Miasteczko

Pamiętniki Karola Mátyása

Przed nami wyprawa z orylami do Kazimierza Dolnego. Funduje nam ją red. Janusz Ogiński. To on wynalazł niezwykłego kronikarza tej podróży. A tekst jest opatrzony starymi widokówkami z Miasteczka. To także zasługa naszego Autora. Gotowi do wyprawy? A zatem – w drogę…

Przeglądając niedawno zbiory Biblioteki Narodowej udostępnione na stronie internetowej „Polona”, trafiłem przypadkiem na publikacje, których autorem był Karol Mátyás (1866-1917), polski etnograf i folklorysta, dziś, niestety, zapomniany autor wielu prac z zakresu literatury etnograficznej. Był prawnikiem i urzędnikiem państwowym. Pracował na różnych stanowiskach w Żywcu, Brzesku, Tarnobrzegu i Limanowej. W latach 1904-1910 został mianowany na komisarza starosty w Bochni, a potem został starostą brzozowskim. Tuż przed I wojną światową był starostą w Kolbuszowej. Funkcję tę pełnił do 1914 roku. W 1916 roku był oddelegowany do Lwowa. Jako urzędnik, przenoszony z jednego powiatu do drugiego, miał możność zapoznania się z różnymi regionami naszego kraju i podczas wyjazdów zaobserwować i zapisać spostrzeżenia dotyczące życia, języka i obyczajów ludności wiejskiej, zwłaszcza z okolic Krakowa, Nowego Sącza, Tarnobrzega, Żywca.
W ten sposób zgromadził pokaźny materiał etnograficzny. Zbierał też bajki ludowe oraz tatrzańskie i sandomierskie podania. Pisał o zwyczajach świątecznych, dorocznych i domowych obrzędach, a także o gwarach i ich składnikach onomastycznych. Niektóre obszerniejsze prace publikował za własne pieniądze w formie broszur. Wydał m.in.: „Z ust ludu” (1885), „Chłop czarownik, sylwetka etnograficzna” (1885), „Jesień, studium z życia ludu dawnej puszczy sandomierskiej” (1903), „Rabsice dawnej puszczy sandomierskiej” (1905).
W 1906 roku wydał broszurę: „Oryla Michała Haliniaka wspomnienia z podróży Wisłą do Gdańska”.

Umieścił tu relację odnoszącą się do Kazimierza Dolnego z początku XX w. Jest to wspomnienie ówczesnych flisaków, autentycznych postaci: Michała Haliniaka, mieszkańca Rzeczycy Długiej (wieś w pobliżu Sanu, obecnie w pow. Stalowa Wola) oraz Wojciecha Tofila z Kłyżowa (wieś po prawej stronie Sanu, po przeciwnej znajduje się Nisko, wcześniej pow. niżański, obecnie pow. Stalowa Wola). W broszurce jest nieznana legenda o Kazimierzu Dolnym, wspomnienie mieszkańca Kazimierza – uczestnika Powstania Styczniowego, a także rewelacyjny, bardzo oryginalny opis zabytków kazimierskich. Przywołamy te opowieści.

Oryla Michała Haliniaka wspomnienia z podróży Wisłą do Gdańska


Było to w maju r. 1901. Płynęliśmy z drzewem Wisłą jako flisacy, mijaliśmy miasteczko Zawichost i gadaliśmy o tem i owem, a miałem na mojej tratwie starego oryla z Kłyżowa, nazywał się Wojciech Tofil, ten był bardzo gadliwy, znał każdą miejscowość nad Wisłą i umiał coś o niej opowiedzieć ciekawego.(…)Tak gwarząc sobie, płyniemy prędko i zbliżamy się do miasteczka Józefowa. Tu Tofil zaczął nowe opowiadanie: Bardzo w dawnych czasach żył jeden Pan bogaty, który chcąc sławę swą rozszerzyć na całą Polskę, zaprzedał się diabłom, aby mu pomogli bogactwa zbierać. Owe dzitki czyli diabły rzeczywiście mu pomogli w zgromadzeniu bogactw, a gdy był już bardzo bogaty, doczekał się trzech synów: najstarszy Kazimierz, młodszy Jan i najmłodszy Józef. Zbudował im następnie każdemu jedno miasto, które to miasta od onych synowskich imion zostały nazwane. I tak płynąc z Zawichosta, napotkaliśmy najsamprzód miasteczko Józefów, potem Janowiec, a zaraz w pobliżu na drugiej stronie Wisły Kazimierz, z poprzednich dwóch najwspanialsze. Kazimierz i Józefów leżą po prawym brzegu Wisły, a Janowiec po lewym. Po śmierci ojca ci trzej synowie pobudowali sobie każden przy swoim miasteczku pałace czyli zamki obronne, z których jeszcze dziś można ruiny widzieć.

Kazimierz najstarszy kazał wybudować wieżą bardzo wysoką na górze, którą, jak opowiadają, mieli nieprzyjaciele łańcuchem z armat w połowie ściąć, a połowa takowej do dziś dnia stoi, co wygląda jak beczka lub toczek na górze i toczkiem od oryli nazwana.
Najwięcej ruin napotykamy w Kazimierzu, rozmaite spichlerze nad samą Wisłą, których jeszcze do pięć można policzyć, resztę zaś całkiem rozebrane. Dalej za farnym kościołem na górze zobaczyć można ruiny obronnego zamku, którego fundamenta równają się w poziomej linii ze szczytem dachu farnego. Nad onemi ruinami zamkowemi stoi dość jeszcze wysoka góra a na niej on tok czyli połowa wieży. Przecudny widok i zajmujący posiada okolica kazimierska.


Dodać i to wypada, że niektórzy z oryli twierdzą, iż Kazimierz miasto założył król Kazimierz, a Janowiec król Jan, Józefów król Józef. Ile w tem prawdy, dociec z tradycji ludu jest bardzo trudno.
W Janowcu na górze widać z dala zamek z czterema po rogach basztami, dość wielki gmach na trzy sztoki (piętra, z niemieckiego Stock – przyp. red.), lecz dachu i najwyższego piętra już niema, bo zniszczało.
W Józefowie tuż nad samym brzegiem Wisły stoi krzyżowy gmach dwupiętrowy, tak samo bez dachu, lecz dach spadł dopiero między 1898 a 1899 rokiem, albowiem przed rokiem 1898 tom jeszcze sam na własne oczy widział dach na Józefowskim zamku, czerwoną dachówką był kryty. W tym to zamku chcieli mieszkać ludzie rozmaici, chcieli go wynająć lub kupić, kiedy wszystkie zabiegi ludzkie na nic się przydały, bo diabli dobrze strzegli i nie dali ani spać, ani rozebrać, słowem ani przystąpić do niego. I tak pewien bednarz ubogi nie mając skąd komornego płacić, chciał tam w jednej z komnat parterowych zamieszkać, lecz zaledwie się sprowadził do rzeczonej komnaty, a tu zaczęła się podłoga trząść, ściany rozwalać, sklepienie opadać, i tak zmuszony był na powrót czem prędzej się stamtąd wyprowadzić. Słowem, że na żaden sposób użyć się nie dał on zamek i tak marnie niszczeje, gdyż przysłowie mówi, „że kto z nieczyśnikiem (diabłem – przyp. red.) nabędzie, to jeśli sam nie rozprószy, to po jego dzieciach na tym placu pokrzywy muszą rosnąć” lub „kto ze złym nabywa, temu Pan Bóg rozwiewa”.


Tyle mam powiedzieć co do tych trzech miasteczek, a jeszcze i to muszę nadmienić, że niektórzy oryle twierdzą, iż ten Pan, co Józefowski pałac własnością jego jest, to ma prawdopodobnie żyć po dziś dzień jeszcze aże w Paryżu, a to z powodu, że miał być dowódcą jakimś przy powstaniu ostatniem i uciekł do Francyi, teraz boi się potęgi Carów i nie może do swoich dobrów powrócić.

Piątego maja 1901 roku w niedzielę raniutko przypłynęliśmy do Kazimierza, tam żeśmy strawne wzięli i okupiliśmy się, a że wiatr mocny trzymał nas, więc zmuszeniśmy byli stać dwa dni na jednem miejscu. Korzystając z czasu, wziąłem rubla do kieszeni i wyszedłem na miasto. Tam prosto udałem się do manopolu (monopolu – przyp. red.), kupiłem gorzałki flaszkę za złoty i wyszedłem na rynek. Patrzę… a tu dwóch obywateli kazimierskich stoją i radzą coś z cicha do siebie, obydwa widać po zaroście, bo się nie golili, bardzo już w podeszłym wieku. Znienacka przysunąłem się ku nim z tyłu i natężam słuch, co oni tam radzą tak z cicha, słucham, a jeden powiada:
– Mój Boże! Żeby nie szlachcice, to człowiek by jakoś żył inaczej na świecie, byłby wolny, nie pod obuchem, co ani mówić, śpiewać, pić, ani myślić po polsku człowiekowi nie daje… to smok ten Rusek, niech go tam złe wszystko ogarnie! Ale, proszę pana, nie tyle on winien, lecz najwięcej nasza szlachta polska zdarmolizowana (zdemoralizowana – przyp. red.), ona zaprzedała wszystko i nas wszystkich.
Z tych kilka słów zrozumiałem, o czym ci panowie radzą, podszedłem do nich z przodu, pochwaliłem Pana Jezusa chrześcijańskim obyczajem, a żem miał na sobie ubranie dostateczne, więc ci dwaj starcy z początku myśleli, że to tajny policjant, i zafrasowali się niemało, a ton rozmowy obrócili zupełnie na inny, bacząc pilnie na moje ruchy i oczy, ponieważ na tajnych policjantach cała Ruś stoi, a tych wszędzie pełno po miastach i miasteczkach naszej Polski ukochanej. Ale gdym wyciągnął flaszeczkę z wódką i popiłem do nich, tak natychmiast przyszła na ten sam trop rozmowa, co poprzednio była prowadzona, poznałem, iż to ludzie byli szczerzy, więc wypiliśmy z kolei i drugą flaszeczkę, a potem jeden młodszy z onych panów oddalił się ode mnie za pilnymi swymi interesami, drugi zaś imieniem Józef Goliszek w 78 wieku, pomimo siwych włosów i brody jak śnieg, wygląda czerstwo i silnie zbudowany, kuleje na prawą nogę, bo mu powyżej kostek moskiewska kula zdziurawiła, zawezwany do powstania w roku 1862 przez księcia Frankowskiego w Kazimierzu.


Z Kazimierza – prawił Goliszek – poszliśmy do Sandomierza, ale tu na rynku panu nie będę opowiadał, bo to jest niebezpieczno, i chciałem wiedzieć, co pan jest za jeden. Ja odpowiedziałem: – Jestem z Galicji, płynę za kontrolera czyli za zastępcę kasyjera z drzewem do Prus i proszę pana, gdzie będziemy mogli bezpiecznie pomówić o naszej niedoli.
– U mnie w domu – odpowiada. Tak iść nie wypada na sucho, więc kupiłem za pół rubla piwa kazimierskiego, a piwo wyborne, i poszliśmy społem do domu starego wyterana. Tam w alkierzu siedliśmy przy stole, a popijając piwko, stary tak zaczął opowiadać, a ja notował:
– Więc z Kazimierza poszliśmy do Sandomierza, a stamtąd pod parszywą górę(wąwóz k. wsi Chruślina w pow. opolskim – przyp. red.), leży za Opolem, po drodze mieliśmy kilka potyczek, z tych w jednej, pamiętam, że Moskali było 20 rot i mieli 4 działa przy sobie i nas było kilka partyi, a mianowicie: jedna partya z komendantem Szydłowskim, druga z Lelewelem, trzecia z Krukiem, czwarta z Ćwiekiem, piąta partya z komendantem Czachowskim, szósta ze Zdanowiczem. Ten ostatni Zdanowicz zaprzedał się Moskalom zaraz w pierwszych początkach i wzięli go Moskale do Lublina, który potem niedługo umarł, a jego zaś adiutant, niejaki Ulanowski, bardzo się z tego zaprzedania wzbogacił. Tych 20 rot Moskali po kilku potyczkach zwyciężyliśmy i zmusiliśmy ich do ucieczki, zaś w pogoń za niemi wysłali nasi komendanci 50 ludzi, co się Moskale na razie nie spostrzegli i umykali przed onymi pięćdziesięcioma, sądząc, że cała trupa polska ich goni. Potem, gdy Moskale się zmiarkowali, tak zaprzestali ucieczki i mówili między sobą:
– No rabata, kudaśmy ne wiedeli, że lachów malo, jesteśmo duraki! I stawili opór. Generał Lech zasprzedał się Moskalom w Kazimierzu za baryłkę złota i onę baryłkę kazał zanieść na Wisłę w krypę, następnie szykował się do przeprawy na drugą stronę Wisły, lecz jego adiutant dopadł go u Wisły, wypalił mu w łeb z rewolweru i położył go trupem na miejscu. Bronił się, jak mógł, biedny adiutant, lecz Wisła była na przeszkodzie i Moskale przemogli nas. (Nazwiska onego bohatera adiutanta Goliszek nie pamięta). Z pod Opola poszliśmy pod Rzęzin (Żyrzyn – przyp. red.), albowiem dowiedzieliśmy się, że Moskale mają pułkową kasę tamtędy prowadzić. Było nas w lesie pod Rzęzinem 6 partyi. Moskali zaś tylko 2 roty. Czterdziestu Moskali się nam poddało z całą kasą a resztę my zabili. Pułkownik zaś, który tę kasę prowadził, nie chciał się do ostatniego poddać, więc jeden z naszych jednem cięciem odciął mu szablą lewą rękę razem z głową. Z Rzęcina pomaszerowaliśmy do siedleckiej guberni, stamtąd wróciliśmy nazad do Biskupic (wieś sąsiadująca z Fajsławicami – przyp. red.) za Lublin. Tam my klęskę ponieśli wielką i wyruszyliśmy napowrót do Opola, gdyż tam najlepsza pozycyja była. Tamoj-żeśmy Moskali natrzebili i udaliśmy się do Słupi, wioska leży po lewym brzegu Wisły tuż nad samą wodą, dwie mile po dole od Zawichosta. Tam-żeśmy stoczyli znów jednę bójkę, lecz ta nie była ani przegrana, ani wygrana.
Następnie pomaszerowaliśmy do Puław, teraz od Moskali przezwane Nową Aleksandryą, powiatowe miasteczko leży po prawym brzegu Wisły, tożsamo nad samą Wisłą. Tam jeden z naszych kosynierów zabił pięciu Moskali. Prusak zaś jeden ze szpasów z rewolweru sprzątnął moskiewskiego dozorcę. Naostatek znajdowało się nas czterech na posterunku, tam nas obskoczyło dwunastu dragonów moskiewskich. Ja sam czterech zabił, dwóch uciekło a jeden z tych uciekając, strzelił z karabinu i przestrzelił mi prawą nogę w samej kostce, innych tamci ubili.
Stamtąd każden z powstańców porozchodził się, gdzie który widział. Ja zaś powróciłem się napowrót do Kazimierza i biduję do dziś, wzdychając za odbudowaniem ukochanej ojczyzny Polski naszej. Ja zaś byłbym pozostał do końca powstania, lecz rana mi nie pozwoliła. Dodać jeszcze muszę, że przez ten cały czas, to jest blisko trzy miesiące w powstaniu znajdowałem się pod komendą Kruka, który bez litości trzepał Moskali. Na żaden sposób Moskaliska nie mogli go pojmać, ani przekupić, bo był wierny ojczyźnie, oraz ani nie potrafili go zabić, więc co by tu zrobić, aby tego śmiałka dostać w pazury moskiewskie, namówił generał moskiewski dziedzica Jabłonowskiego, aby Kruka nakłonił za kuma generałowi moskiewskiemu. Kruk dał się namówić szlachcicowi Polakowi, bo mu zawierzał i sądził, że Jabłonowski również wierny ojczyźnie, lecz gdy po chrzcie zjechali na bal do generała, pokazała się zdrada. Ale nasz Kruk nie w ciemię bity wymknął się generałowi z zasadzki i pojmał przytem Jabłonowskiego i moskiewskiego pułkownika, których po przyprowadzeniu do obozu natychmiast kazał powiesić, cośmy ochotnie wypełnili.
Następnie opowiadał mi Goliszek o Janowcu, miasteczku które leży pod górami na lewym brzegu Wisły, zamek zaś sam stoi na górze, lecz nie ze czterema basztami, jak opowiadał Wojciech Tofil, tylko z dwoma basztami, według twierdzenia Goliszka, od strony Wisły po rogach, które dosyć, płynąc Wisłą, wyraźnie na gołe oko zobaczysz. Zamek ten był własnością księcia Jana Firleja starszego, zamek ten zajmował 96 pokoi, 6 salonów o dwóch dziedzińcach a w pośrodku studnia, nad studnią zaś znajdowała się kaplica zamkowa. Młodszy brat księcia Jana Firleja, nie wie Goliszek jak mu tam było na imię, ten drugi miał pałac o 6 kilometrów oddalony od Janowca, w lesie stoi, i ten młodszy Firlej zajmował się zwierzyńcem tylko. Zamek zaś jego pomiędzy lasami zrujnowali Szwedzi podczas napadu wówczas, kiedy ks. Paulin Kordecki obronił Częstochowski kościół i klasztor. Po prawym brzegu Wisły, powiada Goliszek, o 3 kilometry za miasteczkiem Kazimierzem stoją tak samo ruiny z zamku, który wymurował król Kazimierz Wielki pomiędzy lasami dla swojej kochanicy, zwanej Esterki. Ten również był od Szwedów zrujnowany w tymże samym czasie, co i poprzedni, a miejsce ono nazywa się Bochotnica.


Następnie, gdyśmy piwo wypili, poprowadził mnie Goliszek na miasteczko Kazimierz, tam mi pokazał kościółek murowany na pagórku, który był murowany razem z tymi starożytnymi murami, oraz kościół drugi dużo większy od pierwszego, zwany farą, i także tak stary, jak one mury, gdyż w roku 1636 stawiany. W pierwszym kościółku, powiada Goliszek, iż król Bolesław, syn Kazimierza, miał prosić Romualda, założyciela Kamedułów, i ten przeznaczył mu 5 braci zakonnych do onego klasztorku, lecz jak oni Kameduli żyli długo w owym klasztorku, tego Goliszek powiedzieć mi nie mógł, dosyć, że stamtąd przenieśli się jedni na Bielany pod Warszawę, a drudzy na Bielany pod Kraków. Ci zakonnicy spowiadają ludzi z całego życia. W miejsce zaś Kamedułów nastąpili Reformaci, o tych także nie wie Goliszek, jak długo tu sprawowali swój zakon, dosyć, że teraz odprawia jeden ksiądz nabożeństwo świecki. Fara zaś, jak była parafialnym kościołem tak jest do dziś dnia.


W kolej poprowadził mnie Goliszek do trzeciego bardzo opuszczonego kościółka, również tak starego, jak i poprzednie, a wystawiony jest na cześć św. Anny, matki Najśw. P. Maryi. Ten trzeci należał do biskupa, albowiem w Kazimierzu mieściło się biskupstwo, lecz z czasem przeniesiono do Lublina. W tym trzecim pomimo opustoszenia również się nabożeństwo odprawia.


W końcu poprowadził mnie Goliszek na rynek kazimierski. Tam frontem do rynku stoi bardzo wspaniały gmach i też tej samej starości, co mury i kościoły, połowę zajmują kancelaryje magistratu, a połowę gmachu jest własnością apteki. Gmach jest piętrowy, na szczycie zatyłkowego frontu stoją rozmaite posągi i wyroby kamienne w liczbie do dwanaście, zaś po całej frontowej ścianie są wyrobione osoby nadzwyczajnej wielkości z kamienia, a to św. Jakób major, św. Michał biskup, św. Tomasz ewangelista, Chrystopor czyli wielkolud, ten trzyma w prawej ręce całego dębu z korzeniami, zamiast laski, na sobie ma kaletę tj. torbę strzelecką skórzaną i w niej niesie troje ludzi teraźniejszej wielkości, tylko im głowy widać z onej kalety, zaś na lewem ramieniu siedzi Pan Jezus, który trzyma w ręce świat cały. Tak on wielkolud tych troje ludzi i Pana Jezusa przenosił bez rzekę, lecz gdy wziął P. Jezusa na ramię, bardzo się mu ciężko zrobiło, gdyż nie wiedział, że P. Jezus w ręce swojej pomimo małego wzrostu cały świat trzymał, wtenczas powiedział do P. Jezusa, „że ci trzej ludzie, co mam w kalecie, tyle nie ciężą, co ty sam jeden”, lecz P. Jezus mu to potem wytłumaczył. Pod nogami onego Chrystopora wykuta jest woda i jedna ryba i dwa raki, a gdy on wielkolud nie mógł znieść ciężaru P. Jezusa, wtenczas na skargę tegoż P. Jezus mu dopomógł. Stąd nauka, że bez pomocy P. Jezusa najmocniejszy człowiek na świecie swoją siłą nie może nic zrobić.


