale jej późniejszy wizerunek, stworzony przez związanego z Kazimierzem Dolnym artystę, Adama Kiliana. Być może pamiętają Państwo, że podczas wędrówek po Polsce Pyza odwiedziła Kazimierz i swoją urodą zachwyciła miejscowych malarzy:

Stali właśnie na wybrzeżu,

malowali starą wieżę,

Kazimierski zamek stary,

Wisłę, łodzie i galary.

Mówi jeden – spójrz, Kolego!

Widzisz na wiślanym brzegu

malusieńką tę gosposię?

Na obrazek aż się prosi!

Pyza na to: – Jak mi miło!

Toć mi się to ani śniło,

że zostanę uwieczniona!

Może w ramki oprawiona?

Oczywiście! Na tle wieży.

Kolor damy żywy, świeży

i na pewno Twa osoba

wszystkim dzieciom się spodoba!

Więc spójrz, Pyzo w dół, na stok.

Przechyl główkę trochę w bok…

Piękny kolor, kształt bez skazy.

Udał nam się ten obrazek!

Plakat Adama Kiliana z Pyzą w roli głównej, fot. ze strony organizatora wydarzenia,WOK Lublin

Amos Oz

28 grudnia przypada rocznica śmierci Amosa Oza. Mimo, iż nie udało nam się osobiście poznać tego wybitnego pisarza, możemy poszczycić się zaskarbieniem sobie jego sympatii. Wszystko za sprawą tłumaczki prozy Oza i organizatorki pierwszego przyjazdu pisarza do Polski, Danuty Sękalskiej-Wojtowicz. W 3 (157) numerze kwartalnika literackiego Akcent ukazał się artykuł Danuty Sękalskiej-Wojtowicz,  nawiązujący do twórczości Oza oraz jego wizyt w naszym kraju. Najciekawsza dla nas jest relacja pierwszej podróży do Polski, w roku 1994 i pobytu w Kazimierzu Dolnym.

Amos Oz fot. Michiel Hendrickx (Wikipedia)

Postanowiłam pokazać pisarzowi Kazimierz nad Wisłą – pisze Danuta Sękalska-Wojtowicz na kartach Akcentu miasteczko, gdzie przetrwały jeszcze ślady dawnej Polski i gdzie przed wojną mieszkała  duża społeczność żydowska. Wysłałam  mu faksem do miasteczka Arad na skraju pustyni Negew, gdzie wtedy mieszkał, dokładny program wizyty. Odpisał z podziękowaniem, szczególnie był wdzięczny za szansę odwiedzenia Kazimierza i za uprzejme zaproszenie Fundacji Marii Kuncewiczowej do drewnianej willi pisarki. To brzmi uroczo. (…) Jechaliśmy samochodem ulubioną przez mojego męża drogą przez lasy kozienickie. Oz był zauroczony jesiennym krajobrazem. Zwracał uwagę na domy, na las, obfitość wód i na delikatność światła. (…) Zajechaliśmy do Kazimierza, do Kuncewiczówki. W domu pisarki, autorki m.in. Miasta Heroda, przedwojennego reportażu z Palestyny, (…) w pękającym w szwach salonie Oz miał bardzo żywe spotkania autorskie. (…) potem wyznał, że to, co słyszał… o Kuncewiczowej, widok drewnianej willi, z zewnątrz i w środku – to wszystko sprawiło mu wielka radość, bo mógł sobie wyobrazić życie, jakie kiedyś pulsowało  w tym domu. (…) Podczas spotkania Amos poruszył wiele tematów. Opowiadał o domu rodzinnym, o kibucu, o swoich książkach. Mówił o ambiwalencji uczuć, jakich Żyd doświadcza w Polsce: Wszystkich Żydów – mnie również – łączą skomplikowane więzy emocjonalne z Polską. Ponieważ przez tysiąc lat Polska była ojczyzną Żydów w większym stopniu niż jakikolwiek inny kraj. Nazywano ją Polin. To znaczy: tu odpoczniesz, tu się zatrzymasz. Nasze uczucia są powikłane. Nawet Żydzi nastawieni antypolsko tęsknią za tym krajobrazem, atmosferą. Nawet Żydzi, którzy mają sentyment do Polski, są pełni gniewu. Myślę, że pora, by Żydzi i Polacy stanęli twarzą w twarz i patrząc sobie głęboko w oczy – zaczęli rozmawiać. Najlepszą zaś formą rozmowy jest wzajemne poznanie literatury – mówił. (…) Nazajutrz zaprowadziliśmy Oza do miasteczka, najpierw na kirkut.  Cmentarz żydowski został zniszczony za okupacji przez Niemców, po wojnie tutejsi mieszkańcy zebrali kamienie nagrobne i postawili je od nowa. Czasem górą do dołu, bo nie znali znaków hebrajskich. To wzruszyło mnie do łez – mówił Oz. Ci ludzie zebrali nagrobki i zrekonstruowali te groby. Będę to pamiętał do końca życia. Pokazaliśmy Ozowi miasteczko, sztetel Kazimierz Dolny, jak je nazywał. Żydowski sztetel, polsko-żydowski sztetel, jaki znał z obrazów, rekonstrukcji i muzeów. Po powrocie do Izraela Amos Oz napisał do mnie: Jestem wdzięczny tobie i wszystkim, którzy ofiarowali m ten prezent, podróż do Kazimierza Dolnego.