Dalej wyrobione są dwie kozy; co one mają znaczyć, tego mi Goliszek powiedzieć nie mógł. Potem wykuty jest Pan Jezus na puszczy, gdy pościł i łaknął, a diabół przyszedł i kusił P. Jezusa. I jeszcze dosyć innych posągów i osobów nawykuwanych jest; jedne z podpisem, lecz takowego trudno już przeczytać od starości, drugie bez żadnego podpisu. Ten gmach to był pałac biskupów kazimierskich, po przeniesieniu do Lublina zakupili go żydzi, lecz obecnie połowę miasto odkupiło, a drugą połowę aptekarz. Na odchodne zapytałem się Józefa Goliszka, na co tu te na wzgórzu trzy figury stoją, powiedział mi, że wtenczas je miasto postawiło, jak ludzie na cholerę marli.


Do „Reginy”

Do przewodnika po Kazimierzu Dolnym, autorstwa Ignacego Kołodziejczyka z roku 1933 zajrzeliśmy z zupełnie innego powodu. Oprócz poszukiwanych wówczas wiadomości otrzymaliśmy kilka wyjątkowych prezentów postaci faktów. Tych potrafią dostarczyć nawet materiały reklamowe.

Tak reklamował się słynny „Berens”

Tak swoje pensjonaty promowali Sonia i Szymon Wisznia:

A tak prezentowały się dwie wille należące do rodziny Lewnesztajnów na kazimierskich Górach:

 

Dziś willa „Regina” wygląda tak.

Willa „Regina”, jesień 2021, fot. Piotr Makowski

A kim byli jej właściciele? Wzmianki o nich zamieścili w swoich książkach Konrad Bielski, Mirosław Derecki, a także  Ireneusz Kamiński. Lewensztajnowie prowadzili salon towarzyski, w którym skupiała się inteligencja żydowska. Nestor rodu – Stanisław był niegdyś dyrektorem towarzystwa ubezpieczeniowego w Kijowie, luminarzem tamtejszej gminy żydowskiej oraz radym miejskim. Według relacji Leopolda Pisuli, do której dotarliśmy dzięki publikacji Instytutu Pamięci Narodowej zawierającej świadectwa Polaków pomagających Żydom w czasie II wojny światowej (dar od pana redaktora Mirosława Łapy – dziękujemy !).

Lewensztajnowie kupili działkę w Kazimierzu Dolnym pod koniec XIX wieku. Zapłacili dobrze nie tylko za ziemię, ale także walory krajobrazowe tego terenu. Lewensztajnowie dbali o dobre wychowanie swoich dzieci w „atmosferze polskości”. Wszyscy bezbłędnie mówili po polsku, a także rosyjsku i francusku. Księgozbiór kazimierskiego domu był imponujący i obejmował całą polską klasykę.   

Stanisław Lewensztajn cieszył się w Kazimierzu ogromnym szacunkiem: był m.in. w grupie delegatów witających  prezydenta PR, Stanisława Wojciechowskiego. Kiedy zmarł (styczeń 1939 r.) na znak żałoby zamknięto wszystkie sklepy w Miasteczku.

Żona Stanisława Lewensztajna, Regina (z domu Cukier) pochodziła z Warszawy. Stała się „patronką”  kazimierskiej rezydencji Lewensztajnów, ale też muzą artystów, uwiecznioną m.in. przez Antoniego Michalaka. Jej wnuk, Aleks (wywiad z roku 2001 ze strony www.wkazimierzudolnym.pl) wspominał, że pani Regina miała romantyczną naturę. Lubiła malarzy, przyjaźniła się z Gizelą Hufnagel i Feliksem Topolskim. Pisała także wiersze. Podobno poezji (lekturze i twórczości) poświęcała wszystkie poranki. Towarzyszyły jej kot-pijący herbatę z mlekiem oraz czarny ratlerek -Żabka, sportretowany przez A. Michalaka.

Dama z pieskiem (portret Reginy Lewensztajn). Antoni Michalak

 Pani Regina świetnie zarządzała domem.  Obok „Reginy” stał inny dom letniskowy – „Nina”, a pobyt w pensjonacie z pełnym wyżywieniem miał kosztować ok. 5 złotych dziennie.

W salonie „Reginy” toczyło się życie artystyczne.  W takim otoczeniu dzieci państwa Lewnsztajnów także rozwijały talenty. Starszy syn Stanisława, Bronisław (ur. 1886 r.) był skrzypkiem wykształconym w Petersburgu i Paryżu, profesorem konserwatoriów w Łodzi i Warszawie. Ten wybitny muzyk i doskonały nauczyciel zasiadał w jury I Międzynarodowego Konkursu Skrzypcowego im. H. Wieniawskiego, jaki odbył się w 1935 r. w Warszawie. W czasie II wojny światowej  ukrywał się  w Kazimierzu Dolnym.  Został rozstrzelany przez hitlerowców w ogrodzie willi (istnieją dwie daty jego śmierci: 1941 i 1943). Mówiło się, że Antoni Michalak próbował ratować prof. Lewensztajna, wyrabiając mu fałszywy dowód tożsamości. Ten jednak miał odmówić przyjęcia dokumentów. Nie wiadomo w jakich okolicznościach zginęła Regina Lewnesztajn. Według opowieści Leopolda Pisuli miała trafić do warszawskiego getta i tam zginąć.

Więcej szczęścia miał młodszy brat Bronisława, Julian. Był absolwentem prawa na Uniwersytecie im. świętego Włodzimierza w Kijowie. Pracował w Gdyni w firmie spedycyjnej „Pantarei”.  Na krótko przed wybuchem II wojny przeniósł się z żoną do Kazimierza i zamieszkał w „Reginie”. Po zamordowaniu przez Niemców Bronisława Lewensztajna, Julian skorzystał z pomocy swoich przyjaciół z dawnej firmy, działających w konspiracji: Edmunda Szewczyka i Antoniego Szymańskiego. Dostarczyli mu dokumenty (znowu w opowieści pojawia się sprawcza ręka Antoniego Michalaka, zaangażowanego w sprawę) – metrykę urodzenia Aleksandra Kosidły. Dzięki tym dokumentom i wsparciu AK Julian Lewensztajn wyrobił sobie kenkartę i przeprowadził do Warszawy. W tym samym czasie ( 1942 r.) do stolicy przeniosły się żona Juliana – Ola oraz jego bratowa – Sonia i bratanica – Nina. Mieszkali jednak oddzielnie ze względu bezpieczeństwa. Udało im się przetrwać – po Powstaniu Warszawskim trafili do obozu w Pruszkowie, a już w październiku 1944 r. zatrzymali się w znajomych w Lublinie. Stamtąd pojechali do Łodzi, gdzie Julian Lewensztajn nawiązał kontakt z przyjacielem z Kazimierza Dolnego, Hilarym Mincem – powojennym ministrem przemysłu i handlu – i zaczął pracę w Hurtowni tekstylnej w Łodzi. Jego żona zatrudniła się jako pielęgniarka w jednym z łódzkich szpitali położniczych. Oboje zmarli w latach 50. XX w.

Córka Bronisława, Nina osiedliła się po wojnie w Lublinie. Jej mężem był pierwszy ukochany, poznany jeszcze przed wojną. W czasie okupacji (narzeczony przebywał w obozie jenieckim) wzięła ślub per procura i to uratowało jej życie. Po zakończeniu wojny małżonkowie spotkali się szczęśliwie w Lublinie. Przyjeżdżali do Kazimierza, do willi „Ninia”.

„Regina” zmieniała właścicieli. W czasie wojny mieszkał tu niemiecki naczelnik poczty, państwo Madejscy, potem Aleksander Kobiałka  oraz Zofia i Stanisław Dobrowolscy, którzy przemianowali „Reginę” na „Zofiówkę”.  Ostatnimi właścicielami domu byli Anna i Stefan Kurzawińscy. Wrócili do nazwy „Regina”. Gościli w swoim domu Aleksa Lewensztajna. W ostatnim czasie „Regina” została wystawiona na sprzedaż. Nie wiemy, czy już znalazła kolejnego opiekuna. Drewniany dom i jego otoczenie wymagają troski i czułości. Niewielu na to stać.

Pierwotni właściciele domu: Stanisław i Regina Lewnsztajnowie mieli także córkę – Stefanię, która zginęła w obozie na Majdanku oraz najmłodszego syna, Zygmunta. Był – podobnie jak Bronisław – uzdolnionym  pianistą, jednak został inżynierem. Przed wojną wyjechał do Anglii i tam się osiedlił. To dzięki wizycie syna Zygmunta, Aleksa w Polsce (ponad 20 lat temu) nasze muzeum weszło w posiadanie wierszy Reginy Lewensztajn. Prezentujemy te rękopisy poniżej:

Wiersze Reginy Lewensztajn z archiwum Domu Kuncewiczów

 

A skoro niniejszy tekst powstał niejako z z okazji Dnia pamięci Ofiar Holokaustu, chcielibyśmy zacytować jeszcze przejmujący opis z Kazimierza Dolnego okresu II wojny światowej, znaleziony w książce „Zmowa nieobecnych” Marii Kuncewiczowej:

„A tylko co tataraku, to ja by nie tknął w tym miejscu (…) odkąd ta Ester z ty kładki skoczyła.

– Jaka Ester?

– Dyć ta, co tańcowała z kozami i śpiewała po górach. (…) Jak się Niemcy wzięły miesiąc temu obławy na Żydów robić i na ciężarówki ich pchać, tak naraz gruchęło między narodem , że całkiem nie na roboty, ino na uduszenie jakimścić diabelskim sposobem ich wiezą. To Żydostwo w gwałt i uciekać. To gestapo kulomiotami po nich. (…)  Ale ta Ester  gdzie ino grzywą trząchnie , z tych ji rudych pierścionków skry lecą, a i tak tego dnia chustkę na plecy zawdziała krasną. To ten Szwab za nią jak ćma do ognia. Na rynku ji dopadł. (…) Przefrunęła tą chuściną koło mnie. Hop! Na kładkę. Psy się zastanowili, a ona tylko ręce w górę podniesła, zaczerwieniało, zabłysło na wodzie, plusk poszedł – i po nij… Skończyła ta Ester w ty rzece”.

Tajemnica tablicy nagrobnej kmiecia Aleksego Wolarza

Nasz współautor, redaktor Janusz Ogiński zaprasza Państwa do poszukiwań dosyć nietypowego przedmiotu. Mowa o epitafium, które zniknęło ze ściany kościoła farnego w Kazimierzu Dolnym. oto szczegóły tej zagadkowej historii…

Relatywnie niedawno, to znaczy po 1933 roku, ze ściany kościoła farnego w Kazimierzu Dolnym zniknęło niezwykłe epitafium – tablica nagrobna kmiecia Aleksego Wolarza, który zmarł w 30 sierpnia 1592 r. Rodzina Aleksego Wolarza, z pewnością bardzo bogata (na taki gest często nie stać było nawet herbowych), umieściła tę inskrypcję na murach pierwszej, jeszcze gotyckiej świątyni. Tablica przetrwała przebudowę kościoła w latach 1610 – 1613, którą wykonał murator Jakub Balin. Nie zatarło jej także kilka katastrof dziejowych, m.in. najazd szwedzki, pożary czy pierwsza wojna światowa. Był to unikat, prawdopodobnie jedyny tego rodzaju zabytek w Polsce. Co się z nim stało?

W drugiej połowie XVI wieku nastąpiły na ziemiach polskich  zmiany w stosunkach gospodarczych, społecznych, a także politycznych. Wzrost cen zboża w Europie Zachodniej sprawił, że kupcy zaczęli poszukiwać nowych dostawców. Tę sytuację wykorzystały wielkie latyfundia magnackie, drobna i średniozamożna szlachta oraz mieszczaństwo. Dla chłopów był to również pomyślny okres. Niektórym udało się wzbogacić, czerpiąc zyski ze sprzedaży nadwyżek zboża, jagieł, lnu, konopi. W kierunku Gdańska płynęło tysiące batów, szkut, dubasów, galar i innych statków rzecznych wypełnionych żytem, jęczmieniem i owsem. A drodze powrotnej wieziono materiały kolonialne, wyroby manufakturowe, metale i minerały, alkohole (głównie wina włoskie i hiszpańskie), a także ryby morskie, zwłaszcza śledzie, na które było ogromne zapotrzebowanie, zwłaszcza przed Wielkanocą, w okresach postów.

Początkowo, handlem zbożem w Kazimierzu zajmowali się kupcy spoza osady i obcokrajowcy. Licząc na szybkie wzbogacenie się, w handel zbożem zaangażowały się rody mieszczańskie. Fortuna uśmiechnęła się do Przybyłów, Celejów, Górków. Spore dochody osiągali miejscowi rolnicy, których wówczas nazywano kmieciami. Dzięki zachowanym księgom miejskim wiadomo, że wśród nich byli: Chałajowie, Norowie, Kwaskowie (od ich nazwisk wywodzą się używane do dziś miejscowe nazwy:  Kwaskowa Góra, Dół Chałajowy, Dół Norowy). Potwierdzeniem zamożności ówczesnych kmieci z okolic Kazimierza było – do lat 40. XX wieku – niezwykłe świadectwo, czyli tablica nagrobna Aleksego Wolarza, znajdująca się niegdyś na ścianie kazimierskiej fary. Pierwszym, który odkrył ten unikat, był ks. Franciszek Siarczyński, uczestnik obiadów czwartkowych u króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, profesor w Collegium Nobilium pijarów w Warszawie. W swym dziele zatytułowanym „Obraz wieku Zygmunta III” (tom II, str. 320), tak uzasadniał potrzebę odnotowania swego odkrycia: „Wolarz Alexy, kmiotek poczciwy w parafii Kazimierskiej w Lubelskiem, za cóż miejsca mieć niema w spisie ludzi znamienitych wieku tego? Alboż ten, co pracą swą żywił, mniej ma zasługiwać na pamięć potomnych, jak ten co współbraci męstwem swem bronił? Zachował jego imienia i zasługi pamięć dany mu w kościele nagrobek wierszem łacińskim, w którym jest nazwany Alexius Wolassus”.

 

Istnienie tablicy nagrobnej Aleksego Wolarza potwierdza inna publikacja. W 1933 roku Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza Dolnego nad Wisłą wydało z okazji 600- letniej rocznicy koronacji króla Kazimierza Wielkiego bedeker „Kazimierz Dolny jego zabytki i okolice, przewodnik – informator”, którego autorem był Ignacy Kołodziejczyk, sekretarz Magistratu Kazimierza Dolnego. W przewodniku, w opisie kazimierskiej fary, na stronach 54 i 55, znajduje się następująca informacja:

„Na zewnętrznej ścianie kościoła obok dzwonnicy od strony miasta znajduje się pomnik, poświęcony pamięci poczciwego kmiecia Aleksego Wolarza, wart powszechnej wiadomości, z takim napisem: 

                        „Mole Sub hac tegitur Volassus Alexius agri

                         Et recti cultor, sedulus et patiens

                         Hic quoque peste cadit demessis protinus agris

                        Messurus recti praemia magna, Deum

                        O! si sic coleris agrum rectumque colone,

                        Regibus haec tua sors suspicienda foret

                        Obiit A.D. 1592 die 30 Augusti”.

Inskrypcję następująco przetłumaczył Franciszek Siarczyński

                       Wolarz Aleksy zaległ miejsce tej mogiły

                       Co póki wątłe życia starczyły mu siły,

                       Pilny w swych obowiązkach, cierpliwy w niedoli

                       Postępkami strzegł cnoty, a pracą swej roli,

                       Zmarł z zarazy po zbiorze żniwa swej zagrody,

                       Spiesząc po żniwo wiecznej w Niebiesiech nagrody.

                       Kmiotku każdy, byś żył tak, los twój byłby błogi,

                       Zajrzećby ci go mogły i ziemskie półbogi

                       Umarł dnia 30 sierpnia 1592 roku”.

W tym roku próbowałem odnaleźć tę tablicę. Obchodziłem kilkakrotnie cmentarz przykościelny wokół kazimierskiej fary. Sprawdziłem ścianę świątyni od strony dzwonnicy, jak też przy wieży zegarowej, która także służy jako dzwonnica. Niestety, tablicy nie ma.  To niepowetowana strata. Może mieszkańcy Kazimierza potrafią wyjaśnić tę zagadkę.              

„Podróż za jeden uśmiech” czyli hotel pod gwiazdami

Dziś zapraszam na wyjątkowe urodziny. W styczniu 1972 roku odbyła się premiera serialu „Podróż za jeden uśmiech”, w reżyserii Stanisława Jędryki. Film, do dziś cieszący się popularnością, powstał na podstawie książki Adama Bahdaja. Mimo upływu lat jest chętnie oglądany przede wszystkim dzięki brawurowym rolom Filipa Łobodzińskiego i Henryka Gołębiewskiego. To opowieść o dwóch chłopcach, którzy muszą sami dotrzeć z Krakowa nad morze. Sprawa tylko z pozoru jest prosta. Na skutek zbiegu okoliczności  Poldka i Dudusia nikt nie odprowadza na dworzec. Nikt także nie sprawdza, czy podróżnicy wzięli ze sobą pieniądze na bilet. Tak rozpoczyna się wyprawa pełna zabawnych perypetii. Oczywiście, z morałem i happy endem.

Film nie miał być jedynie rozrywką. Dzięki podróży chłopców przez całą Polskę, ekipie filmowej udało się pokazać kilka urokliwych zakątków naszego kraju. W tej grupie znalazł się Kazimierz Dolny. Dodajmy, że było to wyróżnienie, bo serial liczył zaledwie 7 odcinków.

Droga do Miasteczka nie była usłana różami. Odbywała się autostopem. Duduś i Poldek przeżyli nawet kolizję ciężarówki z furmanką. Do zamkowego dziedzińca doszli pieszo, przez pola. Noc spędzili w stogu siana, a obudziła ich (jak to zwykle bywa w Kazimierzu;) koza.

Na targowisko kazimierskie zajechali z fasonem. Dzięki drobnemu oszustwu (nie dziwmy się, bo Duduś-elegancik podróżował z ogromną i trudną do niesienia walizką) chłopcy dosiedli się na furmankę kobiety, wiozącej wieprza do punktu skupu. To z tej części filmu pochodzi mój ulubiony dialog : „What do you think about the świniak?” Niestety, nie dowiemy się, ile można dostać za „bekona” w Kazimierzu. Baczny widz zauważy za to pewien drobiazg. Na Małym Rynku, gdzie toczy się ta scena, ustawiono stragany, a wśród nich także stoisko piekarni. Zwróćcie uwagę, jakież to pieczywo jest tam oferowane. Oj, miałby się z pyszna jeden pan piekarz twierdzący, że to właśnie on wymyślił kazimierskie koguty…

Jako że nie szukamy sensacji, przenosimy się wraz z Poldkiem i Dudusiem na Rynek. A tu, dzięki kadrom sprzed 50-u lat są i szyld rynkowej apteki i restauracja „Esterka” (dawniej Berens).  Przed studnią parkują autobusy wycieczkowe i to do jednej z grup przyłączą się chłopcy. Wdrapią się na Górę Trzech Krzyży, gdzie Duduś błyśnie wiedzą na temat spichlerzy z XVI wieku.

A potem jeszcze wyprawa do hotelu PTTK (spichlerza Kobiałki) rejs kajakiem po Wiśle no i feralna kolacja, w której przygotowanie zaangażował się (mimo woli) Poldek.

A tytułowy hotel pod gwiazdami? Chłopcy znaleźli tę miejscówkę na jednym z okolicznych wzgórz. Być może w kamieniołomach, bo o tym miejscu najchętniej wspominał podczas ostatniej „oficjalnej” wizyty w Kazimierzu Dolnym w 2009 r. Filip Łobodziński.  Ten uznany dziś dziennikarz i tłumacz przez wiele lat zmagał się z łatką „Dudusia” jaką zawdzięczał telewizyjnej produkcji. Ten, kto obejrzał serial (i wyprodukowany później film pełnometrażowy) wie, że nie było to łatwe ani przyjemne.

Dzięki wywiadowi z Filipem Łobodzińskim zamieszczonym na portalu wkazimierzudolnym.pl dowiedziałam się, że realizacja filmu także nie przebiegała  prosto. Zdjęcia w Kazimierzu były kręcone we wrześniu i październiku. Było przenikliwie zimno, a chłopcy (jako że wyprawa odbywała się w czasie wakacji) byli lekko ubrani. Wyjaśnia się także zagadka wnętrz hotelu PTTK (pamiętna scena z mydłem w zupie), które naprawdę są … nawami kościoła św. Katarzyny w Krakowie.

Z opowieści Filipa Łobodzińskiego dowiedziałam się też, że przyjeżdżał do Kazimierza jako mały chłopak z mamą i lubił te pobyty. Potem, bywał tu także z kolegami ze studiów. Teraz nie bywa, bo nie lubi komercjalizacji Miasteczka. Chyba to rozumiem. A najpiękniejszy dla  Filipa Łobodzińskiego kadr z filmu „Podróż za jeden uśmiech” to takie oto zdjęcie.

Ps. A czy zwróciliście uwagę, na „proroctwo” Poldka? W scenie przy studni pyta Dudusia o to, czy w walizce ma jeszcze telefon bez drutu:)

Z kazimierskich Automobiliów Mieczysława Kurzątkowskiego

Tak, nie mylą się Państwo. Otrzymaliśmy kolejny prezent od Pani Urszuli Kurzątkowskiej, naszej współautorki. Sprawa jest poważna, bo dotyczy samochodów. Na tyle ważka, że postanowiliśmy także dołożyć do niej przysłowiowe „trzy grosze”. Zanim jednak wtręt literacki – trochę historii bogato ilustrowanej archiwaliami. Proszę zapiąć pasy!

 

Historyczna tablica rejestracyjna mercedesa należącego do Marii i Jerzego Kuncewiczów (tyle nam zostało:)

W bibliotece Automobiliów, zgromadzonej przez Mieczysława Kurzątkowskiego*, znajdują się m.in. kazimierzana – artykuły, karty pocztowe i zdjęcia. Przedstawienie trzech samochodowych imprez z okresu międzywojennego, związanych z Kazimierzem, jest jednocześnie okazją do podzielenia się fotograficznymi ujęciami miasteczka z lat 20. i 30 XX w.

Na początek opis wyjątkowego motoryzacyjnego wydarzenia. W jednym z numerów miesięcznika „Nowiny General Motors” (dystrybuowany w latach 1929-30 organ General Motors w Polsce, sp. z o.o.) ukazała się relacja z konkursu na zużycie paliwa, przeprowadzonego w dniu 5 maja 1929 roku na trasie Warszawa – Kazimierz – Warszawa. Dbałość o atrakcyjną formę sprawozdania z pewnością świadczy o wadze imprezy i jej wyników dla General Motors. Relacja koncentruje się na liczbach, kierowcach i markach, ale szczęśliwie zilustrowano ją ciekawymi zdjęciami – wśród nich i takim z podpisem „Park automobilowy w Kazimierzu” (autor tekstu i zdjęć nie podany). Dla wygody czytelników bloga odtworzono pełną treść artykułu, z zachowaniem oryginalnego zapisu.

 


„Nowiny General Motors”, czerwiec 1929, s. 8-9. Zbiory prywatne

Konkurs na zużycie paliwa

W niedzielę dnia 5 maja r. b. Automobil-Klub Polski zorganizował konkurs na oszczędność paliwa na dystansie Warszawa – Kazimierz nad Wisłą i z powrotem.

Dystans wynosił 318 klm. Startowało 13 samochodów, w czem jeden autobus poza konkursem. Warunki konkursu przewidywały podział samochodów na klasy według pojemności cylindrów. Dla każdej klasy przepisano zasadniczą wagę i minimalną średnią szybkość oraz współczynnik dla ustalenia kolejności w klasyfikacji ogólnej.

Zawody zostały rozegrane w warunkach normalnych. Droga do Kazimierza odpowiada mniej więcej normalnym bitym drogom w Polsce. Osiągnięte rezultaty są więc najzupełniej miarodajne dla polskich automobilistów. Tempo konkursu było na ogół dość szybkie – przeciętne w przybliżeniu przekraczały 40 klm. Najwyższą przeciętną wykazał nowy 6-cylindrowy Chevrolet, pomimo iż w konkursie brał udział szereg wozów europejskich, odznaczających się na ogół dużą szybkością. Osiągnięte rezultaty w tych warunkach wykazują dobitnie, że nowa „szóstka” w rękach dobrego kierowcy może osiągnąć szybkość większą od zwykłej normy turystycznej przy zużyciu bardzo niewielkiej stosunkowo ilości benzyny.

Klasyfikacja uczestniczących w konkursie samochodów uskutecznioną została w ten sposób, że ilość zużytej benzyny pomnożono przez określone dla każdej kategorji współczynniki, których wielkość zależna była od litrażu samochodu, jego ciężaru i rodzaju karoserji.

Ostateczna klasyfikacja wypadła następująco:

Kategorja  C  I miejsce Chevrolet,  II Oldsmobile,  III Buick
Kategorja  D  I miejsce  i  II – Tatra
          ״       E  I        ״       i  II – Citroen
          ״       F  I        ״       Citroen  –  II – As
          ״       G  I        ״       Imperial  –  II – Praga.

Chevrolet, model „Phaeton”, litraż 3180 CCM, kierowany przez p. inż. H. Koźmiana z firmy „Elibor”, osiągnął – jakeśmy wyżej wspomnieli – przeciętną szybkość 48 klm. na godzinę, zużywając 8,13 kg. (10,9 litr.) benzyny na 100 klm.

Dobre wyniki wykazały również Oldsmobile i Buick.

Samochód Oldsmobile, kierowany przez p. Gorzelańskiego, litraż 3240 CCM, wykazał średnią szybkość 47 klm. na godzinę, zużywając 15,62 litr. benzyny.

Samochód Biuck, model Phaeton z r. 1928, kierowany przez inż. Tuszyńskiego z firmy „Elibor” wykazał średnią szybkość 45 klm. na godzinę, zużywając 15,55 litr. Benzyny.

Jak widzimy z tych rezultatów, samochody General Motors wykazały imponujące wyniki, spalając stosunkowo bardzo mało benzyny.

Analiza konkursu przy uwzględnieniu klasy samochodów wykazuje, że nowe 6-cylindrowe Chevrolety zużywają najmniej benzyny w stosunku do ilości przebytych kilometrów i szybkości. Jest to jeszcze jeden atut, który zastępcy nasi winni wykorzystać umiejętnie podczas kampanii epokowego Chevroleta.

Wśród niektórych sfer publiczności panuje przekonanie, iż nowe Chevrolety, dzięki zwiększonej ilości cylindrów pochłaniają daleko więcej benzyny. Dział reklamy General Motors w związku z powyższem zamieścił w szeregu najpoczytniejszych pism krajowych duże ogłoszenie, podając rezultaty osiągnięte przez Chevroleta podczas konkursu. Ogłoszenia te zrobiły doskonałe wrażenie.

Tak szczegółową relację z konkursu w 1929 roku zawdzięczamy niewątpliwie sukcesowi marek, związanych z produkcją koncernu General Motors. Gwoli ścisłości trzeba dodać, że w 1928 roku odbyła się pierwsza taka rywalizacja, 6 maja w Strudze pod Warszawą.

 


Okładka „Nowiny General Motors”, czerwiec 1929; w tym numerze opublikowano relację z konkursu na zużycie paliwa. Zbiory prywatne.

 


Okładka „Nowiny General Motors”, styczeń 1930. Zbiory prywatne.

Po raz trzeci konkurs zorganizowano 4 maja 1930 roku, ponownie na trasie ze stolicy do Kazimierza. Wydarzenie zrelacjonowano w miesięczniku „Auto” (organ Automobilklubu Polski oraz Klubów Afiljowanych, nr 5, maj 1930, s. 24; autor tekstu i zdjęć nie podany), ilustrując tylko dwa zdjęciami, w tym na jednym widoczne „samochody na postoju w Kazimierzu nad Wisłą”. Jak podsumowuje sprawozdawca w 1930 roku: Trasa konkursu prowadziła podobnie jak w zeszłym roku z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą i z powrotem, była to więc droga zupełnie typowa jak na nasze warunki: w miarę dobra, w miarę falista i przeciętnie ruchliwa. Ogólna długość przebytej trasy wynosiła 318 kilometrów […].

 


„Auto”, nr 5, maj 1930, s. 24, fragment artykułu. Zbiory Wielkopolskiej Biblioteki Cyfrowej: www.wbc.poznan.pl.

Niebanalną ocenę Kazimierza i jego okolic, z perspektywy automobilisty, znajdujemy w opisie wycieczki samochodowej, zorganizowanej na trasie z Warszawy do Kazimierza we wrześniu 1929 roku, zrelacjonowanej przez Zdzisława Marynowskiego** i nieznanego fotografa, a opublikowanej w „Ilustrowanym Tygodniku Samochód” (nr 52, 29 września 1929, s. 3-4). Charakter narratora – kierowcy widać po szczegółowym rozpisaniu trasy na kilometry. Uśmiech wywołują spostrzeżenia autora na temat życia i wypoczynku w Warszawie czy podsumowanie zwiedzania Kazimierza, „tego zapomnianego dziś miasta”, gdzie „zmęczony turysta ma możność wytchnienia na bardzo ładnem wybrzeżu”. Jednocześnie nie można nie docenić barwnego języka, urody wypowiedzi i zdecydowanej sympatii opowiadającego dla „okolic Warszawy”, bo tak reklamowany jest kierunek tego rekreacyjnego wyjazdu. W kopii tekstu zachowano oryginalną pisownię i ortografię.

Najstarszy port rzeczny w Polsce

Wycieczka z Warszawy do Kazimierza nad Wisłą. – Puławy. – Kazimierz i jego zabytki.

Warszawa, we wrześniu.

W prasie warszawskiej nader często porusza się przygnębiające działanie miasta na psychikę ludzką. Istotnie Warszawa jest miastem zgiełkliwem, nerowowem, w wielu dziedzinach życia słabo zorganizowana, a tem samem oddziałująca w wielu przypadkach wprost chorobliwie na swoich mieszkańców. – Trudno, to właściwość wielkiego, a raczej wciąż rozrastającego się miasta, gdzie nic jeszcze nie przybiera ostatecznego kształtu, gdzie wszystko znajduje się w stadium nieustającego rozwoju. Ba! gdzie trudno przewidzieć kres i rozmiar tego rozwoju. – W Warszawie wszystko stanowi teren do wytężonej pracy – nic nie jest przygotowane dla odpoczynku. Tak jest!

Mało kto jednak zdaje sobie z tego sprawę ile uroku przedstawiają okolice Warszawy. Najmniej może – mimo wszystko! – rozumieją to posiadacze samochodów. Tak! – Warszawa jest tak rozległa, że jeśli ktoś jeździ po niej własnym samochodem, wydaje mu się, że wykorzystuje swą maszynę do maximum.

Istotnie, ma ona dużo pracy przez tydzień, lecz nie znaczy to, by nie można było wykorzystać jeszcze w niedzielę dla celów wycieczkowych. Dali Bóg – wierzcie mi – to więcej warte, niż popołudniowe bridge lub kino.

Dla przeciętnego samochodu to fraszka – 150 km. Więc jedźmy do Kazimierza. Dobrze?

Jedziemy. – Wyjeżdżamy przez Nowy Świat, Al. 3-go Maja i Most Poniatowskiego. Tuż za mostem zjeżdżamy po prawej w dół na szosę, biegnącą wśród wiślanych łęgów, przygotowanych pod przyszłe nowe dzielnice. Wydostajemy się na ulicę Grochowską, skręcamy w prawo, i nie troszcząc się o nic jedziemy aż do Wawra, wzdłuż kolejki „Jabłonna – Karczew”. W Wawrze mijamy tor kolejowy. Następne osiedle to Miłosna. – O kilometr za Miłosną skręcamy w prawo na szosę, wiodącą do Garwolina.

Licząc od zakrętu, na 12-tym kilometrze, napotykamy we wsi Wólka szosę w prawo, wiodącą do Otwocka. Na 10-tym kilometrze od Wólki, miejscowość Kołbiel, a o 6 kilometrów dalej – w Lubicach – przejeżdżamy tor kolejowy i po 22-ch kilometrach (od Wólki) docieramy do Garwolina. Dalej mamy mniej więcej 38 kilometrów prostej drogi do miasteczka Ryki.

Za Rykami – uwaga! – po kilometrze mamy tor kolejowy, który przejeżdżamy, a za nim szosę w prawo do Dęblina. Po 10 kilometrach od zakrętu dojeżdżamy do twierdzy Dęblin, gdzie obecnie znajduje się centrum wyszkolenia wojsk lotniczych, lecz pomijając miasto, tuż za torem kolejowym, pomiędzy Ireną a Dęblinem, skręcamy w lewo i, bardzo malowniczo przeprowadzoną między fortami szosą, kierujemy się na Puławy.

Z Dęblina do Puław 23 kilometry. Jest to najbardziej malowniczy odcinek naszej drogi, gdyż szosa biegnie prawie przez cały czas po wale ochronnym wzdłuż brzegów Wisły, snującej się po prawej stronie piękną wstęgą swego nieuregulowanego, rozlewistego koryta.

 



„Ilustrowany Tygodnik Samochód”, nr 52, 29 września 1929 r., s. 3-4. Zbiory prywatne.

Puławy. Miejscowość ta powstała w końcu XVIII w., dzięki potędze i kulturze swych ówczesnych właścicieli XX. Czartoryskich. Wielki pałac, na którym pobyt Kościuszki utrwalono marmurowa tablicą, mieścił szkołę gospodarstwa rolnego. We wspaniałym z natury, choć zaniedbanym, parku kilka mniejszych budowli – pałacyk księżnej Wirtemberskiej (z domu Czartoryskiej) wsławiona w poezji polskiej „Sybilla” i inne.

Zdążając do właściwego celu naszej wycieczki, udajemy się dalej do Kazimierza wspaniałą szosą, sadzoną po obu stronach przeszło stuletniemi topolami nadwiślańskiemi.

Okolica, wśród której położony jest Kazimierz, należy do najpiękniejszych w Polsce. Starożytny ten gród otoczony dokoła licznemi i dość stromemi wzgórzami, częstokroć porosłemi pięknem lasem, u stóp swych ma szare rozlewisko Wisły, oddzielającej go od imponujących ruin wspaniałej niegdyś siedziby Firlejów w Janowcu. – Miasteczko samo położone jest również na pagórkach poprzeżynanych wąwozami, z których, jak z waz, wykwitają kępy zieloności.

Jeszcze przed miastem napotykamy prześliczne starożytne śpichlerze, świadczące o tem, że Kazimierz kiedyś odgrywał donośną rolę w handlowem życiu Małopolski, jako potężny port rzeczny. Ślady dawnej świetności rozsiane są bogato. – Przedewszystkiem w samym rynku rzucają się w oczy przepychem swych rzeźbionych fasad dwie kamienice Przybyłów (stary ród mieszczan kazimierskich), w których dziś mieści się urząd gminny.

Przy ul. Senatorskiej znajdujemy jeszcze kamienicę zwaną „domem biskupów”, lub kamienicę Celejowską, należącą ponoć niegdyś do Sobieskiego, a dziś stanowiącą własność państwa. Jest to budowla z XVI wieku, odznaczająca się bogatą, lecz szlachetną w linji ornamentacją zewnętrzną.

Tuż przy rynku, u stóp góry zamkowej, na której zachowały się jeszcze szczątki zamku stoi kościół farny, trzeci z rzędu, stojący w tem miejscu, gdyż jak twierdzą historycy, pierwotna świątynia zbudowana była jeszcze w XI w. W obecnej formie został on odbudowany w r. 1610-13, po pożarze, jakiemu uległ kościół poprzedni w r. 1590.

Drugim kościołem, jaki się dochował w Kazimierzu Dolnym, jest kościół św. Anny, pochodzący z XVII wieku, obecnie stale zamknięty, gdyż wnętrze znajduje się w stanie nieużywalnym.

Wycieczka do Kazimierza należy do najciekawszych i najprzyjemniejszych jakie można przedsięwzięć z Warszawy. Po obejrzeniu tyle niezwykle ciekawych zabytków dawnej wielkości tego zapomnianego dziś miasta, zmęczony turysta ma możność wytchnienia na bardzo ładnem wybrzeżu, gdzie znajduje wygodną plażę kąpielową, a wieczorem (w niedzielę) koncert na „deptaku”. Obok zaś kościoła farnego znajduje się wcale przyzwoita restauracja, gdzie można się posilić.

Nakoniec trzeba dodać, że stan dróg na opisanej trasie naogół nie jest najgorszy. Na terenie województwa lubelskiego miejscami doskonały, a naogół dobry, na terenie zaś województwa warszawskiego znacznie gorszy. Przeciętna, jak na nasze stosunki, zadowalająca.

W kolekcji Automobiliów M. Kurzątkowskiego znajdują się fotografie wykonane przez osoby prywatne oraz drukowane karty pocztowe pokazujące Kazimierz, na których utrwalono auta osobowe, autobusy, samochody ciężarowe i motocykle na tle architektury,

 


Na rynku w Kazimierzu [fotografia amatorska na papierze pocztówkowym]; okres międzywojenny. Zbiory prywatne.

 


Kazimierz Dolny. Ratusz [karta pocztowa]. Wyd. W. Cholewińskiego, Kazimierz Dolny; po 1929. Zbiory prywatne.

 


Kazimierz Dolny. Ratusz [karta pocztowa]; reprodukcja ok. 1933. Zbiory prywatne.

 


Kazimierz Dolny. Ratusz [karta pocztowa]; reprodukcja ok. 1933. Zbiory prywatne.

Na zakończenie dwa ujęcia – fragment tablicy z polskiej encyklopedii ilustrowanej „Świat i Życie”, przeznaczonej dla młodzieży szkolnej, wydawanej w latach 1933-1936 (choć to element zbiorów pt. Automobilia, to uwagę zwraca również komentarz, dotyczący zabudowy miasteczka) oraz zdjęcie, wykonane przez właściciela kolekcji Automobiliów, który sam dokumentował interesujące go obiekty.

 


„Świat i Życie”: zarys encyklopedyczny współczesnej wiedzy i kultury, tom IV, P-Ż, Lwów-Warszawa 1936; fragment tablicy 13. Zbiory prywatne.

 


Kazimierz Dolny, widok na rynek, fot. M. Kurzątkowski, ok. 1957. Zbiory prywatne.

* Mieczysław Kurzątkowski (1932-2000), historyk sztuki, konserwator, muzeolog, w latach 1998-2000 przewodniczący Rady Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym, był miłośnikiem weteranów szos, pasjonował się rozwojem motoryzacji i historią samochodu. Zajmował się tematem nie tylko hobbistycznie; w otwartych wydawnictwach zwracał uwagę na problem zabytkowych samochodów z punktu widzenia ich prawnej ochrony.

** Zdzisław Marynowski (1897-1957), pisarz, dziennikarz, radiowiec, felietonista, społecznik, malarz-amator. Przed wojną członek Głównej Rady Programowej i kierownik działu literackiego Polskiego Radia. Po wojnie współpracował m.in. z sekcją polską Radia BBC.

[Autorka: Urszula Kurzątkowska]

Pani Urszula Kurzątkowska przesłała nam również skany dawnych przewodników turystycznych z lat 30. XX w. odnoszące się m.in. do udogodnień dla zmotoryzowanych turystów. Do takich należał dystrybutor ustawiony na Rynku (widać to na archiwalnych fotografiach) oraz dane adresowe mechaników specjalizujących się w naprawach automobili.