W  zbiorze esejów pod wspólnym tytułem Czarownik swojego plemienia został zamieszczony wywiad z Amosem Ozem, w którym także pisarz powraca do wizyty w Kazimierzu Dolnym.

Nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że te miejsca zaludniają duchy Żydów, a w potrzaskanych płytach nagrobnych, które zostały wmurowane w ścianę – zapisany jest ich żywy dramat – mówił wówczas Oz.

W księdze pamiątkowej Domu Kuncewiczów znaleźliśmy wpis Amosa Oza, dokumentujący spotkanie w Kazimierzu Dolnym.

Autograf Amosa Oza z księgi pamiątkowej Domu Kuncewiczów

Podczas innego spotkania w Domu Kuncewiczów, Danuta Sękalska-Wojtowicz zaprezentowała swój filmowy wywiad z pisarzem. Amos Oz powiedział m.inn., że dzięki pobytowi w Kazimierzu Dolnym udało mu się połączyć fragmenty rodzinnych wspomnień i opisać Równe, w którym przed wojną żyła jego ukochana matka. Efekt tej literackiej rekonstrukcji to piękna i wzruszająca książka Opowieść o miłości i mroku.

Nie mógłbym przystąpić do pisania powieści zaczynając od koncepcji – zwierzał się Oz Danucie Sękalskiej-Wojtowicz – Zaczynam od zapachu, od widoku, od dźwięku, a najpewniej od dotyku, od kontaktu fizycznego. To on wyzwala we mnie reakcję. Dotyk kamienia, drewna człowieka. Cały czas dotykam ludzi. Niektórzy tego nie lubią.

W jednym z wywiadów, zapytany o to co jest tematem jego prozy, odpowiedział:  podróż od człowieka do człowieka. Podróż ta najeżona jest trudnościami, ale warto się w nią wybrać.

Wszystkie książki pisał ręcznie. Komputer służył wyłącznie do ich przepisywania. Dzięki klawiaturze komputera docierały do Domu Kuncewiczów także i słowa Amosa Oza. W jednym z ostatnich maili, jakie – za pośrednictwem Danuty Sękalskiej-Wojtowicz – do nas dotarły było zdanie, że chciałby – choć jako mucha na ścianie odwiedzić Dom Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym.

Jako, że willa „Pod Wiewiórką” niejednokrotnie pokazała nam, że potrafi zbierać pozytywną energię (sama Maria Kuncewiczowa mówiła o niej „istota”) głęboko wierzymy w to, że cząstka dobrych myśli Amosa Oza pozostanie z nami w tym miejscu na zawsze.