 

 

Sama podróż do Kazimierza bywa wyzwaniem. Ze smutkiem dodam, że ta uwaga się odnosi się jedynie do czasów historycznych. Pandemia skutecznie wyeliminowała znaczną część przewoźników kursujących na trasie Lublin-Kazimierz Dolny. Busów jeździ mało, a w godzinach popołudniowych są one oblężone przez wracającą ze szkół młodzież. Naprawdę trudno się tu wcisnąć. O podróży z większym bagażem nawet mowy nie ma. Nie jest łatwiej zmotoryzowanym. Spostrzeżenie o trudnym dojeździe do Kazimierza potwierdzą pewnie ci, którzy wybrali się latem do Miasteczka i utknęli w korku w pobliskiej Bochotnicy lub bezskutecznie poszukiwali miejsca, aby bezpiecznie zaparkować auto. Oj, znamy także tych, którym kończy się cierpliwość i parkują, byle gdzie – w wąwozach, na wjazdach do prywatnych posesji, a nawet…pod znakiem „zakaz parkowania”:)

 

Pewnego dnia w Kazimierzu… (fot.P. Makowski)

Aby jednak powyższy tekst nie zbliżył się za bardzo do rozliczeń z bolączkami dnia bieżącego, sięgnijmy do literatury.

Pisarka Ewa Szelburg Zarembina wspominała w „Wiadomościach Literackich” swoje wyprawy z Nałęczowa do Kazimierza. Był to nieomal rytuał, a podróż odbywała się zawsze w Zielone Świątki. Aby ją odbyć rodzice wypożyczali konie i powóz od sąsiadów, państwa Żarskich.

„Ogromny, ciemnoniebieski, połyskliwy powóz stoi przed bramą. Konie – dwa smoki. Uprząż ubrana zielenią. Maluteńkie jasnozielone brzózki zatknięte po bokach zamiast powozowych latarni. Jedziemy. I to jest prawda. Siedzę na miejscu bez ruchu, a przecież unoszę się w powietrzu. Nie, to powóz stoi, a dom nasz ucieka od nas. Koła obracają się, nie posuwając, a lipy idą z obu stron powozu. Lipy i płoty, całe ogrody, łąka z kwiatami, zagony pól, wszystko mija nas, mija”.

 

Niezawodny środek transportu (fot. St. Magierski)

Malarz Zygmunt Kamiński, do którego wspomnień nie tak dawno powróciliśmy swoją pierwszą wyprawę do Kazimierza (lato 1909 r.) wspominał następująco: „komunikacja (…) utrzymywana była za pomocą zupełnie pierwotnych fur i innych pozostających w stanie ostatecznego zniszczenia pojazdów,   jakichś dawno wycofanych z użycia przedpotopowych powozów dworskich, rozlatujących się dorożek wzgardzonych nawet przez mało wymagającą publiczność miast gubernialnych. Te nieprawdopodobnie rozklekotane wehikuły, zresztą nieliczne (…) ciągnione były przez suchotnicze szkapy w uprzężach powiązanych postronkami i obsługiwane przez żydowskich furmanów, brodatych i odzianych w łachmaniarskie chałaty. (…) Niesłychany prymityw warunków tego przejazdu z miejsca był wynagrodzony wspaniałością roztaczającego się krajobrazu”.

 

Automobil na Rynku (B. E. Dorys/ fotopolska.eu)

Choć adwokat i pasjonat Kazimierz Konrad Bielski przyjechał po raz pierwszy do Miasteczka ponad 10 lat temu, to standard podróżowania niewiele się zmienił. „Autobusów wtedy jeszcze nie było – wspominał – na stacji czekały staromodne pojazdy i woźnice , starzy, brodaci Żydzi, przypominający swoim wyglądem patriarchów biblijnych. Zacinając konie batem, podjeżdżali śmiesznym kurc-galopkiem pod same drzwi stacyjne i wnet zaczynała się walka o tych nielicznych potencjalnych pasażerów. Zachwalali zalety powozów i koni, licytowali się w cenach za przejazd, obniżając je w miarę  ubywania podróżnych. W końcu poszły w ruch nawet baty. Jedna obdrapana dorożka, zaprzężona w chuderlawego konia towarzyszyła nam dość długi, a rudy woźnica wciąż usilnie namawiał nas śpiewnym głosem, byśmy zasiedli na wytłuszczonym i wygniecionym pluszowym siedzeniu”. Bielski pierwszą wyprawę do Kazimierza odbył pieszo. Był młody, szedł na przełaj przez łąki i pola więc 14-o kilometrowy odcinek trasy pokonał bez większego zmęczenia.

W podobny sposób, czyli pieszo do Miasteczka przychodził Edward Hartwig. Fotograf jako młody chłopak po prostu nie miał pieniędzy na transport inny, aniżeli własne nogi.

Według dziennikarza, Mirosława Dereckiego rewolucja komunikacyjna w Kazimierzu Dolnym nastała w roku 1925. Wówczas jeden z mieszkańców, Jankiel kupił gdzieś zdezelowany autobus i – ukończywszy kurs dla kierowców – ruszył w trasę. Jego autobus  zaczął regularnie kursować na trasie Puławy – Kazimierz. Czy był konkurencyjny w stosunku do furmanek i dorożek? Według krążących opowieści Jankiel często przegrywał w wyścigach z pojazdami na konny (tzn prawdziwego zwierzęcia) napęd.

 

Współczesna (dosyć odważna) interpretacja „dryndy” (fot. P. Makowski)

Z usług świadczonych przez Jankiela korzystali nagminnie młodzi malarze przyjeżdżający na plenery plastyczne do Kazimierza Dolnego. Nawet w najbardziej zatłoczonym kursie znalazło się dla nich miejsce. Tak podróż „Aniołem” z Jankielem za kierownicą opisywał Włodzimierz Bartoszewicz, malarz i autor „Budy na Powiślu”. „Do autobusu pchał się z głośnym jazgotem tłum chałaciarzy, chłopów i bab wiejskich z koszami jabłek, jaj i jarzyn, z klatkami pełnymi gdaczących kur, a nawet workami, z których dochodziły rozpaczliwe kwiki prosiąt. Staliśmy bezradni. Nie było mowy o dostaniu się z naszymi tobołami do autobusu. (…) – Panowie malarze? – zapytał stary Jankiel. – Od pana pruszkowskiego? Ny, zaraz sze zrobi… Zanim zdążyliśmy się zorientować, nasze leżące na drodze toboły zostały porwane i załadowane na dach autobusu. Wepchnięto nas do zatłoczonego do ostatnich granic możliwości wozu przy akompaniamencie głośnych okrzyków samego „dyrektora”: – Posunąć sze! Posunąć sze! Co znaczy nie można? Sze musi. To panowie malarze. Uni muszą pojechać! Stłoczeni jak śledzie w beczce ruszyliśmy z głośnym klekotem po wyboistej drodze.”

  W podobnym tonie komunikację Kazimierza ze światem opisywała Maria Kuncewiczowa. W cyklu opowiadań „Dwa Księżyce” dwukrotnie wspomina o „Aniele”. Nie jest to bynajmniej skrzydlaty duch, ale autobus dowożący pasażerów na kazimierski rynek. „ Autous od stacji przychodzi trzy razy dziennie, więc tragarze w sezonie nie opuszczają rynku, tym bardziej że czasem zdarza się prywatny samochód albo i taksówka. Zwłaszcza taksówka jest zdarzeniem ciekawym: nie wiadomo, skąd przyjechała i nie wiadomo, jaka jest ta pilna sprawa, dla której nieznajomy zmógł się na koszty… Szofer wpada na klekocącym fordziaku – ogłupiały, jak Srul w szusowatej źróbce. Trąbi, skacze, rozbija studnię. Wreszcie staje gdzie niebądź i wytrzeszcza oczy: takie a takie miasteczko? Dopiero siąka nosem i obłaskawia maszynę; a gość prostuje gnaty na bruku. Potem już targi: pasażer buli forsę, klnie, sam łapie tobołek, leci… Szofer od razu na kielonek! Od razu po benzynę! Poszedł…(Nienawiść)

 

Czy Państwo widzą dystrybutor do tankowania paliwa? (wypatrzone na fotopolska.eu)

 „Wieczorny autobus, imieniem „Anioł” przyjechał i odjechał znowu do stacji, bardziej klekotliwy niż fura żelaza. (Dwa księżyce)

Zapomniany pisarz i poeta Andrzej Wolica wybrał się do Kazimierza jesienią. Warto przytoczyć opis tej podróży – z nadzieją, że uda się gdzieś dotrzeć do innych tekstów tego zmarłego przedwcześnie  (1940 r.) autora: „Padał deszcz. Z zapadającego wcześnie jesiennego zmroku wyłaniały się co pewien czas topole, jak powtarzające się rytmicznie słupy graniczne tej rozpaczliwej podróży. Autobus prychał, parskał wśród deszczu, skakał na wybojach drogi i zdawało się, że nie będzie końca tej podróży – dobrowolnego wygasania, na które człowiek skazuje się, gdy już nie ma nic do stracenia i nic do zyskania. Albo prawie nic.

Tęgi sympatyczny pan, siedzący na przedniej ławce autobusu, zwrócony plecami do mnie, nie przestawał mówić. Widziało się, że pozostaje w przyjaźni z szoferem, że znają go wszyscy pasażerowie i że on zna wszystkich, że cieszy się z tej jazdy, z powrotu do małego domku w miasteczku. (…) Z każdym kilometrem tęgi pan coraz bardziej wrastał w atmosferę, którą – jak miałem się później przekonać – wydziela tutejszy klimat i dziwni miejscowi ludzie”.

 

Tak, nie mylą się Państwo. Tu też najważniejszy jest… dystrybutor (fotopolska.eu)

Mirosław Derecki z dziennikarską dokładnością odnotował, że bezpośrednie połączenie autobusowe z Lublina do Kazimierza uruchomiono latem 1936 r.  Linia cieszyła się powodzeniem, bo w następnym roku skorzystało z niej ponad 83 tysiące pasażerów.

Do tej informacji dodajmy także garść uwag architekta, Karola Sicińskiego o drogowych inwestycjach w Kazimierzu:

„ W roku 1937 wykonano część robót nawierzchniowych: zbudowano w bardzo trudnych warunkach drogę na „góry”, jednakże nie doprowadzono jej do zamierzonego celu tj. terenów najbardziej nadających się pod budowę willi i pensjonatów ze względu na ich wysokie, zdrowe i zaciszne położenie, z panoramicznymi widokami, poza tym zabrukowano również część wąwozu Polanowskiego. W roku 1938 ukończono budowę nawierzchni rynku kostką kamienia rachowskiego. Roboty wykonane solidnie z zastosowaniem się do wymagań wiedzy konserwatorskiej, pod nadzorem rady artystycznej, wypadły dobrze i zgodnie z właściwym charakterem.”

Po wojnie, a ż do połowy lat 60. XX w. powróciło podróżowanie koleją do Puław i dalej furką, lub „okazją” – do Kazimierza.  Po przebudowie trasy Lublin-Nałęczów- Kazimierz Dolny, w drugiej połowie lat 60. XX w. powróciły autobusy. Derecki wspomina, że podróż z Lublina do Kazimierza trwała… niespełna godzinę. To ciekawostka, bo teraz codziennie pokonuję ten odcinek o ponad 20 minut dłużej.

Ciekawe, ile z Puław do Kazimierza jechał Zbigniew Herbert. W swoim „Liście z Kazimierza” wspominał „do Kazimierza jedzie się z Puław zielonym tunelem – aleja wysadzaną odwiecznymi (patrz przewodnik) topolami. Jadąc autobusem, którego wiek harmonizuje z drzewami, rozmawialiśmy z poetą Mikołajem gorączkowo, aby zabić niepokój przed zetknięciem się z Kazimierzem. (…) Wokół małego placyku, na którym wysiadamy tłoczą się drewniane domku, małe jak kurniki.” Rzeczywiście, jeszcze 50 lat temu autobusy (i autokary wycieczkowe) parkowały na Rynku. Zatrzymywały się tu również samochody osobowe. Dziś, wjazd na Rynek jest możliwy jedynie w dzień targowy, w określonych godzinach. Z przestrzeganiem tej zasady bywa jednak różnie.

 

Stara kartka pocztowa z Rynkiem kazimierskim i parkingiem przy studni (zb.prywatne)

Jerzy Kuncewicz, posiadacz szaroniebieskiego mercedesa pokonałby tę trasę pewnie szybciej. O rekordach prędkości, bitych przez pana Jerzego, który kompletnie ignorował przepisy ruchu drogowego, do dziś krążą legendy.  Tak wspominał podróż do warszawy w towarzystwie państwa Kuncewiczów Jerzy Żórawski, konserwator miejski oraz wieloletni dyrektor Muzeum w Kazimierzu Dolnym:

„Stałem na przystanku oczekując na autobus. Nagle nadjechał niebieskoszary mercedes. Z uchylonej szyby wyjrzała twarz pana Kuncewicza (…) Proszę siadać.(…) Mercedes skoczył do przodu, nas wcisnęło w oparcia. Kierowca wyprzedzał kolejno wszystkie samochody: na trzeciego, na czwartego, tuz przed nadjeżdżającym z przeciwka. Pani Maria co pewien czas wymawiała błagalnym głosem „Jerzy”! Bez skutku”.

 

Maria i Jerzy Kuncewiczowie w wersji luksusowej (słabe zdjęcie, ale jedyne w swoim rodzaju;)

Mirosław Derecki dodawał, że Kuncewicz jeździł po kawaleryjsku do późnej starości. Złapany przez milicyjny patrol posługiwał się paszportem amerykańskim, robił groźne miny, a w ostateczności – posługiwał się autorytetem żony, słynnej pisarki. Czasem to skutkowało, a czasem trzeba było płacić mandat.

Nonszalancję Jerzego Kuncewicza w zetknięciu się z płotem, kurą lub – co gorsza – metalową bramą Domu Dziennikarza zamykaną po godz. 22.00 – wspomina się do dziś. Obecnie, chyba nikt przy zdrowych zmysłach nie zjeżdżałby z taką dezynwolturą ze wzgórza wąwozu Małachowskiego. Nie tyle z obawy przed rozjechaniem kury (tych w okolicy jak na lekarstwo), ale przede wszystkim z lęku przed oberwaniem miski olejowej na kazimierskim bruku.

 

Amerykańskie prawo jazdy pana Jerzego Kuncewicza

Kolonia Artystyczna w Kazimierzu Dolnym (dla początkujących)

W listopadzie 2021 r. pracownicy oddziału Dom Kuncewiczów uczestniczyli w wizycie szkoleniowej w Czechach. Partnerem działania był Uniwersytet w Ostravie. Na prośbę pracowników tamtejszego wydziału artystycznego przygotowaliśmy prelekcję, dotyczącą fenomenu Kazimierza Dolnego, jako kolonii artystycznej. Dzielimy się z Państwem tym wystąpieniem, prosząc wnikliwych czytelników o uwagi i korekty (bo żadni z nas historycy sztuki, a jedynie pasjonaci). A zatem – zaczynamy…

Tak o Kazimierzu Dolnym pisała Maria Kuncewiczowa: Kazimierz Dolny nad Wisłą jest jednym z polskich mitów. Wiadomo, że mity mają długie życie, zależne nie tyle od historii i geograficznego klimatu, ile od ogólnoludzkiej potrzeby przekraczania rzeczywistości. Z niektórymi mitami kazimierskimi walczą do dziś historycy. Inne, o których opowiem, funkcjonują do dziś  sprowadzając do Kazimierza rzesze turystów.

Na początek kilka faktów. Historia miasteczka, położonego nad Wisłą, w otoczeniu urokliwych wzgórz i wąwozów, sięga XII wieku. Król Kazimierz Sprawiedliwy ofiarował zakonnicom z klasztoru norbertanek wieś, nazywaną Wietrzną Górą. Został tu wzniesiony klasztor i kościół. Najprawdopodobniej dlatego, że zakonnice przyjechały z Krakowa, a ich dawny klasztor był zlokalizowany na Kazimierzu, Wietrzna Góra w średniowieczu – została przemianowana na Kazimierz Dolny. Ta nazwa pojawia się w dokumentach już w roku 1249. Miasteczko leżało na ważnym szlaku handlowym. W okolicach znajdowała się przeprawa przez Wisłę – ze wschodu na zachód. Z kolei rzeka była ważnym traktem handlowym, łączącym północ z południem Polski. Taka lokalizacja była idealna do prowadzenia w miasteczku handlu. Był to również łakomy kąsek dla najeźdźców, stąd w XIV wieku, na rozkaz króla Władysława Łokietka, wybudowano w Kazimierzu obronną basztę, a kolejny król, Kazimierz Wielki ulokował w jej pobliżu zamek. Król Władysław Jagiełło nadał Kazimierzowi prawa miejskie oraz liczne przywileje. Rozwój handlu zbożem i jego transport do Gdańska i dalej – na zachód Europy powodował bogacenie się mieszczan. Handlowano z resztą nie tylko zbożem, ale także drewnem, solą, mięsem i winem. W tym czasie Kazimierz zyskał potężnych opiekunów z rodu Firlejów. Miasto piękniało, a świadectwem jego bogactwa były choćby kamienice ulokowane przy kazimierskim rynku. Podobnie okazale prezentowały się spichlerze, w których składowano zboże. W czasie świetności miasta było ich około 60-u. Wszystkie zlokalizowano nad brzegiem Wisły, w miejscu nazywanym Nadbrzeżem Gdańskim.

Dobra passa zakończyła się w XVII wieku. Najpierw Kazimierz zrujnowali Szwedzi. Potem zaraza dżumy i kolejne wojny. Rozbiory Polski odcięły Kazimierz od portu w Gdańsku i doprowadziły do ostatecznego upadku mieszczańskie fortuny. Nie bez znaczenia był także fakt… zmiany koryta Wisły, która odsunęła się od miasteczka, a tym samym od elewatorów, niegdyś wypełnionych zbożem. Miasteczko popadło w ruinę. W 1863 roku, za sprzyjanie powstaniu styczniowemu, odebrano mu prawa miejskie. Jednym słowem… malownicza ruina.

Paradoksalnie, to co mogło pogrążyć Kazimierz, stało się jego atutem. Przełom XVIII i XIX wieku to epoka romantyzmu. Przyniosła ona m.in modę na pierwotną naturę oraz upodobanie do starożytności i pomników przeszłości. W tym także ruin. Kazimierz Dolny jako relikt przeszłości, świadczący o „złotym wieku” Rzeczypospolitej przypadającym na okres renesansu, odwiedzali arystokraci, chociażby z dworu księżnej Izabeli Czartoryskiej, z pobliskich Puław. Mit „małego Gdańska”, a tak był w czasach świetności nazywany Kazimierz, udzielił się m.in. poecie, Kajetanowi Koźmianowi. Podróżując po Wołyniu, pisał on, że widzi zboże wypełnione zbożem, jadące do Kazimierza. Z tego też okresu pochodzi pierwszy obraz z kazimierskim tematem. Jego autorem jest Jan Henryk Müntz, a akwarela przedstawia ruiny zamku w Kazimierzu Dolnym. Był to jeden  z kilkudziesięciu obrazów albumu malowniczego, który propagował urodę kraju i cennych pamiątek przeszłości.

 

Jan Henryk Müntz, Zamek w Kazimierzu, 1782 r.

Kolejnym artystą, który uwiecznił miasteczko był  Zygmunt Vogel. Najpierw na zlecenie króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, potem także samodzielnie podróżował on  wzdłuż Wisły, rysując urokliwe zakątki dawnej Polski. Przydał się kolejny kazimierski mit, którego orędownikiem był ostatni król Polski. Mowa o legendarnej wręcz opiece króla Kazimierza Wielkiego roztoczonej nad Kazimierzem Dolnym. Korzystali z niej zarówno mieszczanie, jak i osiedlający się w Kazimierzu od czasów średniowiecza Żydzi. Nie bez znaczenia była również popularność innej kazimierskiej legendy o miłości króla Kazimierza do żydowskiej piękności Estery. Jedna z hipotez głosi, że Stanisław August Poniatowski był admiratorem polityki Kazimierza Wielkiego. Na zainteresowaniu królewskim miasteczko niewątpliwie skorzystało, wzbogacając się o prace Vogla, dokumentujące nie tylko ruiny zamku, ale także nabrzeże wiślane  czy rynek.

 

Zygmunt Vogel, Widok rynku w Kazimierzu, 1794 r.

Okres rozbiorowy i wzrost zainteresowania historią Polski przyczyniły się do rosnącej popularności Kazimierza Dolnego. Nie bez znaczenia dla zwyczajnych turystów były wydarzenia o znaczeniu praktycznym, a mianowicie budowa kolei z Warszawy  do Puław i dalej Nałęczowa i Lubina, a także rosnąca popularność uzdrowiska w Nałęczowie, znajdującego się niedaleko Kazimierza Dolnego. Przyjeżdżali do Miasteczka zarówno amatorzy historii, jak również malarze m.in. Adam Lerue czy Napoleon Orda. Powielane w licznych albumach litografie przyczyniły się do utrwalenia opinii o malowniczości miasteczka. Zwabiony nią, przybył do Kazimierza malarz, Wojciech Gerson. Swój pobyt udokumentował nie tylko obrazami, ale także tekstem „Powiśle” opublikowanym w „Tygodniku Powszechnym” w roku 1855. Kościoły prawie zliczysz, stare szczyty miasta się wikłają, a spichrze białe rzędem nad Wisłą rozstawione policzyć możesz, z podziwienia i zadumania nad temi pięknymi miejscami wyjść trudno, chciałbyś oczyma wszystko naraz ogarnąć i źdźbła nie stracić z widoku i boisz się zbliżyć, by ci to, jak widziadło, nie pierzchło. (…) Pierwszym zwiastunem miasta będzie stary śpichrz bez dachu, dalej drugi w zupełnej ruinie, inny znów na nowy przerobiony tylko budową starożytność zdradza, a dużo ich jest i długo ponad brzegiem ciągną się, nim do środka miasteczka brukowanego krętą dojdziesz drogą.

 

 

Wojciech Gerson, Spichlerz pod Bożą Męką, 1853 r.

Choć opis wydaje się wart uwagi artysty, to Gerson jawi się jako człowiek praktyczny, bo wspomina karczmy nie ma porządnej, gdzie by znużone na wypoczynek złożyć członki, ale że się to w podróży nie przebiera, więc trocha słomy na spróchniałem łóżku wystarczyć musi na pierwszą przynajmniej chwilę. Odwiedzali Kazimierz Józef Brandt, Michał Andriolli, a następnie Aleksander Gierymski i Józef Pankiewicz. Jednak do tego, aby miasteczko stało się kolonią artystyczną jeszcze daleka droga.   Powoli Kazimierz zaczął funkcjonować jako kurort. Dzieje się tak mimo narzekań dziennikarzy, że brak domów przyzwoitych na mieszkania oraz kazimierzaków, którzy odznaczają się brakiem wszelkiej przedsiębiorczości. Do Kazimierza przyjeżdżają turyści, nawet z zagranicy. W roku 1884 pewien Anglik tak zachwycił się fasadą Kamienicy Celejowskiej, że postanowił odkupić ją od właściciela, rozebrać i kawałek po kawałku przetransportować do Anglii, by ją tam złożyć ponownie. Na szczęście, do transakcji nie doszło.

 

Leon Wyczółkowski, Kamienica Celejowska, 1918-1920 r.

W gronie autorytetów, piszących o Kazimierzu Dolnym byli Bolesław Prus, Stefan Żeromski i Adolf Dygasiński. Ten ostatni, w „Kurierze Warszawskim” wspominał , że Kazimierz z racji swego położenia należy do najbardziej malowniczych miejsc w kraju.

Bolesław Prus, stały kuracjusz uzdrowiska w Nałęczowie, osadził w Kazimierzu swoje opowiadanie „Z żywotów świętych”. Czytelnik otrzymuje taki oto opis miasteczka:

Mia­sto K. jest z trzech stron oto­czo­ne wzgó­rza­mi: na jed­nem wi­dać szcząt­ki za­ni­ko­wych ruin,nad­ru­giem sta­ry klasz­tor, do któ­re­go zbli­ża­li­śmy się wła­śnie przez cuch­ną­cą ulicz­kę.(…) Zmę­cze­ni wspi­na­niem się po scho­dach, sta­nę­li­śmy w otwar­tej fur­cie, za któ­rą cią­gnął się zno­wu ko­ry­tarz, obie­ga­ją­cy do­ko­ła za­bu­do­wa­nia klasz­tor­ne. Było tu ci­cho i mar­two. We­so­łe świa­tło słoń­ca, któ­re przez po­wy­bi­ja­ne okna pa­da­ło na ścia­ny, peł­ne nie­gdyś ob­ra­zów, oświe­tla­ło dziś albo spróch­nia­łe ramy, albo sczer­nia­łe płót­na. Spod skle­pień zwie­sza­ła się opusz­czo­na pa­ję­czy­na, bo pa­ją­ki ucie­kły z pu­stek, gdzie na­wet nie błą­ka­ła się żad­na mu­cha. Za okna­mi, na czwo­ro­bocz­nym dzie­dziń­cu, wśród usy­cha­ją­cych drzew i buj­nych ostów, było wię­cej gru­zu niż tra­wy..  

Pod wrażeniem otaczającej Kazimierz przyrody był Stefan Żeromski. Okolice Kazimierza opisał w opowiadaniu “Wisła”: Opuściwszy prawiślisko lubelskie, po rozdarciu przed laty kredowego kazimierskiego progu, płynie ku mazowszańskim polom między wzgórzami Janowca i Puław. Wznoszą się nad jej nurtem wzorzyste dąbrowy, zaścielające płaskowzgórza i zbocza wygrzane w słońcu, koralowe od berberysu, pachnące jałowcem i macierzanką. Tarniny i dzikie róże zwieszają się tam nad ścianami białych wąwozów, w których głębi dwukolejowe, wąskie drożyny chyłkiem zdążają do widnych, białych mieszkań wspaniałego ludu. Sady rumiane od jabłek i rdzawe od śliwek splatają jakoby wieniec nieskończony wzdłuż siół. Stoją tam nad wiślaną wstęgą olbrzymie czartoryskie topole i wielkie Puław drzewa, które miały to szczęście, iż pod ich cieniem wszystka się ojczyzna chroniła w złe swe godziny. Dodatkową atrakcją pierwszego wydania opowiadania Stefana Żeromskiego było ozdobienie tekstu  litografiami Zygmunta Kamińskiego, nawiązującymi m.in. do kazimierskich pejzaży.

 

Zygmunt Kamiński, jedna z ilustracji do I wydania opowiadania „Wisła” Stefana Żeromskiego, wyszperane z Interentu

Ten artysta jest w opowieści o Kazimierzu ważny z powodów nie tylko artystycznych, ale także towarzyskich. To bliski przyjaciel malarza i pedagoga, którego uważa się za twórcę kazimierskiej kolonii artystycznej – prof. Tadeusza Pruszkowskiego. Zanim jednak tę opowieść zdominuje słynny „Prusz” i jego „malarnia”, oddajmy sprawiedliwość chronologii historycznej. Pierwszy plener studentów warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych w Kazimierzu, w roku 1909 zorganizował Władysław Ślewiński. Jesienią, efekty pleneru zaprezentowano w warszawskiej Zachęcie. W grupie studentów Ślewińskiego (nazywanego przez uczniów „Śledziem”, z powodu nie najłatwiejszego charakteru) był wspominany Zygmunt Kamiński. Do miasteczka wracał regularnie, choć już nie jako uczestnik plenerów. Choć zachwycał się atmosferą Kazimierza, nie pozostawał obojętny na realia pustkowia, bieda i niechlujstwo, tu i ówdzie wałęsające się wytarzane w grząskim błocie prosięta, rzadki przechodzeń, przemykający się pod na wpół rozwalającymi się murami kamienic.

 

Zygmunt Kamiński, Kazimierz Dolny, lata 30. XX w. (za „Brulion kazimierski”)

Wydawać by się mogło, że nic gorszego od degradacji mieszkańców Kazimierza nie może ich spotkać. Tymczasem wybuch I wojny światowej i zniszczenia, jakie w jej wyniku dotknęły miasteczko pogłębiły regres. Znowu jednak przydała się Kazimierzowi legenda o „złotym wieku” Rzeczypospolitej, udokumentowanym ruinami renesansowych budowli. Miasteczkiem – w szerszym kontekście poszukiwania kanonu polskiej sztuki narodowej – zainteresowali się członkowie Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości. W roku 1911, historyk sztuki i malarz Wacław Husarki apelował o zajęcie się niszczejącymi zabytkami w Kazimierzu. Już w roku 1913 Towarzystwo koordynowało renowację kamienicy pod św. Krzsztofem na kazimierskim rynku. W roku 1916 zarządzono inwentaryzację tutejszych zabytków, a dokumentację fotograficzną z ramienia Towarzystwa wykonał Juliusz Kłos. Aktywnym członkiem Towarzystwa był również malarz i architekt, Karol Siciński uczestniczący w inwentaryzacji kazimierskich zabytków. Siciński związał się z miasteczkiem na całe życie,  a po zakończeniu II wojny światowej  był odpowiedzialny za rewaloryzację Kazimierza.

Czasami wystarczy tylko jedna udana wyprawa na ryby. Od takiej legendy zaczyna się historia fascynacji Kazimierzem prof. Tadeusza Pruszkowskiego, absolwenta, profesora,  a następnie rektora Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. Dobrze sytuowany, niespecjalnie garnący się do tradycyjnej edukacji chłopak wykazywał artystyczne zainteresowania. Inwestycja w zajęcia malarskie opłaciła się i Pruszkowski studiował  nie tylko w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, ale także we Francji. Niejako w opozycji do modnego wówczas kubizmu, Pruszkowski był tradycjonalistą. Cenił rzemiosło, zwłaszcza malarstwo holenderskie i hiszpańskie. Propagował malarstwo naturalistyczne i szybko zasłynął jako wzięty portrecista. Ponoć pozował mu sam Józef Piłsudski. Od roku 1922 Pruszkowski był wykładowcą warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Bycie w jego klasie było przywilejem. Prusz uczył warsztatu malarskiego, a jednocześnie wspierał oryginalność i zachęcał swoich studentów do artystycznych poszukiwań. Zwykł także mawiać, że nie ma złych obrazów, są tylko te źle namalowane. Od roku 1923 zaczął regularnie organizować plenery malarskie w Kazimierzu Dolnym.

 

Tadeusz Pruszkowski, Autoportret, (ze zbiorów www.polona.pl)

Pierwszym wysłannikiem do Kazimierza, który miał zatroszczyć się o sprawy lokalowo-socjalne dla studentów był Antoni Michalak. Chyba nie było mu tu tak źle, skoro w niedługim czasie osiedlił się w Kazimierzu Dolnym. Za jego sprawą do Miasteczka zaczął  przyjeżdżać poeta i pisarz, Jarosław Iwaszkiewicz. Zacytujmy fragment jednego z jego listów: nigdzie bardziej nie czuje się Polski co tu – między Puławami a Sandomierzem. Zastanawiam się nad tym, na czym właściwie polega ten polski styl? Styl budowli, styl życia… Ta Wisła opuszczona, rozlewna, spłaszczona i spłycona, tworząca mielizny, zatoki i zatoczki, dlaczego jest tak bardzo polska – z tymi dzikimi kaczkami, z czajkami, rybitwami, szara, szara, zielonawa? Dlaczego rynek w Kazimierzu niepowtarzalny, może być tylko u nas? (…) Z tarasu willi Michalaka widać daleko, daleko Wisłę. Statek płynący z dołu rzeki można śledzić co najmniej na godzinę przed przybyciem do Kazimierza. Wynurza się on wtedy pióropuszem zza kredowych skał. Słońce towarzyszy nam stale. W ogródku starannie pielęgnowanym zakwitły białe zimowity.

 

Antoni Michalak, Pejzaż z klasztorem i piekarnią, lata 60. XX w. (ze strony www.weranda.pl)

Gościem pracowni Antoniego Michalaka był również inny, nieco zapomniany polski poeta, Tadeusz Hollender. O swoich wakacjach w Kazimierzu wspominał Michalakowi tak: wróciłem  jak syn marnotrawny na łono czystego Kazimierza i zastałem nową bajkę. Słowiki w nocy, a w dzień przy pełnym słońcu kwitnące, białe tarniny na tle żółtobrunatnych ruin zamku i bardzo kremowej baszty. Cudo. Zaczynam rozumieć malarzy.

Antoni Michalak został bardzo szybko jednym z popularniejszych malarzy z kręgu prof. Pruszkowskiego. Było tak nie tylko dzięki “kazimierskim motywom”, ale przede wszystkim malarstwu figuratywnemu, nawiązującemu nierzadko do tematyki religijnej.

Prawdzie o kazimierskich plenerach jest bliższy obraz Eugeniusza Arcta. Jak wspominali dawni studenci prof. Pruszkowskiego, malowano wszędzie i tłumnie. Uczniowie (a dodajmy, że wśród studenckiej braci byli przede wszystkim ludzie pełnoletni) musieli regularnie konsultować postęp swoich prac z profesorem Tadeuszem Pruszkowskim. Zachował się program dnia plenerów kazimierskich. Uważnie powinni przeczytać go ci, dla których wakacje to czas beztroski i odpoczynku. Pobudka- godz.4.30; godz.5.00 – praca w terenie (pejzaż). Kilka minut później na pierwsze korekty przychodził prof. Pruszkowski. śniadanie jadano o 7.45, a kwadrans później rozpoczynały się zajęcia ze studium postaci. Podczas pierwszego pleneru swoich kolegów pilnował wspominany już Antoni Michalak. Ponoć bawiono się tylko w soboty, bo regulamin i fizyczne zmęczenie studentów nie pozwalały im na codzienne harce.

 

Eugeniusz Arct, Artysta w plenerze, 1932 r.

Jednym z ukochanych uczniów Pruszkowskiego był malarz, Jan Zamoyski. Trudno dziś stwierdzić, czy stało się tak za sprawą jego talentu, czy też raczej charakteru Zamoyskiego, „duszy towarzystwa”, psotnika skłonnego do płatania figli. To Zamoyski wspierał prof. Pruszkowskiego w animacji życia kulturalnego w miasteczku. To ich autorstwu przypisuje się m.in. scenariusz zabaw, organizowanych na zamku. Żelaznym punktem wydarzenia były aukcje, z których dochód przeznaczono na stypendia dla biedniejszych studentów. Ten pierwszy przeszedł do historii z racji loterii fantowej, podczas której … uciekła nagroda główna, a była to żywa koza; pokazu fajerwerków, które nieumiejętnie odpalił Zamoyski oraz zabawy tanecznej, podczas której orkiestra miejscowej straży fałszowała tak niemiłosiernie, że tańce trzeba było odwołać.

 

Jan Zamoyski, Rozdroże, 1928 r.

Więzi pomiędzy prof. Pruszkowskim i jego uczniami były tak mocne, że po zakończeniu edukacji dawni studenci „Prusza” tworzyli artystyczne grupy, do których należał i którym patronował ich ukochany nauczyciel. Najsłynniejsze było Bractwo św. Łukasza, nawiązujące tradycją do dawnych cechów rzemieślniczych. Na potrzeby artystów Pruszkowski wybudował w Kazimierzu Dolnym swoją pracownię. To w niej powstał cykl obrazów z historii Polski, prezentowanych na Wystawie światowej w Nowym Jorku, w 1939 roku. Tworzyło je wspólnie 11-u malarzy.

Za promocję Kazimierza Dolnego, prof. Pruszkowski został nagrodzony honorowym obywatelstwem tego miasteczka. Pamięć o tej niezwykłej postaci przetrwała w Kazimierzu Dolnym, w postaci licznych anegdot. Najsłynniejsze są te, związane z pasją Pruszkowskiego do samolotów. Prusz był posiadaczem awionetki, którą sam pilotował. Wspomnienia startów i mniej udanych lądowań na wiślanych łachach w pobliżu Bochotnicy były komentowane nie tylko przez artystów.

 

Tadeusz Pruszkowski – lotnik (ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego)

Największą pasją Tadeusza Pruszkowskiego stał się jednak Kazimierz. Nie tylko jako malownicza ruina, miejsce plenerów i wakacyjnych spotkań, ale także obiekt wymagający ochrony i troski. Szybko zawarł znajomość z miejscowymi notablami, przede wszystkim kazimierskim księdzem Stanisławem Szepietowskim. W roku 1925 Pruszkowski i ksiądz Szepietowski zainaugurowali działalność Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza. Na rzecz Towarzystwa (i przyszłego muzeum) przejęto Kamienicę Celejowską. Pierwsza wystawa uczestników kazimierskiej kolonii artystycznej odbyła się w roku 1933. Poprzedził ją pokaz prac powstałych w Kazimierzu, zorganizowany w warszawskim Instytucie Propagandy Sztuki.

Regularne wizyty w Kazimierzu artystów zaowocowały… eksplozją talentów wśród jego mieszkańców. Wspomnijmy od dwóch artystach żydowskiego pochodzenia, wywodzących się z Kazimierza. Szmul Wodnicki był szewcem i malarzem-samoukiem. Wykształcenie pomógł mu zdobyć Wiktor Ziółkowski, którego oczarował samorodny talent trzydziestoletniego szewca. Wodnicki uwieczniał codzienność miasteczka, utrwalił kazimierskie pejzaże i mieszkańców.

 

Szmul Wodnicki, Pejzaż z łódkami, 1938 r.

Artystą, który także pochodził z Kazimierza był Chaim Goldberg. Wychował się w rodzinie ubogich Żydów, ale atmosfera kolonii artystycznej sprawiła, że Goldberg interesował się sztuką od dziecka. Artysta, bo dzięki wsparciu m.in. Pruszkowskiego Goldberg studiował malarstwo, uczynił z Kazimierza Dolnego swoiste uniwersum, w którym wypełniał się los żydowski. Jego prace są wyobrażeniem Miasteczka i jego mieszkańców; ludzi i ich codzienności

Za sprawą kolonii artystycznej w Kazimierzu Dolnym, do Miasteczka trafił także początkujący malarz, a w krótkim czasie uznany fotografik, Edward Hartwig. Zanim zaczął uwieczniać Miasteczko, zafascynowała go atmosfera, jaka wokół siebie wywarzali Pruszkowski i jego uczniowie. Podpatrywał ich i chciał ich naśladować:  Widywałem ich u Berensa, gdzie przychodzili na posiłki zakrapiane nierzadko alkoholem, z zazdrością słuchałem dobiegających mnie odgłosów ich beztroskich rozmów, zachwycały mnie ich białe wymięte spodnie płócienne, kolorowe szale na szyjach i zgniecione kapelusze chroniące głowy przed słońcem. Pierwszy raz zobaczyłem ich przy stoliku, na którym palił się ogień na półmisku czy w wazie, dziś już nie wiem. Może był to poncz, może zapalono rum na naleśnikach – dla mnie ten ogień i oświetlone jego odblaskiem wesołe twarze o ciekawym wyrazie stały się jakby symbolem czegoś odmiennego, piękniejszego od reszty świata.(…) Co tu dużo mówić – zapragnąłem znaleźć się w tej atmosferze sztuki i pozornej beztroski, tego odmiennego fasonu i odmiennych trosk.

Hartwig nie był jedynym fotografem, uwieczniającym  Kazimierz. W tym znakomitym gronie znaleźli się Benedykt Dorys, którego zdjęcia żydowskiej dzielnicy Kazimierza, wykonane w latach 30. XX wieku należą do ikonicznych, a także inny fotograf –podobnie jak Hartwig pochodzący z Lublina – Stanisław Magierski.

W pracowni Magierskiego, działającej w Lublinie przy Krakowskim Przedmieściu gościli nie tylko zawodowi artyści. Często zaglądał tu poeta, Józef Czechowicz, amatorsko wykonujący zdjęcia. Wielokrotnie bywał w Kazimierzu. Cenił sobie ten czas. Latem 1924 r. w liście do przyjaciela, poety i dziennikarza Wacława Gralewskiego pisał: Na Wiśle jest najlepiej. I fala, i wiosła, i słońce, i wiatr. Całe cztery dni chodziłem boso i nago, krzyczałem pełną piersią, oddychałem zieloną Wisłą.

Powodem, dla którego Czechowicz odwiedzał Kazimierz w czasie plenerów artystycznych była przyjaźń z malarzem, Janem Wydrą. Poeta, sam wielokrotnie klepiący biedę, wspierał Wydrę finansowo, był jego mentorem, a także marszandem, poszukując chętnych na obrazy przyjaciela.

 

Jan Wydra, Kościół św. Anny, 1927 r.