Ojciec Albin Sroka

Losy wielu postaci łączą się z Kazimierzem Dolnym. Choć już tu nie mieszkają, to powracają we wspomnieniach. O franciszkaninie, ojcu Albinie Sroce przypomniał nam redaktor Krzysztof Kamiński. W listopadzie 2019 r., wraz z grupą dziennikarzy, odwiedził Kazimierz Dolny To on zwrócił nam uwagę na ciekawostki, jakie kryje niepozorna książeczka w brązowej okładce, stojąca w jego (jak się potem okazało, także i w naszej, muzealnej) biblioteczce.

Ojciec Albin Soroka, zdjęcie ze strony www.jaroslawska.pl

Pan Krzysztof poznał ojca Srokę w Jarosławiu. Zanim jednak zakonnik powrócił w rodzinne strony (urodził się w roku 1937, w Wólce Pełkińskiej nieopodal Jarosławia), pełnił posługę w różnych klasztorach: w Wieliczce, Stopnicy, Gdańsku, Brodnicy i Kazimierzu nad Wisłą. Przygotował do koronacji obrazy Matki Bożej w Kazimierzu n/Wisłą (w 1986 r.), Pińczowie (1993 r.), Wieliczce (1995 r.) i Łukawcu (1991 r.). Jest również autorem monografii historii kultu tych obrazów.

Pobyt ojca Sroki w Kazimierzu Dolnym wiąże się z czasem jego studiów na wydziale prawa kanonicznego w Katolickim Uniwersytecie Lubelskim. To lata 1962-1969. W publikacji Sanktuarium Matki Bożej Zwiastowania w Kazimierzu nad Wisłą znalazł się m.in. rozdział, zawierający prywatne wspomnienia z pobytu w miasteczku.

To miasto zapadło głęboko w moje serce – pisze ojciec Sroka – malowniczo położone w wyjątkowo bogato urozmaiconym terenie, zatopione w zieleni, wiosną i latem czarujące mnóstwem kwiatów, a jesienią bogactwem złotych liści, szczyci się uroczym ryneczkiem i trzema kościołami (…). Ruiny zamku i baszta, Góra Trzech Krzyży, a także spichlerze położone u dołu dopełniają uroku, niżej bystro toczy się Wisła.

Fotografia Edwarda Hartwiga ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Sięgamy po tę książkę nie tylko z powodu malowniczego opisu Kazimierza Dolnego czy też klasztornej rzeczywistości lat 60. XX wieku. Z niemałym trudem powstrzymujemy się od dalszego cytowania anegdot, związanych goszczącymi w murach klasztornych duchownymi (choć smakowite są opisy wypraw wędkarskich ówczesnego rektora KUL, księdza Mariana Rechowicza czy wycieczek ojca Sroki na żółtym kajaku nazwanym „Amor”). Ważne dla nas są informacje o spotkaniach w murach kazimierskiego klasztoru z Marią i Jerzym Kuncewiczami.

Pani Maria przychodziła na nabożeństwa ku czci św. Antoniego we wtorki i 8 rano. Klęczała przed ołtarzem, z przysłonięta czarną woalką twarzą, przystępowała do Komunii św. Po mszy przychodziła do zakrystii, zamawiała msze św. I składała ofiary na „chleb dla ubogich”. (…) Interesowała się życiem franciszkańskim, była zauroczona postacią św. Franciszka, dużo mówiła o urokach i duchowej atmosferze Asyżu. Interesowała się naszym życiem i często zostawiała ofiary na remont zakonu.

Ojciec Albin Sroka poświęcił Marii Kuncewiczowej nie tylko to wspomnienie, ale również wiersz. Otrzymaliśmy go od nieocenionego Krzysztofa Kamińskiego:

Maria Kuncewiczowa

W sześćdziesięciolecie urodzin

W wywiadzie telewizyjnym powiedziała:

Piszę dlatego – bo w przeciwnym razie

Bym… pękła.

To była potrzeba jej duszy.

Jedni śpiewają z nadmiaru uczuć, inni komponują muzykę,

Ona musiała uzewnętrznić swe uczucia w pisaniu…

Pozazdrościłem wielkiej pisarce

I pomyślałem sobie:

Obym ja mógł pęknąć z nadmiaru miłości do Boga!

Ojciec Albin Sroka zmarł 26 października 2012 r. w Jarosławiu.

Swoistym post scriptum do tej opowieści niechaj będzie fragment z Listów do Jerzego, odnoszący się do uroczystości obrazu Matki Boskiej Kazimierskiej z klasztoru franciszkanów.

W niedzielę 7 września 1986 roku patrzyłam z tarasu na pierwszym piętrze po wschodniej stronie Rynku, tej samej, gdzie stoją kamienice Przybyłów, na obchód koronacji (…) Tutaj, pod niebem zamglonym, już przygotowanym na jesień, odbyła się dziękczynna msza, recytowana i śpiewana przez kler i miejscowych parafian. (…) Słuchając mszy, obserwowałam powolną metamorfozę ciżby w zorganizowaną społeczność.(..) Patrzyłam na arcydzieło wspólnoty. Jednocześnie, jak wyziew z głębokiej piwnicy, chłód mną zatrząsnął. Dlaczego dopiero teraz poczułam chłód? Przecież dzień był chłodny od początku. Oszołomiona, nagle zepchnięta w przeszłość, jeszcze słyszałam chór męski śpiewający muzykę kościelną, kiedy szachownica wiernych załamała się, a z podziemia Rynku buchnął gwałt i smród przedwojennego targowiska. Chłopskie chabety wierzgały i rżały smagane batem, a żydowski szwargot, zmieszany z przekleństwami kmiotków, zagłuszał dzwonki ministrantów z ołtarza Królowej. Triumfalny klakson oznajmiał przejazd limuzyny marszałka Sejmu, Ignacego Daszyńskiego, z werandy Berensowskiej gospody doleciała sprośna piosenka Prusza, ulubionego mistrza malarzy spod znaku świętego Łukasza. Po czym hałasy ucichły, a na sakralne podium wtoczył się kłąb nędzy, namiętności i urojeń. Jak we śnie, zobaczyłam dzień rozszczepiony na to, co jest i co było, bez widoku na to, co będzie. Dwie rzeczywistości zlane w jedną rzekę bez ujścia.

Przed wejściem do klasztoru oo franciszkanów, Fotografia Edwarda Hartwiga ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Andrzej Pągowski

Skrupulatnie wykorzystujemy fakt pobytu w Kazimierzu Dolnym postaci związanych z działalnością Domu Kuncewiczów (oddział Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym). Naszej uwadze nie uszło to, że w roku 2017 na Festiwal „Dwa Brzegi” przyjechał grafik, Andrzej Pągowski. Nie bez powodu jest on uważany za mistrza polskiego plakatu. Filmowego i teatralnego, bo Andrzej Pągowski ma na swoim koncie ponad 1.300 projektów plakatów. Można je podziwiać w uznanych galeriach światowych, muzeach i kolekcjach prywatnych. Mikro-zbór prac Andrzeja Pągowskiego ma również Dom Kuncewiczów. Są to plakaty filmów zrealizowanych według dzieł Marii Kuncewiczowej „Cudzoziemka” oraz „Dwa księżyce”. Są one ważne nie tylko dla nas, ale ich autora skoro… na swoim oficjalnym Facebooku Andrzej Pągowski anonsował przyjazd do Kazimierza właśnie nimi.

Chciałabym Pana namówić do podróży w czasie. W roku 1986 swoją premierę ma „Cudzoziemka” w reż. Ryszarda Bera. Jest Pan autorem nie jednego,  ale dwóch plakatów do tego filmu.