Dzięki pozaartystycznej działalności Jan Wydry spirytysty i medium, Kazimierz Dolny dorobił się kolejnej legendy o seansach przylatającym stoliku, w których uczestniczył pasjonat i wyznawca wiary w życie pozagrobowe, marszałek Józef Piłsudski.

Władysława Skoczylasa, znakomitego grafika z Kazimierzem wiąże takie oto wspomnienie: Pewien znakomity (…) grafik, ongi na Zakopanem wychowany, potem wieloletni Kazimierza przyjaciel, zwierzał mi się z nerwowym gniewem: „Muszę pojechać w tym roku gdzieś indziej (tu wymienił miejscowość zażywającą pięknej reputacji), dosyć już tego Kazimierza, zbanalizujemy go do ostatka, wszystkie kąty spenetrowane i obrobione, dosyć!” I pojechał. Po dwóch tygodniach ujrzałem w jakimś kącie charakterystyczną sylwetkę mego przyjaciela: malował. Przywitał mnie nieco zawstydzony i natychmiast zaczął się tłumaczyć: „Wyobraź sobie, pojechałem do X, rzeczywiście dużo ładnych rzeczy znalazłem i myślę że się przyzwyczaję. Tymczasem po paru dniach poczułem że nie wytrzymam. W porównaniu z Kazimierzem wszystko wydało mi się nudne i mało ciekawe. Autorem tej wypowiedzi jest prof. Pruszkowski. Przyznajemy mu rację, bo wśród najbardziej znanych prac Skoczylasa są grafiki z motywami podhalańskimi, ale nie mniej słynne są prace nawiązujące do pejzażu i obyczajowości Kazimierza Dolnego ze spichlerzami, rynkiem i studnią i kazimierskimi Żydami.

 

Władysław Skoczylas, Żydzi kazimierscy, 1933 r. (?)

A skoro mowa o motywach żydowskich wykorzystywanych przez artystów, wspomnijmy głośny film „Dybuk” w reżyserii Michała Waszyńskiego, do którego zdjęcia powstawały w Kazimierzu Dolnym.  Premiera odbyła się w roku 1937, film odniósł komercyjny sukces i przeszedł do historii kinematografii europejskiej jako jeden z najlepszych filmów przedwojennych. Waszyński umiejętnie wykorzystał nie tylko plenery dawnej (nieistniejącej już) dzielnicy żydowskiej w Kazimierzu. „Dybuk do dziś fascynuje choćby pieczołowicie odtworzonym procesem wypędzania ducha z ciała  opętanego czy też scenami tradycyjnego żydowskiego wesela. Elementy żydowskiego folkloru i etnografii wykorzysta również inny reżyser żydowskiego pochodzenia, Józef Green, realizując w Kazimierzu film muzyczny „Judeł gra na skrzypcach”.

A skoro mowa o muzycznych akcentach, to obok legendy o popularnej w okresie międzywojennym aktorce Hance Ordonównie śpiewającej w kazimierskiej restauracji Berensa, wciąż żywa jest opowieść o poecie Andrzeju Właście, który podczas pobytu w Kazimierzu napisał piosenkę „Rebeka”, spopularyzowaną przez Ewę Demarczyk.

Pozostańmy na chwilę jeszcze w świecie filmu. Aleksander Ford to jeden najwybitniejszych polskich reżyserów. Jego związki z Kazimierzem Dolnym są zaskakujące. Nie byłoby Forda – reżysera, gdyby nie profesor Tadeusz Pruszkowski. Wszystko zaczęło się kiedy Ford studiował historię sztuki w Warszawie. Los połączył go z cyganerią warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, pod wodzą Pruszkowskiego. Wspólnie z Pruszem i jego studentami, Ford włączył się w realizację komedii „Szczęśliwy wisielec, czyli Kalifornia w Polsce”. Choć ta komedia o miłości poniosła klapę, Aleksander Ford, zachęcony przez Pruszkowskiego, przystąpił do realizacji pierwszego, profesjonalnego filmu. To Prusz pomógł w jego sfinansowaniu – zdobył m.in. 500 metrów taśmy filmowej (dokładnie tyle, ile było potrzebne na cały film, bez dubli). Malarze, uczniowie Prusza, wykonali scenografię, a efekt wspólnych starań, film „Nad ranem” publiczność obejrzała w czerwcu 1928 r. Krytycy chwalili oryginalny scenariusz, montaż, zdjęcie i efektowną pracę z kamerą. Niewielu wiedziało, że niektóre „efekty” zastosowane przez Forda były wynikiem braków finansowych. Aleksander Ford już jako uznany twórca polskiego kina powracał do Kazimierza wielokrotnie, realizując tu zdjęcia do „Ludzi Wisły”,  „Młodości Chopina” czy „Ósmego dnia  tygodnia” na podstawie opowiadania Marka Hłaski.

Z okresu dwudziestolecia międzywojennego i plenerów artystycznych organizowanych w Kazimierzu Dolnym zachowało się zdjęcie prof. Tadeusza Pruszkowskiego w otoczeniu studentów. W grupie przeważają panie. Są tu m.in. Jadwiga Przeradzka, Monika Żeromska, Hanna Mortkowicz, a także najbarwniejsze uczennice „Prusza”: Teresa Roszkowska i Irena Lorentowicz.

Roszkowska należała do najzdolniejszych, a także najmocniej i najdokładniej opalonych uczestniczek plenerów kazimierskich. W swoich obrazach potrafiła oddać duszę Kazimierza Dolnego Niewielu pamięta, że uczyła się równolegle w Konserwatorium Muzycznym. Współpracowała jako scenografka z warszawskimi teatrami Ateneum o Polskim oraz Teatrem Nowym w Łodzi. Była autorką oryginalnego stylu podporządkowującego ruch sceniczny wizji malarskiej. Przez całe życie była wierna estetycznej koncepcji propagowanej przez Pruszkowskiego, promującej nowy realizm, naśladując techniki średniowiecznego i renesansowego malarstwa. Tak samo, jak barwne są obrazy Roszkowskiej, była kolorowa ich autorka. We wspomnieniach mieszkańców Kazimierza Dolnego zapisała się jako roześmiana dziewczyna, bywalczyni nadwiślańskiej plaży i osoba posiadająca oryginalne poczucie humoru i taką samą garderobę.

 

Teresa Roszkowska, Fantazja kazimierska, 1929 r.

Miłość do Kazimierza i sceny teatralnej łączy Roszkowską z Ireną Lorentowicz. Absolwentka warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i jedna z ulubionych uczennic i modelek profesora Tadeusza Pruszkowskiego, również pracowała jako scenografka Stworzyła kostiumy do francuskiej inscenizacji „Harnasi” Karola Szymanowskiego w Operze Paryskiej, w 1936 roku. Odniosła tam wielki sukces, zdobywając I nagrodę konkursu Grand l’Opera i stypendium rządu francuskiego. W swojej książce „Oczarowania” o czasach studenckich i kazimierskich plenerach pisała następująco: Kazimierz to było kilkanaście lat naszej młodości, Kazimierz to była nasza własność, razem z czarem starych domów drewnianych – jakże podobnych do toledańskiego budownictwa w dzielnicy starożydowskiej, razem z patrycjuszowskimi murami, sklepikami z nieprawdziwego zdarzenia. Irena Lorentowicz była przyjaciółką artystów, którzy osiedlili się w Kazimierzu. Z Kuncewiczową połączyła ją nie tylko przyjaźń: Z Marynką najbardziej może łączy mnie miłość przyrody i piękno otaczającego świata, choć inaczej widziane, ale wspólnie i gorąco przeżywane. Lubię w niej tę zadumę, kiedy patrzy przed siebie i chłonie widziane. A patrzy inaczej, bardziej dogłębnie. Współczułam jej, że nie potrafi się tak cieszyć życiem jak oberwańcy – malarze

 

Irena Lorentowicz, Fragment rynku w Kazimierzu, 1928 r.

 Tej „scenografce życia” – jak określiła Lorentowicz Maria Kuncewiczowa – pisarka zawdzięcza wyszukanie działki pod przyszły  dom.

Maria Kuncewiczowa w licznych wywiadach podkreślała, że Kazimierz Dolny miał być wakacyjnym żartem, a stał się miejscem, w którym ukształtowała się postawa pisarka Kuncewiczowej. Dom, wzniesiony w latach 30. XX wieku przez Karola Sicińskiego jako wakacyjna dacza sprokurował jej powrót do kraju po niemal 20 latach spędzonych na emigracji. Nie była to jednak miłość od pierwszego wejrzenia. Pierwsze wrażenia Kuncewiczowej na temat Kazimierza Dolnego nie były korzystne. Wspominała je następująco: widywałam stare sztychy, gdzie wyobrażony był rynek kazimierski okolony szczątkami renesansu, zasnuty nawozem koni chłopskich, pstry od fur i sukman, do chałatów, kóz, świń, gęsi i pejsów. Lubiłam takie sztychy, nie lubiłam takiego życia.

Pomysł wakacji w Kazimierzu, pochodził od Jerzego Kuncewicza, prawnika, literata i działacza ruchu ludowego. Wychował się na Lubelszczyźnie, a do Kazimierza przyjeżdżał w dzieciństwie na wakacje. Pierwszy wspólny pobytu Kuncewiczów w Miasteczku mógł okazać się ostatnim. Kuncewiczowej nie przypadł do gustu wszechogarniający brud i bieda panująca w Kazimierzu. Jednak, pod wpływem studentów prof. Pruszkowskiego, pisarka stopniowo zaczęła zmieniać zdanie. W Kazimierzu  życie wydawało się teatrem, a świat dekoracją. Bywały sceny, które lepiej wychodziły na łące, na piasku, na rzece i takie, które raczej należało grać w czterech ścianach.(…) Nikt letniego domu nie traktował poważnie. Chałupy wynajmowane od rybaków, sklepikarzy i chłopów miały służyć celom frywolnym, bo malowanie, a nawet pisanie odbywało się w plenerze. Domy interesowały od zewnątrz, im bardziej pokraczne tym godniejsze uznania. (…) Te różne klitki, przybudówki, ruiny i – jak je nazywali tubylcy – buduarki, były namiotami nie mniej świetnymi od łupów króla Jana. Z tą różnicą, że tamte ktoś gdzieś wypracował ze złotogłowi i atłasów, a te tutaj wyczarowano przy pomocy kwiatów, skorup i gałganów. Takie traktowanie dachu nad głową dopowiadało mojej postaci.

W świat kazimierskiej cyganerii wprowadziła Kuncewiczową wspominana już Irena Lorentowicz. To właśnie ona mówiła Kuncewiczów na zakup parceli z sadem i niewielką chatką od Reginy Białowiejskiej. Wyprawę w poszukiwaniu działki Kuncewiczowa opisuje tak: Wdrapałyśmy się po darniowych schodach na wzgórze, gdzie oczekiwałam cmentarza, tak żałobnie szumiały stamtąd brzozy. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał na domostwo. Przyjaciółka stanęła; odetchnąwszy głęboko rzekła: – Tu powinnaś zamieszkać. (…) Osiadłam w chałupie na bezdrożu z pękiem kluczy od stodół i chlewów, dawno strawionych przez pożary. Kolejny cytat z „Fantomów” odnoszący się do zakupionego domku brzmi następująco: Chatka na wzgórzu utopiona w lebiodach i pokrzywach. Ogrodu to tam było mało, w tym sensie że niby ogród to kwiaty – był natomiast wielki sad, trawa po pas, lipy i ogromne topole.

Tak zaczęły się regularne pobyty Kuncewiczów w Kazimierzu. Wkrótce ich domek stał się salonem towarzyskim: Renia Lorentowicz na glinianym piecu wymalowała koguta, długi stół na krzyżakach dźwigał fantastyczną florę w dzieżach do mleka, na werandzie wilczur zjadł palto Ignacego Daszyńskiego, Zuzia Pruszkowska smażyła rydze przyodziana w narzutę z szynszyli, Strug zjadał maliny prosto z garnka, Teresa Roszkowska wabiła mężczyzn piórami Aszantki.

W latach 30. XX wieku Jerzy Kuncewicz zaangażował Karola Sicińskiego do budowy nowego, prawdziwego domu. Jak wspominał: Powiedziałem sobie, ja tutaj będę miał kiedyś dom, a potem powiedziałem sobie, będę miał żonę , a ta żona będzie mieć dom i wszystko zostało zrealizowane. Willa „Pod wiewiórką” – bo tak został nazwany nowy dom Kuncewiczów – nie od razu spodobał się właścicielce: Dom stał się istotą, złożony z miliona komórek, miewał rumieńce, bywał blady, promieniał i chmurniał. Budził się razem ze mną, razem ze mną zasypiał, ale w nocy udziwniał, snuł swoje osobne życie. Belki wzdychały, roniły  żywicę, lasowało się wapno, wyły kominki. Oswajanie albo – jeśli Państwo wolą – osiedlanie się w nowym domu zakończyło się sukcesem. Umocniona zapleczem własnych belek, czułam się nareszcie wrośnięta w grunt swego kraju. Miałam trzy psy, jabłonie, kilka dębów, dużo lip i swój własny widok na Wisłę.

Dobra passa dla Kazimiera trwała. W roku 1933 ukazały się opowiadania Marii Kuncewiczowej w cyklu „Dwa księżyce”. Obok regularnie odbywających się w stolicy wystaw obrazów powstałych na plenerach, książka stała się najlepszą reklamą dla Kazimierza. Nie jest to obraz idealny, skoro w tekście można znaleźć zdania na ulicach stała nędza po pas a ludzie brodzili w niej, jak w rwącej wodzie. Jednak coraz więcej ludzi – i nie tylko artystów – chciało naocznie sprawdzić, na czym polega urok Kazimierza Dolnego. Pozycję niekwestionowanej stolicy artystów ugruntował lutowy numer „Wiadomości Literackich” z 1939 roku. Był on w całości poświęcony Kazimierzowi. O miasteczku pisali Pruszkowski, Siciński, Husarski, ale także Anatol Stern, Antoni Słonimski, Adam Ważyk, Hanna Mortkowicz czy Ewa Szelburg-Zarembina. Są to nie tylko literackie zachwyty nad Miasteczkiem, ale przede wszystkim troska o zachowanie tego wyjątkowego miejsca, wraz z jego architekturą i przyrodą. 

 

Niechaj pointą tej opowieści będzie cytat wypowiedzi Anatola Sterna: Leży… pod nieznaną szerokością geograficzną, jest to drobny punkcik na mapie. Niekiedy tak drobny, że nie notuje go kartograf. A jednak są chwile, gdy ten punkcik się rozrasta, olbrzymieje uparcie – zasłania sobą całą mapę. Dla wielu z nas takim miastem jest Kazimierz. Znam ludzi, którzy maja zwyczaj jeść śniadanie w Warszawie, obiad w Londynie, a kolację w Paryżu. Ale na noc wracają zawsze do Kazimierza. Bo to jest miasto ich snów.

Piękny sen o Kazimierzu zakończył wybuch II wojny światowej. Ale to już początek zupełnie innej historii.

 

Stanisław Czajkowski, Szabasy i trąbki w Kazimierzu, 1924 r.

Gwiazdy z patelnią (Europejskie Dni Dziedzictwa)

„Smaki dziedzictwa” – pod takim hasłem już 18 i 19 września odbędą się Europejskie Dni Dziedzictwa Narodowego.

A skoro mowa o smaku to… jako smaczną pamiątkę z Kazimierza mona kupić nie tylko koguta. W zaprzyjaźnionej z Domem Kuncewiczów willi Filiks oferowany jest smalec według receptury Jerzego Kuncewicza. Proszę skosztować:)

 

Jadalnia w Domu Kuncewiczów. Takie widoki serwujemy nie tylko z okazji Europejskich Dni Dziedzictwa

Gotowanie jest modne. Wiedzą o tym nie tylko twórcy popularnych programów kulinarnych, szefowie kuchni czy tez autorzy przewodników dobrego smaku. Moda na podglądanie artystów w kuchni ma długą i udokumentowana historię. Przypadkowo, choć nie bardzo wierzymy w zbiegi okoliczności, wpadła nam w ręce książka „Gwiazdy gotują dla nas” z roku 1990.

Czegoż tu nie uważono! Są i horoskopy (bo przecież gwiazdy), i wywiady z popularnymi artystami. Są fotografie, są wreszcie przepisy potraw chętnie przygotowywanych przez bohaterów wywiadów.

Z uwagi na okres gromadzenia materiałów, książka przynosi nam ciekawostki, związane z realizacją filmu „Cudzoziemka”, w reżyserii Ryszarda Bera.

 

Ten filmowy kadr musiał być dla Marii Kuncewiczowej ważny, skoro znajdował się na jej toaletce (fot. Dom Kuncewiczów MNKD)

Jerzy Kamas (odtwórca roli Adama) wspominał:

„Zdarza się, że muszę jechać na zdjęcia do innego miasta czy gdzieś w plener. Na przykład gdy miałem w Łodzi postsynchrony do filmowej wersji „Cudzoziemki” Marii Kuncewiczowej, to zaraz po próbie w Ateneum wsiadałem w samochód i jechałem do Łodzi. Po skończeniu nagrania, gdzieś około 21, znowu w samochód i do Warszawy. Albo nocowałem w Łodzi i rano wracałem prosto na próbę. To bardzo uciążliwe”.

Zapytany o smak z dzieciństwa Jerzy Kamas był już bardziej wylewny:

„Po nocach śnią mi się parówki, które jadłem z bułeczką niedługo po wojnie. Mieszkaliśmy wtedy w Łodzi, a naprzeciwko naszego domu był prywatny rzeźnik i piekarz. Zaraz po wyjściu na ulicę czułem wspaniały zapach wędlin i pieczywa. Kupowałem sobie jedną parówkę, a u piekarza chrupiącą bułeczkę. Do dzisiaj czuję ich smak i soczystość”.

Także i przepis, który rekomendował do książki Jerzy Kamas jest najprostszy na świecie.

„Obrane ziemniaki gotuję, aż będą się lekko rozsypywały. Kraszę skwarkami. Do tego podaję „młode” zsiadłe mleko, które otrzymuję zakwaszając słodkie śmietaną”.

Wśród gotujących gwiazd znalazła się również Ewa Wiśniewska, filmowa Róża, partnerująca Jerzemu Kamasowi w „Cudzoziemce”.

Krótki wywiad odbył się na planie tego filmu. „Teraz jest Różą, a wieczorem będzie Infantką w „Cydzie” Corneill’a. Podczas przerwy w zdjęciach siadamy w kąciku, żeby chwilę porozmawiać.

Patrzę na nią, jak zwykle, z podziwem – nawet w postarzającej charakteryzacji, z siwymi włosami, w szarej, nie twarzowej sukience, wygląda znakomicie. Ale ona już jest taka – czuje się świetnie w kostiumie z każdej epoki. To ją bawi.”

Z przepisów proponowanych przez Ewę Wiśniewską wybieramy… najprostszy.

1 twarożek homogenizowany waniliowy, różne owoce świeże lub z kompotu.

„Twarożek przekładam do miski i dodaję najróżniejsze owoce, jakie akurat mam w domu. Mogą być z kompotu, mogą być świeże. Oczywiście, owoce duże kraje w kostkę czy plasterki. Dobrze jest do tego deseru dodać trochę namoczonych rodzynek i posiekane orzechy, lekko podrumienione na suchej patelni. Całość delikatnie mieszam, przekładam do szklanych pucharków i wstawiam na dłuższą chwilę do lodówki”.

W książce „ Gwiazdy gotują dla nas” jest jeszcze wiele przepisów kazimierskich bywalców m.in. Leszka Długosza i Jana Suzina. Zajrzymy więc do niej ponownie.

Kazimierz czy Tel Awiw („Drugie zabicie psa”)

Tylko do niedzieli (29.08.2021 r.) we wnętrzach Domu Kuncewiczów można oglądać wystawę prac Waldemara „Diabła” Wojczakowskiego. Cieszymy się, że wciąż nie brakuje admiratorów twórczości artysty, który od 31 lipca 2021 jest (post mortem) „zasłużonym dla gminy Kazimierz Dolny”.