Tak, to były czasy kiedy robiło się kilka plakatów. Najczęściej dwa: fotosowy i graficzny. Trochę „po macoszemu” traktowałem plakaty fotosowe, ale po wielu latach dotarło do mnie, że były wykonane bardzo profesjonalnie i robią wrażenie mimo upływu lat. Dwa lata temu, na  wystawie moich prac w Łodzi, jeden z oglądających – młody chłopak, zapytał mnie, w jakim programie komputerowym je robiłem. Odpowiedziałem wtedy „ w programie nożyczki”, ponieważ rzeczywiście wtedy te plakaty robiło się w ten sposób. Dostawałem fotosy, wycinałem, doklejałem, podmalowywałem. Nie starałem się „odnotowywać w pamięci” ilości plakatów fotosowych. Dopiero kiedy robiliśmy łódzką wystawę okazało się, że mam w swoich archiwach 140 plakatów fotosowych do filmów polskich, które powstawały równolegle z plakatami graficznymi. Patrząc na nie widzę, że były one ciekawymi pracami z użyciem fotografii. Do tej grupy zaliczam również plakat do filmu „Cudzoziemka”.

Jak dochodziło do kolaudacji i który plakat oficjalnie promował film? Czy było tak, że na ulicach polskich miast można było zobaczyć równocześnie plakaty fotosowe i graficzne do jednego tytułu?

Jeśli chodzi o dystrybucję to tak. Obydwa plakaty pojawiały się równocześnie „na mieście”. Dodatkowo, tytuł promował też tak zwany telegram. To były „paski” z tytułami. Nie wiem, czy ktoś jeszcze pamięta dawne słupy reklamowe z okresu PRL – nie popularne „okrąglaki” ale płaskie „wafle” na nóżkach, oklejane z obu stron. Plakat w formacie B1 wisiał na górze, a na dole był pas, który wypełniał właśnie telegram. Do niektórych plakatów robiono ich mniejsze wersje dla małych i wiejskich kin, w których nie było wymiarowych gablot. Jeśli chodzi o kolaudację to do każdego filmu był zapraszany jeden lub dwóch grafików. Chodziłem jako ten drugi grafik, ale nieskromnie powiem, bardzo szybko zacząłem chodzić jako pierwszy, a potem już jedyny grafik.

Plakat A.Pągowskiego do filmu „Cudzoziemka”. Posiadamy go w zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Czy zaprojektowane przez Pana plakaty do „Cudzoziemki” mogła, przed ich oficjalną kolaudacją, widzieć i akceptować Maria Kuncewiczowa?

Tego nie wiem. Jeśli chodziło o Krzysztofa Kieślowskiego, Andrzeja Wajdę czy Andrzeja Barańskiego to kontaktowali się ze mną i byli bardzo zainteresowani stroną plastyczną plakatu. Oglądali je i miałem z nimi bezpośredni kontakt. Nie wiem, czy reżyser postąpił podobnie w przypadku „Cudzoziemki”.

Co artysta powinien wiedzieć o filmie zanim przystąpi do pracy nad plakatem? Czy w przypadku „Cudzoziemki” sięgał Pan po pierwowzór czyli powieść?

Byłem leniwym grafikiem. Nie wdawałem się w czytanie. Chodziłem głównie do kina i oglądałem filmy. Chłonąłem też rozmowy z reżyserami, których dosłownie zadręczałem swoimi pytaniami. Tak jest do dziś – robiłem plakat do filmu Bodo Koxa („Człowiek z magicznym pudełkiem”) i musiał on przejść przez rozmowę ze mną podobnie jak Kieślowski czy Barański. Dużo czytałem jako dziecko…do czytania wróciłem po latach. Wtedy przekonałem się, jak fantastycznym elementem życia i pracy zawodowej może być lektura.