Odwiedzający wystawę przychodzą do nas z anegdotami o Diable. Jedna z takich opowieści zainteresowała nas na tyle, że postanowiliśmy się nią z Państwem podzielić. Nie wiem, czy wiedzą Państwo o filmowym debiucie Diabła. Nie była to produkcja amatorska, czy też film dokumentalny, ale spektakl Teatru Telewizji. Reżyserem „Drugiego zabicia psa” był Tomasz Wiszniewski, a zdjęcia realizowano w roku 1996. Zdziwiłby się pewnie Marek Hłasko (kazimierski bywalec), że ekipa filmowa połączyła w jedno dwa ukochane miejsca ma mapie jego wędrówek. Kazimierskie zaułki (m.in. okolice synagogi, ul. Lubelska, Górna Puławska) stały się Tel Awiwem. Filmowe plenery wyczarowano w Kamienicy Celejowskiej, udającej hotel, Domu Architekta, zamku, a nawet w Grodarzu.

Nam najbardziej spodobał się suk (po naszemu targ) usytuowany w podcieniach Rynku.

 

Na targu w Kazimierzu (tzn. w Tel Awiwie) (kadr filmowy)

W jednej z epizodycznych ról opowieści o dwóch cwaniakach, oszukujących kobiety zagrał sam Waldemar Wojczakowski. Zgodził się po wielu prośbach i namowach. Jego rola pucybuta to ostatnia scena filmu, a rozmowa z  Arturem Żmijewskim stanowi pointę opowieści.

 

Waldemar Diabeł Wojczakowski i Artur Żmijewski na planie spektaklu „Drugie zabicie psa” (kadr filmowy)

„Drugie zabicie psa” (do wypatrzenia w Internecie) warto obejrzeć nie tylko ze względu na Diabła i kazimierskie plenery. Arturowi Żmijewskiemu partnerują także Wojciech Pszoniak i Jan Peszek.

 

Izrael po kazimiersku czyli „Drugie zabicie psa” (kadr filmowy)

Kazimierskie tropy w opowiadaniu „Heydenreich” Jarosława Iwaszkiewicza

Dzienniki Jarosława Iwaszkiewicza to lektura pasjonująca. Zwłaszcza, że pisarz z kronikarską precyzją odnotowuje m.in. do jakich miejscowości dotarł i jakie wrażenie na nim wywarły. Pierwszy, młodzieńczy wpis związany z Kazimierzem datuje się na rok 1914.  Miasteczko jawiło się wówczas jako oaza spokoju w wojennej zawierusze. Nie jest to jedyna nota o Kazimierzu, choć z kolejną wizytą w Miasteczku Iwaszkiewicz zwlekał ponad 20 lat. Dlaczego? To opowieść, która oczekuje na opisanie. Aby o niej przeczytać, muszą Państwo uzbroić się w cierpliwość lub samodzielnie oddać się lekturze Dzienników.

Za sprawą red. Janusza Ogińskiego sięgamy po inne dzieło Jarosława Iwaszkiewicza. To opowiadanie Heydenreich. Ukazało się ono w 1964 r. w Poznaniu, w stulecie zakończenia powstania styczniowego. Autor dedykował tekst swojemu ojcu, Bolesławowi walczącemu w powstaniu. Choć opowiadanie figuruje w spisie lektur szkolnych, nie należy do najłatwiejszych. Jego bohaterami są dwaj dowódcy powstańczy: porucznik Laudański (choć jest Polakiem, walczy w carskiej armii) oraz Michał „Kruk” Heydenreich (spolonizowany Niemiec, który jest naczelnikiem wojsk powstania). Autor wykorzystuje historyczne postacie do dyskursu o tym, czym jest patriotyzm i czy determinuje go na przykład pochodzenie.

Iwaszkiewicz sięga po fakty nie tylko w obsadzeniu głównych ról w opowiadaniu postaciami dowódców. Wybiera z historii powstania styczniowego zwycięską bitwę powstańców pod Żyrzynem, 8 sierpnia 1863 roku.

 

Michał Heydenreich „Kruk” fot. Wikipedia.pl

Poprzedzająca ją bitwa pod Chruśliną, zwycięska dla powstańców pod dowództwem „Kruka”, nadszarpnęła (wątłe i tak) zapasy broni i amunicji. Powstańcom miał pomóc ziemianin Kazimierz Wydrychiewicz (tę postać także wykorzysta w opowiadaniu Jarosław Iwaszkiewicz). W porozumieniu z Haydenreichem, przy pomocy panny z dobrego domu, o której za chwilę red. Ogiński opowie znacznie więcej, Wydrwichiewicz pojechał do Lublina i kupił broń. Akcja odbywała się w pełnej konspiracji, a dla zatarcia powiązań z Wydrwichiewiczem, gen. Heydernreich polecił publicznie go aresztować, oskarżając o szpiegostwo na rzecz Rosjan. Broń dotarła na czas i przydała się do przeprowadzenia kolejnej udanej akcji – pod Żyrzynem. Łupem powstańców padło 400 karabinów i dwie armaty, a także 140 tys. rubli. Kwota zasiliła powstańczy budżet. Brawura, z jaką Michał Heydenreich przeprowadził atak sprawiła, że część carskich żołnierzy przeszła na stronę powstania styczniowego.

 

Bitwa pod Żyrzynem, rycina ze strony Wikipedia.pl

Choć Jarosław Iwaszkiewicz jest wierny faktom, a te uzyskał z lektury relacji Eligiusza Kozłowskiego, zawartej w jego książce Od Węgrowa do Opatowa, to w jednym przypadku nieco zmienia fakty. Chodzi o personalia kurierki, która wraz z Kazimierzem Wydrychiewiczem, właścicielem dóbr w Niezdowie koło Opola Lubelskiego, wyrusza po broń dla powstańców. Co wytropił red. Janusz Ogiński? Oddajmy mu głos (jednocześnie przepraszając za przydługie wprowadzenie do meritum).

Kłopot sprawia postać Laury Kleniewskiej. Wspomniany powyżej Eligiusz Kozłowski w swoim opracowaniu wspomina jedynie, że Wydrychiewiczowi w wyjeździe do Lublina po zakup amunicji, którą następnie dostarczył powstańcom w okolicy Kazimierza, towarzyszyła kobieta – kurierka Rządu Narodowego. Nie mogła być to jednak Kleniewska. Książkowa Laura to z pewnością nie Maria Kleniewska z domu Jarocińska, która wówczas miała dwa miesiące (ur. 29 czerwca 1863 r.) i wraz z rodzicami przebywała w Woli Niedźwieckiej w ziemi łęczyńskiej. Poza tym jej przyszły mąż, Jan Kleniewski, wraz z bratem Władysławem i ojcem Franciszkiem, przenieśli się z ziemi płockiej w lubelskie dopiero w 1871 roku, po nabyciu majątków w Opolu Lubelskim i Niezdowie od spadkobierców Kazimierza Wydrychiewicza. Można jedynie domyślać się, kogo odwzorowuje Laura. Trop rozwiązania zagadki  podsuwa sam Jarosław Iwaszkiewicz, pisząc młody pan Kleniewski, syn pani Laury, zginął gdzieś na Podlasiu, a stary poszedł na dziesięć lat na Sybir. Ale majątku im nie skonfiskowano. Podobno pomógł im w tej sprawie pan Wydrychiewicz, który nie tylko sam się wyłgał, ale jeszcze i sąsiadów poratował.  Jest niemal pewne, że pierwowzorem Laury była księżna Aleksandra Franciszka Teofila Lubomirska (1788-1865), po mężu Rzewuska, jedyna córka Aleksandra Lubomirskiego i Rozalii z Chodkiewiczów.  Z pozoru może wydać się to niemożliwe, ale czy na pewno? Aleksandra Franciszka żyła w czasach nadzwyczajnych zawirowań politycznych: podczas zaboru austriackiego (do 1809), w okresie Księstwa Warszawskiego (1809-1813), w czasie okupacji rosyjskiej (1813-1815), w okresie konstytucyjnego Królestwa Polskiego (1815-1831), w czasach dwóch powstań narodowych (1830-1865). Urodziła się 3 września 1788 roku w Kijowie  (inne źródła podają Paryż). Jej matka, Rozalia niedługo po urodzeniu  wyjechała z nią do Francji. W czasie rewolucji francuskiej Rozalia z Chodkiewiczów Lubomirska została oskarżona o spisek kontrrewolucyjny, ponieważ utrzymywała kontakty z dworem Marii Antoniny. Z tego też powodu wraz córką trafiła do więzienia (Aleksandra Franciszka miała wówczas 5 lat).

 

Podobizna Rozalii z Chodkiewiczów Lubomirskiej jako Diany ze zbiorów Muzeum Zamoyskich w Kozłówce

Pomimo wysiłków dyplomatycznych i starań wpływowych postaci, m.in. Tadeusza Kościuszki, została zgilotynowana przez jakobinów 30 czerwca 1794 roku. Małą Aleksandrę Franciszkę szczęśliwie odnaleziono. Dokonał tego działacz emigracyjny Hipolit Błeszyński, który następnie przez Szwajcarię i Prusy przewiózł ją w rodzinne strony, do Opola Lubelskiego. Tam pozostała pod opieką ojca, aż do jego śmierci w 1804 roku. Wtedy też, na cześć swojej matki, Aleksandra Franciszka przybrała nowe imię – Rozalia. Po śmierci Aleksandra Lubomirskiego nowa dziedziczka, już jako Rozalia Lubomirska, pani na Opolu i Niezdowie, stała się wyjątkową partią. O jej rękę zabiegali przedstawiciel najświetniejszych rodów magnackich. Ale to rodzina zadbała o odpowiednie zamążpójście. Wybranek nazywał się Wacław Rzewuski. Był dalekim kuzynem Rozalii ze strony matki. Ślub odbył się w Wiedniu, w kilkanaście tygodni po śmierci ojca panny młodej. Wacław Rzewuski (zw. Emirem Tadż al-Fehr), zapisał się w historii jako słynny podróżnik, orientalista, a także znawca koni arabskich. Był bohaterem utworów m.in. Adama Mickiewicza, Juliusza Słowackiego, Wincentego Pola. Niestety, jego zainteresowania kulturą Wschodu powodowały, że rzadko bywał w Opolu Lubelskim. Krzysztof Jastrzębski, autor monografii „Opole Lubelskie, historia miasta i powiatu” określił to krótko: „Na krótki czas wracał do żony, do Opola, co owocowało kolejnym potomkiem”. Z ich związku urodziła się czwórka dzieci: Stanisław, Leon, Witold i Kaliksta. Drogi małżonków rozeszły się ostatecznie z powodów politycznych. Rozalia Rzewuska była zdecydowaną monarchistką, przyjaźniła się z Joanną Grudzińską – księżną Łowicką, żoną wielkiego księcia Konstantego, została honorową damą cesarzowej Elżbiety, żony Aleksandra I. Natomiast Wacław Rzewuski oraz synowie: Stanisław i Leon angażowali się w działania powstania listopadowego (Leon Rzewuski za bohaterski udział w bitwach pod Wawrem i Grochowem otrzymał Złoty Krzyż Virtuti Militari II klasy).

Należy też wspomnieć o Kazimierzu Wydrychiewiczu. Otóż był to zwykły plebejusz. Plotkowano, że swoją karierę zaczynał jako szewc w Częstochowie. Kiedy trafił do Opola Lubelskiego, tego dokładnie nie wiadomo. Tam zatrudnił się u Rozalii Rzewuskiej jako oficjalista. Musiał wówczas wykazać się niezwykłym sprytem i zdolnościami administracyjnymi. Stał się zaufanym doradcą Rozalii Rzewuskiej. Szybko też zaczął się bogacić. W 1842 roku od opolskiej dziedziczki kupił klucz szczekarkowski z 11 wsiami, a w 1847 całe dobra opolskie. Już wtedy Rozalia Rzewuska mieszkała w Wiedniu lub w Warszawie, w okazałej kamienicy na rogu ulic Jasnej i Świętokrzyskiej. Kupiła też Starą Wiosnę niedaleko Nadarzyna (późniejszy Rozalin), w której w latach 1847-1857 postawiła okazały pałac według projektu Henryka Marconiego. Do Rozalina wprowadziła się razem ze swoimi oficjalistami z pałaców w Opolu Lubelskim i Niezdowie, których wcześniej wyrzucił Kazimierz Wydrychiewicz. Księżna Rozalia z Lubomirskich Rzewuska do końca życia odwiedzała swoje dawne dobra opolskie. Była tam kilka razy. W 1857 roku uczyniła na rzecz kościoła parafialnego w Wilkowie nad Wisłą wyjątkowy gest, jakim był tzw. wyderkaf. Było to wieczyste zabezpieczenie funduszy na odprawianie nabożeństw za dusze zmarłych członków jej rodziny. W tym celu zdeponowała 300 rubli srebrnych z procentem wypłacanym na św. Jana Chrzciciela. Zabezpieczeniem tych kapitałów było ustanowienie hipoteki na powyżej wspomnianej kamienicy w Warszawie. Było to spore wsparcie dla ubogiej parafii. W tym czasie obowiązki proboszcza pełnił ks. Józef Błażowski, uważany przez władze carskie za osobę niepewną politycznie. Jak widać nie przeszkadzało to księżnej Rozalii, by wspomagać buntownika i przyszłego uczestnika powstania styczniowego, a także organizatora szpitala powstańczego w Kazimierzu Dolnym.  Kapłani wilkowscy przez wiele lat modlili się za matkę księżnej, to znaczy Rozalię z Chodkiewiczów Lubomirską zmarłą tragicznie w 1794 roku; męża Wacława Rzewuskiego, który zginął w powstaniu listopadowym w 1831 roku, w bitwie pod Daszowem; syna Stanisława, oficera wojsk polskich, uczestnika powstania listopadowego, zmarłego w 1831 roku; syna Witolda, poległego w 1837 roku na Kaukazie, którego matka oddała do wojska rosyjskiego, by chronić majątek przed konfiskatą za udział jej męża i dwóch starszych synów (Stanisława i Leona) w powstaniu listopadowym; a także za przedwcześnie zmarłą w 1842 roku córkę Kalikstę. Jeszcze do lat 60. XX w. krążyła wśród mieszkańców Wilkowa opowieść, że dawno temu księża odprawiający w dni powszednie obowiązkowe poranne msze święte, zazwyczaj w pustym kościele, widywali zjawę, która ukazywała się w trakcie liturgii. W ostatnim rzędzie ławek pojawiała się, na chwilę, kobieta w woalce i czarnej sukni. Parafianie byli przekonani, że to duch dobrodziejki, księżnej Aleksandry Franciszki Teofili (później Rozalii) Rzewuskiej z domu Lubomirskiej.

 

Portret Rozalii Rzewuskiej, Jan Chrzciciel Lampi, obraz w zbiorach Zamku Królewskiego na Wawelu (domena publiczna)

Zajrzyjmy jeszcze do opowiadania Heydenreich Jarosława Iwaszkiewicza, które sprowokowało ten tekst. Robimy to z dwóch powodów. Pierwszy, to opis Kazimierza Dolnego. Tak widzi miasteczko z siodła swej gniadej klaczy oficer carski, Laudański:

Sierpień był piękny i przy chatach na niebiesko pomalowanych kwitły wysokie i jaskrawe malwy. (…) Ale Kazimierz to było jakieś dziwne miasto. Na rynku stały dziwaczne kamienice, niepodobne do niczego, co Laudański widywał, a żołnierzy kazał mu pułkownik rozmieścić w jakichś wysokich, murowanych budynkach – ni to świronkach, ni to kaplicach, stojących co kilkanaście kroków wzdłuż drogi, którą weszli od Opola. W budynkach tych było ciemno i wilgotno, na rynku było ładnie, ale pusto. Mieszkańcy wszystkich domów pochowali się i pozamykali okna, a nawet i okiennice, tam gdzie one były. (…) Żydzi się pochowali, ale i polskich mieszczan też nie było widać, a chociaż u fary dzwoniono i to bardzo długo, echo dzwonów rozchodziło się w powietrzu nad zastygłym miasteczkiem, jak nad zmarłą pustynią. (…) W dalszym ciągu Laudański podparłszy się jedną ręką w mocny bok, patrzył ze zdziwieniem na podłużny plac, na kamienice z dziwacznymi rzeźbami na froncie i na żydowskie, drewniane domki w głębi, w których wszelki duch zamarł.

Drugi powód jest trochę mniej czytelny, ale dla nas ważny. W opowiadaniu Heydenreich zatrzymuje się w Parchatce. Jedyny chłop w okolicy, który wspiera powstańców nazywa się… Michalak. Podejrzewamy, że w ten sposób Jarosław Iwaszkiewicz upamiętnił swoją długoletnią przyjaźń z malarzem, Antonim Michalakiem. Opowiemy o niej już wkrótce, m.in. na podstawie lektury Dzienników i Listów do córek.          

Janowiec Andrzeja Firleja

Maria Kuncewiczowa była pasjonatką Janowca.

 

Maria Kuncewiczowa w towarzystwie m.in red. Danuty Bieniaszkiewicz na spotkaniu w Janowcu, rok 1986 (archiwum Dom Kuncewiczów MNKD)

Niewielu o tym wie, ale to właśnie to miasteczko najchętniej pokazywała zagranicznym gościom. Swój wybór motywowała następująco: Stamtąd jest jeden z najpiękniejszych widoków, jakie znam. I to mówię z całym poczuciem odpowiedzialności; a widziałam wiele krajów. Widok ze wzgórza janowieckiego na te łęgi, te pastwiska, tę rzekę w tak patetycznych skrętach, widok na Kazimierz stamtąd, potem te przewspaniałe łąki utkane kwiatami jak rzadko która łąka na świecie – to wszystko jest niezmiernie piękne i robi wrażenie na osobach rozmaicie usposobionych i przybywających z różnych stron świata. Nasza francuska przyjaciółka, wdowa po sekretarzu generalnym Pen-Clubu, pani, która wiele podróżuje – zamożna, samotna, sangwiniczna Francuzka – po spacerze w Janowcu wykrzyknęła : „To jest tak piękne, że w ogóle nie kwalifikuje się do określenie „ładne”, tylko to jest piękne, to jest arcypiękne”.

Potwierdzeniem tej tezy niechaj będzie galeria zdjęć z Janowca, autorstwa Piotra Makowskiego.

 

Ciekawe, czy tom właśnie widok z janowickiej skarpy zainspirował ród Firlejów do osiedlenia się w Janowcu? Nieco światła na tę historię postanowił rzucić nasz współautor, red. Janusz Ogiński.

Andrzej Firlej herbu Lewart to jedna z barwniejszych postaci czasów Rzeczypospolitej Szlacheckiej. Był zdolnym wojskowym i trybunem szlacheckim. O jego ambicjach politycznych i popularności wśród szlachty lubelskiej może świadczyć chociażby jego samowolne obwołanie kasztelanem lubelskim w 1576 roku. W latach 1569-1585 pełnił urząd sekretarza królewskiego, a także starosty sandomierskiego. Wsławił się jako ten, który z pomocą Santi Gucciego przekształcił zamek-warownię w Janowcu n. Wisłą w wygodną renesansową siedzibę rodową. W innym królewskim mieście, Sandomierzu, uznawany był za łotra i bezwzględnego ciemiężcę mieszczan i kmieci z okolicznych wiosek. Czy na pewno zasługuje na tak surowy osąd?

 

Andrzej Firlej, fot. portretu www.wikipedia.pl

Andrzej Firlej urodził się ok. 1537 roku. Był synem polskiego magnata, wojewody ruskiego Piotra Firleja herbu Lewart i Katarzyny z Tęczyńskich herbu Topór. Ich dobra rodowe znajdowały się w Dąbrowicy koło Lublina, z czasem powiększone o Janowiec nad Wisłą i Lubartów. Andrzej Firlej miał dwóch starszych braci: Jana i Mikołaja oraz trzy siostry: Annę, Jadwigę i Barbarę. Nie jest to potwierdzone w archiwalnych dokumentach, ale z pewnością rodzice zadbali o jego wykształcenie. Wiadomo tylko tyle, że w 1551 roku zapisał się na studia uniwersyteckie w Królewcu. Dobrze posługiwał się językiem francuskim. Miał też dar oratorski, co ułatwiło mu karierę polityczną. Po śmierci ojca w 1553 roku, podczas podziału spadku, Andrzej Firlej otrzymał zamek w Janowcu wraz przyległościami. Przed 1563 rokiem ożenił się z Barbarą, córką wojewody płockiego Feliksa Szreńskiego herbu Dołęga i Barbary z Kościeleckich herbu Ogończyk. Z ich związku urodził się syn Feliks, który zmarł w wieku młodzieńczym w 1576 r., a potem jeszcze dwie córki: Dorota i Anna.