Jak było w przypadku projektu drugiego – autorskiego plakatu do „Cudzoziemki”? Jest bardzo symboliczny. Robi wrażenie także i dziś jako samodzielne dzieło. Wystarczy sprawdzić jakie ceny osiąga na aukcjach internetowych…

W tym przypadku chciałbym przywołać wypowiedź mojego przyjaciela Franciszka Starowieyskiego. Liczyłem się z jego zdaniem bo jako jeden z niewielu artystów potrafił  szczerze pochwalić lub zganić mój projekt. Starowieyski powiedział mi, że projektując plakaty powinno się brać pod uwagę przestrzeń ulicy i fakt, że mamy tylko kilka sekund aby przykuć uwagę; zatrzymać spojrzenie patrzącego. Zaintrygowany widz idzie do kina, ogląda film i po projekcji mówi „tak, zrozumiałem”. Pracowałem i pracuję w realnym czasie ulicznym. To znaczy obserwuję dominanty kolorystyczne ulicy. Jeśli na przykład ulica, zmienna galeria eksponowania plakatu, staje się czerwono-niebieska to mój plakat będzie czarno-biały. Jeżeli ulica zaczyna być szaro-czarna to moja praca będzie żółta. Zależy mi na tym, że plakat spełnił swoją rolę czyli był zauważony.

plakat do filmu „Dwa księżyce” autorstwa A.Pągowskiego, ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Rok 1993 przyniósł kolejny film według prozy M. Kuncewiczowej. To „Dwa księżyce” w reż. Andrzeja Barańskiego.

Ten plakat jest jak Kazimierz Dolny.  Zielonkawy, trochę ceglano-brązowy. To jeden z moich ulubionych plakatów. Praca jest bardzo mocno osadzona w klimacie filmu – twarz jednego z bohaterów w otoczeniu tytułowych księżyców, z których każdy symbolizuje inny świat: realny i oniryczno-erotyczny. Mogłem to zrobić także ze względu na twórcę filmu. Andrzej Barański robi poetyckie filmy. Nie czuje się tu gwiazdorstwa, ale śledzi piękną, liryczną, literacką opowieść. Pewnie z tego powodu przed przyjazdem do Kazimierza na moim oficjalnym FB przywołałem tę pracę. Lubię ją, cenię i patrzenie na nią wciąż sprawia mi przyjemność.

Projektując swoje prace uważnie przygląda się Pan otoczeniu, w którym będą eksponowane. Jaki więc byłby plakat promujący współczesny Kazimierz Dolny?

Zrobiłem autorski plakat do tegorocznego festiwalu „Dwa Brzegi”. Jest on zupełnie inny niż oficjalny, czarno-różowy. Nie wiem, czy mi wypada, ale uważam, że ten festiwal nie jest czarno-różowy. Kazimierz jest kolorowy, dziś przyjemnie rozgrzany. Patrzę na ruiny zamku w otoczeniu kwiatów i zieleni i czuję się jak we Włoszech. Klimat, atmosfera, ludzie – o dziwo – jest bardziej włoski niż polski. Kolory, których użyłem w autorskim plakacie festiwalu są bardziej zgaszone niż barwy dzisiejszego dnia. Może przez to, że dla mnie Kazimierz ma swoją patynę, zaskakującą architekturę dopełnianą przez przyrodę. Wszystko tworzy wyjątkową całość, która cieszy oko.

Plakat festiwalu „Dwa Brzegi”, zaprojektowany przez A.Pągowskiego (z oficjalnej strony artysty pagowski.pl)

Andrzej Pągowski to bohater rozmowy, której towarzyszy Maria Kuncewiczowa. Ten cykl chcemy kontynuować. Nasze Muzeum prosi o kontakt mieszkańców i bywalców, którzy  w latach 60. – 80. XX w. przebywali w Kazimierzu Dolnym znali państwa Kuncewiczów i chcieliby podzielić się swoimi wspomnieniami z tych czasów. Zależy nam na przywołaniu tej epoki, a osobiste spotkania z Marią i Jerzym Kuncewiczami mogą stać się do tego pretekstem. 

Ewa Wiśniewska

Przyjaciółką Domu Kuncewiczów jest Ewa Wiśniewska, znakomita polska aktorka; niezapomniana odtwórczyni roli Róży w filmie „Cudzoziemka” w reżyserii Ryszarda Bera. Premierowy pokaz filmu odbył się jesienią 1986r. Specjalną projekcję, z udziałem twórców i Marii Kuncewiczowej, autorki literackiego pierwowzoru i filmowego scenariusza „Cudzoziemki” zorganizowano również w Kazimierzu Dolnym.

ślubne zdjęcie Róży – Ewy Wiśniewskiej z filmu „Cudzoziemka” stało w sypialni Marii Kuncewiczowej, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Ewa Wiśniewska wędrując po wnętrzach oddziału literackiego MNKD niejako sama zaczęła wywoływać duchy wspomnień. Często w jej refleksjach pojawiało się słowo „pamiętam” i ten fakt postanowiliśmy wykorzystać.

Spotykamy się w ogródku Domu Aktora (bo tak nazywany jest budynek dawnej łaźni, zaprojektowany niegdyś przez samego Jana Koszczyc-Witkiewicza). Ignorujemy gwar tętniącego życiem miasteczka, a wysoki żywopłot izoluje nas od otoczenia.

Czy, w Pani opinii,  Maria Kuncewiczowa była w latach 80.XX w. pisarką, dla której pielgrzymowało się do Kazimierza?

Pielgrzymowało się do niej będąc w Kazimierzu, ale nie była to popularność typu „wszechobecnego” Henryka Sienkiewicza. Świadczy o tym to, że tylko dwie je powieści zostały zekranizowane. Ale niektórzy mieli dostęp do tej literatury.

A czy Pani wcześniej po nią sięgała?

Nie, zrobiłam to dopiero gdy „wybuchła” sprawa wzięcia udziału w filmie. To pani Maria zdecydowała, że mam zagrać. Przywieziono jej z Warszawy zdjęcia trzech aktorek i to ona powiedziała „ta, ta ma nos Róży”. W ten sposób dostałam tę rolę. Potem przyjeżdżałam jeszcze kilkakrotnie do pani Marii.

Czy udzielała Pani jakichś wskazówek?

Ona nie znała polskich aktorów, nie interesowała się tym. Nasze rozmowy dotyczyły rozświetlenia postaci Róży. Rozszerzała krąg mojej wiedzy, chciała nadać tej postaci określony wyraz. Potem, przyjechaliśmy do niej z Jerzym Kamasem, odtwórcą roli Adasia (filmowym mężem Róży), żeby zobaczyła nas razem jako filmowych partnerów.

Czy na takie wizyty jeździło się trochę jak na „audiencję” do królowej? Pamięta Pani może tę pierwszą?

Przyznaję, że jechałam bez obaw – luźno. Wcale nie dlatego, że byłam tak pewna siebie. Celowo używam tego słowa, bo wiedziałam, że zdjęcia do filmu rozpoczęły się kilka miesięcy temu, z inną aktorką. Pani Maria zobaczyła pierwsze prace i powiedziała „nie”. Wtedy rozpoczęto na nowo poszukiwania odtwórczyni roli głównej. Pomyślałam więc sobie :”Matko Boska, mogę przyjechać…”.  Do dziś pamiętam panią Marię, witającą nas na schodach z lekko przekrzywioną peruką… To był widok niezapomniany dla mnie.

Postać Róży można albo pokochać albo znienawidzić…

A ja starałam się ją bronić. Zdarzyło mi się to dwukrotnie. W „Sonacie jesiennej” Bergmana grając Charlottę, broniłam postać wspaniałej artystki – wirtuoza, w przeciwieństwie do Róży, która sobie uzurpowała prawo do tego, ze jest artystką, a była tylko rzemieślnikiem. Natomiast jej parcie na to, żeby być kimś przerodziło się w terror w stosunku do córki; żeby z niej chociaż zrobić artystkę. Dopiero pod koniec życia przyznaje, że to jest niesłuszna droga, że trzeba słuchać siebie. Starałam się więc bronić Różę, choć jej wyobraźnia przeczyła rzeczywistości, przecież ona tylko chciała być artystką. Chciała – robiąc spustoszenie wokół siebie i nie bardzo sobie to uświadamiała.

W „Cudzoziemce” doszukiwano się wątków biograficznych. W Pani rozmowie z Marią Kuncewiczową, której fragment zarejestrowała ekipa dokumentalisty, Ludwika Perskiego, pisarka przyznaje, że są tu także wątki autobiograficzne.

Tak ale nie śmiem oceniać artyzmu pani Marii, bo swój jakby „zaniżyła’ wcielając w postać Róży też i siebie.

Kadr z filmu „Cudzoziemka”. Zdjęcie wybieramy nieprzypadkowo. Posłużył się nim A.Pągowski do zaprojektowania plakatu do tego obrazu. Wyciął aktorkę z tła, dodając elementy graficzne. Efekt? Na jednej ze ścian Domu Kuncewiczów…

Ale we wspomnianej rozmowie powiedziała Pani też „Róża to ja”. Nie chodzi tu o niezrealizowany talent… Kobieta złamana, kobieta zrezygnowana. Co w niej wówczas Pani odnalazła?

Przede wszystkim jeżeli chodzi o tę jej pierwszą i największą miłość – Michała, który zawiódł jej oczekiwania. A ona, będąc tak kategoryczną jak była, nie potrafiła przetrwać tego stanu zawieszenia uczucia. A cierpiała cały czas wspominając Michała.

A potem to małżeństwo z rozsądku…

Takie były czasy, pewnie teraz jakaś młoda dusza by się zbuntowała i powiedziała „nie”. Oczywiście, każdy aktor kreując rolę nawiązuje do swoich przeżyć, do swoich doznań, do swojej psychiki. Jeżeli jest to czas niemłodej już duszy aktorskiej jaką ja byłam wtedy, łatwiej to przełożyć na odczucia prywatne.

Jak wyglądały Pani rozmowy z Marią Kuncewiczową?

Ja byłam oczarowana panią Marią. Natomiast ona nie demonstrowała swojego wieku. Nie miałam świadomości, że rozmawiam ze starszą od siebie kobietą ponieważ ona miała młodzieńczy zapał. Posiadała niesłychany wdzięk, i nie miał on nic wspólnego z upływem lat. Kobietą do końca. Kobietą a nie babcią.

Gra w „Cudzoziemce” miała swoje konsekwencje…

Tak, ale to docenia się dopiero post factum. Rzadko zdarza się w filmie polskim tego typu propozycja.

Była Pani również obecna na pokazie „Cudzoziemki” w Kazimierzu, z udziałem Marii Kuncewiczowej.

Pani Maria odbierała należące się jej hołdy. Nie było to nic nienormalnego. Kiedyś ceniono wartość człowieka, istniał szacunek dla czyjegoś artyzmu, wyjątkowego talentu.

Czy odnalazła Pani ślad tych wspomnień podczas odwiedzin w Domu Kuncewiczów – czyli naszym muzeum?

On jest! Zakusy były różne na to miejsce i ten lęk, że znajdzie się „mądrala” i coś zrobi z tym miejscem, niestety, tak jak z wytwórnią filmową w Łodzi. Ale nie. Dom jest i nawet pozostał w nim ten charakterystyczny zapach. Chwała wam za to!

Nasza rozmowa była znacznie dłuższa. Ta zarejestrowana, ale także prywatna. Spotkanie zostało uwieńczone spacerem do jednej z kazimierskich galerii. Podczas tej krótkiej wędrówki pani Ewa Wiśniewska natychmiast została rozpoznana przez turystów. Witali ją serdecznie, mówiąc o filmach z jej udziałem. Od razu przypomniały mi się jej słowa o tym, że artystów powinno się cenić nie za udział głośnych imprezach, ale za prawdziwy talent. Widocznie duch Marii Kuncewiczowej i tu miał coś do powiedzenia.