Karierę w służbie publicznej Andrzej Firlej rozpoczął w 1563 roku, jako rotmistrz zaciężnych wojsk jazdy koronnej w wojnie z Moskwą. W 1569 roku został sekretarzem królewskim, a także starostą sandomierskim. Nominacja była nagrodą za wspieranie króla Zygmunta Augusta w dążeniach do zawarcia Unii Lubelskiej. Należy dodać, że był to nie byle jaki prezent, ponieważ starostwo sandomierskie było najbogatszą królewszczyzną na terenie powiatu sandomierskiego. Obejmowało miasto Sandomierz z pięcioma przedmieściami i wsiami wójtowskimi: Ocinek, Radoszki i Wysiadłów (wsie w gminie Wilczyce), ponadto dwa  miasta Osiek i Połaniec, a także 34 wsie, w tym m.in.: Jastkowice z sołectwem, Nisko, Przyszów, Pysznicką Wolę (obecnie Pysznica) z wójtostwem, Tanew (obecnie Wólka Tanewska), Zarzecze, a także 3 osady, gdzie znajdowały się kuźnice żelaza: Bakierczyki (obok Przyszowa), Jastkowska i Studzieniec. W skład tej domeny królewskiej wchodziła także Puszcza Sandomierska. Również po wyborze Stefana Batorego na króla, Andrzej Firlej stał się jego wiernym stronnikiem. W podzięce władca przyznał mu 1200 florenów gratyfikacji z posiadanego już starostwa sandomierskiego. W tych czasach zmieniła się forma władania starostwem (z korzyścią dla Firleja). Z obowiązującego  zarządu do wiernych rąk (władanie starostwem za szczególne zasługi), ustalono arendę, czyli dzierżawę z dokładnie określonym czynszem wynoszącym 1705 florenów.

 

Skan lokacji dwóch wsi: Kurzyna i Jarocin (powiat niżański), którego oryginał znajduje się w Archiwum Akt Dawnych w Warszawie. Lokacja ta nie była przypadkowa, bowiem istniejące do dziś wioski znajdują się blisko rzeki Tanew. Jeszcze przed lokacją tych miejscowości przez Andrzeja Firleja, wybierano tam w dużych ilościach rudę darniową (dziś wieś Ruda Tanewska). Było to idealne miejsce -wokół lasy zapewniające drewno do procesu hutniczego, ogromne pokłady rury i w pobliżu rzeka. Na Tanwi powstały wówczas młyny wodne do mielenia rudy, a obok piece hutnicze do wytopu i kuźnice do obróbki surówki żelaza. Do pracy w tym „okręgu przemysłowym” potrzebna była siła robocza. Dzięki takim inwestycjom Andrzej Firlej mógł zdobywać fundusze m.in. na budowę zamku w Janowcu nad Wisłą.

Trudno dociec kiedy Andrzej Firlej zainteresował się nowinkami różnowierczymi, napływającymi z Zachodu. Niewykluczone, że stało się to podczas pobytu w Królewcu. Chociaż rodzice trwali w wierze katolickiej, on sam uległ nowym prądom religijnym i został kalwinem. Potrafił być tolerancyjny wobec innych wyznań. Po objęciu Janowca zdecydował, że nowy kościół katolicki zbudowany tam przez ojca, zamieni na zbór kalwiński, ale przylegający do tej świątyni stary gotycki kościółek pozostawił katolikom. Była to rzecz niezwykła, bo zazwyczaj magnaci protestanccy przepędzali kler katolicki, a poddanych zmuszali do przyjęcia nowej wiary. Tak było u Słupeckich w Opolu Lubelskim, gdzie katolikom nie wolno było odprawiać jakichkolwiek praktyk religijnych. Z konieczności mieszczanie opolscy potajemnie brali śluby i chrzcili dzieci w Chodlu, parafii katolickiej odległej od Opola prawie 20 kilometrów.

Andrzej Firlej był jednym z inicjatorów zawarcia tzw. Zgody Sandomierskiej. Podjął się też wspólnie z wojewodą krakowskim, Stanisławem Myszkowskim zorganizowania słynnego na całą Europę zjazdu polskich innowierców. W założeniach tego zgromadzenia było przyjęcie konfesji, czyli wspólnego wyznania wiary, dokumentu regulującego dogmatykę i funkcjonowanie kościołów reformowanych. W zjeździe sandomierskim, który odbył się na początku kwietnia 1570 roku, wzięły udział poselstwa z całej Rzeczypospolitej, a także kilkutysięczna rzesza protestanckiej szlachty. Początkowo dyskutowano nawet z duchownymi katolickimi i szlachtą ariańską. Jednak ze względu na ogromne różnice dogmatyczne odsunięto ich od obrad. Podczas debaty przedstawiciele kalwinistów i braci czeskich szybko zaakceptowali założenia konfesji, lecz luteranie mieli szereg wątpliwości. Akt tzw. Zgody Sandomierskiej zawarty został ostatecznie12 kwietnia 1570 roku.

Andrzeja Firleja cechowała też porywczość i awanturnictwo. Dopuszczał się nawet rękoczynów. Jako nowo mianowany starosta wadził się z mieszkańcami Sandomierza. Zmuszał ich do nadmiernych danin na rzecz zamku, bezprawnie zabierał prywatne mienie, opornych zamykał w lochach zamkowych, a jednego z mieszczan sandomierskich, Jana Czapnika, pobił za to, że nie chciał składać fałszywych zeznań. Dochody z tytułu pełnionej funkcji starosty też nie satysfakcjonowały w pełni Andrzeja Firleja. Nie bacząc więc na obowiązujące prawodawstwo i obyczaje, rozpoczął nieuczciwe praktyki wobec mieszkańców ziemi sandomierskiej. Kmieci pozbawił prawa korzystania z puszczy. Do prac pańszczyźnianych zmuszał wolnych dotąd łowców królewskich, luźnych dzierżawców, pracowników hut, kuźnic i kopalń rudy darniowej oraz wybrańców zwanych też  piechotą łanową. Nagminnie zamieniał grunty kmiece. Dawał liche ziemie, a lepsze pola dołączał do swoich folwarków. Stosował również praktykę poddzierżawiania ziem starostwa za określone czynsze, co znacznie zubażało królewszczyzny, ale staroście przysparzało ogromne dochody. Dążąc do osiągnięcia maksymalnych zysków, podobną rabunkową gospodarkę prowadził także w lasach należących do starostwa. Nie dziwią więc niepochlebne informacje o Andrzeju Firleju, znajdujące się w „Monografii miasta Sandomierza” autorstwa ks. Melchiora Bulińskiego, którą w 1879 roku wydała warszawska Drukarnia F. Czerwińskiego i S. Niemiery. Podobne opinie zawiera również zbiór rozpraw i artykułów pt. „Puszcza Sandomierska wczoraj i dziś”, wydanych pod red. prof. Józefa Półćwiartka w 1980 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Regionu Lasowiackiego w Stalowej Woli.

Trzeba jednak przyznać, że mieszkańcy ziemi sandomierskiej odpłacali Firlejowi pięknym za nadobne. Słaba jakość gleb, głównie piaszczystych, a także wzrastająca liczba mieszkańców, powodowały, że kmiecie wzmogli karczunek puszczy. Oprócz legalnego powiększania areału uprawnego za zgodą starosty, zaczęli też na własną rękę wycinać lasy przylegające do wiosek. Proceder ten nasilił się szczególnie po 1570 roku. Starosta Andrzej Firlej, widząc znaczne powiększenie nielegalnych pól uprawnych, nakazał przeprowadzić pomiary tychże nowizn, a następnie uprawiającym te pola narzucił dodatkowe świadczenia czynszowe. Wzbudziło to powszechne niezadowolenie poddanych. Jako pierwsi przeciwko Andrzejowi Firlejowi wystąpili mieszkańcy klucza przyszowskiego. Kmiecie ze wsi Nisko, Zalesie, Pławo i Zarzecze na wieść, że w dniach 8 i 9 maja 1578 r. za zaproszenie Jana Zamoyskiego będzie gościł w pobliskim Tarnogrodzie i Zamchu (obecnie pow. biłgorajski) król Stefan Batory, wybrali się tam ze skargą na sandomierskiego starostę. Wystąpienie przeciwko Andrzejowi Firlejowi wznieciło kolejne protesty, które ogarnęły pozostałe wsie klucza przyszowskiego: Jastkowice, Pysznicką Wolę (Pysznicę), Przyszów, Stany, Jeżowe, a także wsie klucza sandomierskiego, m.in. Gorzyce, Zbydniów, Grębów, Sokolniki, Chmielów, Mokrzyszów. Następnie przeniosły się za Wisłę, do wsi z klucza Osiek i z klucza Połaniec.

W odwecie starosta Andrzej Firlej wzmógł ucisk, a przywódców rokoszan, za jakich uważał kmieci z Niska, Pława i Zarzecza, zamknął w lochach zamku sandomierskiego. Oskarżył ich też przed królem o nieposłuszeństwo. W konflikcie król Stefan Batory stanął jednak po stronie mieszkańców ziemi sandomierskiej. Wezwał Andrzeja Firleja do Warszawy i na sejmie walnym koronnym w dniu 10 listopada 1582 roku wydał pomyślny dekret dla kmieci z Niska, Pława i Jeżowego. Potem jeszcze na zjazdach w marcu 1583 roku w Niepołomicach i w kwietniu tego samego roku w Sandomierzu, też w obecności starosty, monarcha wydał kolejne orzeczenia dla innych wsi w ziemi sandomierskiej. To jednak nie doprowadziło do załagodzenia konfliktów. W związku z tym król Stefan Batory stosownym aktem, wydanym 28 czerwca 1583 r. w Krakowie, powołał specjalną komisję skierowaną do starostwa sandomierskiego, która na miejscu, w obecności starosty i kmieci, miała kolejno wysłuchiwać stron konfliktu, przeprowadzać dochodzenia oraz pomiary, a następnie wydawać orzeczenia zatwierdzone przez króla. Niedługo po tym, komisja królewska rozpoczęła objazd po starostwie sandomierskim, zaczynając od dóbr w Padwi, Tuszowie i Woli Raniżowskiej. Każdorazowo po wysłuchaniu skarg kmieci i wyjaśnień starosty, dokonywano lustracji i pomiarów. Wszędzie, gdzie starosta odjął grunty kmieciom, nakazywano ich zwrot. Ale za nielegalne nowizny nakazywano oddawać świadczenia feudalne. Potem przyszła kolej na pozostałe wsie królewskie.

Dokonując przeglądu klucza przyszowskiego, niejako przy okazji, komisja wytyczyła na nowo obręby tutejszych majątków królewskich. Według tego pomiaru granice gruntów domeny przyszowskiej prowadziły od wsi Racławice (dziś Racławice k. Niska) przez gościniec przyszowski i sandomierski, aż po San ku Pysznicy oraz po granice wsi Jeżowe i Przyszów. W granicach klucza znajdowały się już trzy nowe wioski, których założycielem był starosta Andrzej Firlej. Dwie z nich to Kurzyna i Jarocin, powstałe na mocy jednego dokumentu lokacyjnego, wydanego przez króla Zygmunta Augusta w 1571 roku. Osady te umiejscowione zostały na gruntach leśnych, za rzeką Tanew. Każda z wiosek otrzymała wówczas po 6 łanów na urządzenie sołectwa oraz 15 lat wolnizny na zagospodarowanie. Poza tym osiedleńcy mieli prawo korzystać z zasobów leśnych i zakładać barcie. Trzecią był Kamień, osada która powstała w 1578 r. za zgodą Stefana Batorego. Jego mieszkańcy również otrzymali od króla przywileje, m.in. byli zwolnieni przez 20 lat od pańszczyzny, mieli prawo zakładania barci oraz wypasu bydła i trzody w lasach starostwa, a także zgodę na łowienie za pomocą sieci

 

Janowiec nad Wisłą, fot. J. Ogiński

A gdzie w tej historii plasuje się Janowiec? Andrzej Firlej odziedziczył dobra janowieckie około  roku 1553, a następnie rozpoczął intensywne prace, służące przekształceniu dawnej warowni na janowieckim wzgórzu w rezydencję rodową. Pod kierunkiem najwybitniejszego z architektów i rzeźbiarzy, działających w Rzeczypospolitej w II połowie XVI wieku, Santi Gucci Fiorentino rozpoczęto gruntowną przebudowę. Architekturę zamku uporządkowano, dodając skrzydła mieszkalne wzdłuż murów obronnych. Połączyły je krużganki. Rezydencja miała około100 komnat, 7 dużych sal (biesiadnych) oraz dwa dziedzińce. Swoje zasługi w finansowaniu prac miał bywalec dworu Firlejów w Dąbrowicy, przyjaciel Mikołaja Firleja, poeta Jan Kochanowski. W dawnych rejestrach można znaleźć informację o tym, że 25 stycznia 1580 roku pożyczył Firlejowi 7.700 florenów, 5 czerwca 1581 roku – 6.600 florenów, a 31 stycznia 1583 roku – 2.100 florenów. Pożyczki były szybko zwracane poecie, a sam Kochanowski ponoć wielokrotnie gościł w Janowcu.

 

Grobowiec Andrzeja Firleja z kościoła w Janowcu, fot. J. Ogiński

Andrzej Firlej zmarł w 1585 roku. Był chyba na to przygotowany, bo wcześniej zlecił wykonanie okazałego grobowca w apsydzie janowieckiego zboru, po jego lewej stronie. Zgodnie z ówczesną manierą, grobowiec został zbudowany jako piętrowe mauzoleum, w którym górna część była przeznaczona na doczesne szczątki fundatora, a niżej dla jego małżonki. Autorem nagrobka był mistrz Santi Gucci z Florencji.

 

Inskrypcja Tarłów na nagrobku Firlejów, fot. J. Ogiński

Jednak gdy spojrzymy na napis nagrobny pojawia się zaskoczenie, bo epitafium podaje, że w grobowcu są pochowani Stanisław i Barbara Tarłowie. Cóż więc się stało? Jak wiadomo, Andrzej Firlej był zagorzałym zwolennikiem reformacji i jako kalwin zamienił należącą do niego świątynię katolicką na zbór protestancki. Tam też pochowano go, a także jego małżonkę Barbarę ze Szreńskich. Kiedy przy końcu XVI wieku dobra janowieckie przeszły we władanie trwających w wierze katolickiej Tarłów, w osadzie umocniła się kontrreformacja. Świątynia została ponownie konsekrowana otrzymując wezwanie św. Stanisława Biskupa Męczennika i św. Małgorzaty. Nowi właściciele zadbali również o jej odpowiedni wystrój i wyposażenie. Wdowa po Stanisławie Tarle, Barbara z Dulskich, usuwając ślady po innowiercach podjęła też decyzję o zajęciu mauzoleum. Z tablicy nagrobnej nakazała usunąć napisy poświęcone Firlejom, a w tym miejscu wykuć panegiryk na cześć swojego małżonka, który kościół janowiecki przez arian sprofanowany do kościoła rzymskokatolickiego przywrócił. Zagarnięcie grobowca być może zostałoby zapomniane, gdyby nie fakt, że ten czyn zdradzają pozostawione herby Firlejów i Szreńskich, wykute na nagrobku przez Santi Gucciego. Pozostaje jeszcze pytanie, co stało się z doczesnymi szczątkami Barbary i Andrzeja Firlejów? Otóż pogrzebano je prawdopodobnie na przykościelnym cmentarzu, w zbiorowej mogile przy murach kościoła, w której okresowo gromadzono kości znalezione podczas kopania nowych grobów. Nie było w tym nic nadzwyczajnego. Do takiej prowizorycznej kostnicy trafiały szczątki nie tylko zmarłych mieszczan i kmieci z janowieckiej parafii, ale także szlachty.

Wisłą z flisakami

W naszym przypadku wszystko zaczyna się od… obrazka. W kolekcji zdjęć Stanisława Jacka Magierskiego, wykonanych w okolicach Kazimierza Dolnego w latach 30. XX wieku są m.in ludzie Wisły. Tak można określić tych, którzy żyli z rzeki. A że fotografie w ogóle się nie zestarzały, zamieszczamy je poniżej.

 

Ludzie Wisły fot. Stanisław Jacek Magierski

Pewnie jest to telepatia, ale wiślany temat powrócił do nas w postaci opowieści naszego współautora, red. Janusza Ogińskiego. To opowieść o flisakach. Zapraszamy na wyprawę. Będzie ona nie tylko historyczno-podróżnicza, ale także językowa. czy wiecie, że określenie „frycowe” zawdzięczamy flisackim tradycjom?

O Kazimierzu Dolnym można znaleźć informacje nie tylko w lokalnych publikacjach, ale też w opracowaniach, odnoszących się do innych miejscowości. Za przykład niechaj posłuży książka „Flisacki Ulanów” autorstwa ks. prof. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego, wydana przez stalowowolskie Wydawnictwo Sztafeta w 1997 roku. .Książka, podobnie jak publikacja „Szkutnictwo i szkutnicy w Kazimierzu Dolnym w XVI-XVIII wieku” Józefa Kusa z Archiwum Państwowego w Lublinie (wyd. w 1986 r. przez Towarzystwo Opieki nad Zabytkami Oddział w Kazimierzu) uznawana jest za kompendium wiedzy o dawnej żegludze śródlądowej.

Jeden z rozdziałów „Flisackiego Ulanowa”, zatytułowany „Flisactwo” jest poświęcony komunikacji rzecznej. Autor opisał w nim flisackie struktury organizacyjne, nazewnictwo związane z transportem wodnym, a także tradycje handlowe miasteczek wzdłuż Sanu i Wisły. Jako historyk i etnograf uzupełnił publikację o flisacki folklor. Właśnie w tej części znajdziemy wzmiankę o Kazimierzu Dolnym. Odnosi się ona do obrzędu, związanego z przyjmowaniem tzw. fryca do grona oryli, czyli pasowania na pełnoprawnego flisaka. Jeśli ta rekomendacja rozbudziła Państwa ciekawość, to zacytujmy fragmenty flisackich opowieści z kart publikacji ks. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego.

„Puszcza Sandomierska znana była już w XVII stuleciu z wywozu drewna. Jednakże szczegółowa analiza rodzimych tekstów źródłowych XVII w. doprowadza do przekonania, że Lubomirscy (z Charzewic – przyp. red.) nie byli nastawieni w tamtym czasie na eksport budulca. Stało się to dopiero w następnym stuleciu, a zwłaszcza w drugiej jego połowie. W tym czasie rozwinęło się flisactwo. Tutejsi ›oryle‹, bo tak pospolicie nazywano trudniących się spławem drzewa, zaciągali się do pracy nie tylko na miejscu (w Charzewicach – przyp. red.), ale wędrowali w tym celu także do Ulanowa i Sieniawy. Według bardzo niedokładnej listy, ułożonej w 1900 roku, na flis wyjechało z tutejszej okolicy ponad 70 mężczyzn, w tym co najmniej 25 z Pława. Brak zarobków, a także chęć przygód zapewniały początkowo flisactwu powodzenie. Jan Słomka twierdził, że oryle zarabiali pierwotnie od 100 do 200 koron. Wynagrodzenie to zostało obniżone w następnych okresach. Relacjonując sprawę zarobków pilchowianie (mieszkańcy wsi Pilchów – przyp. red.) utrzymywali, ›jak oryl dobrze oszczędzał, to za zapłatę mógł się okryć, kupić sobie buty, czasem także wojskowy płaszcz rosyjski i jeszcze do domu coś z tego oddał‹. Natomiast jastkowiczanie twierdzili, ›iż zarobiło się na parę butów sokołowskich (szytych w Sokołowie Małopolskim – przyp. red.) i na roczny podatek‹.

Praca flisaków była bardzo uciążliwa, niewygody podróży duże, organizowane we własnym zakresie odżywianie częstokroć niedostateczne. Toteż kiedy wzrosła popularność wyjazdów za granicę, flis zaczął podupadać. W okresie międzywojennym stawki wynagrodzeniowe uległy znów zwyżce i osiągały niekiedy 100-120 zł. Ale w tym czasie spław drzewa był już wypierany przez transport kolejowy. Tratwy na tym terenie montowano po raz ostatni w latach pięćdziesiątych. Zbijanie tratew, podobnie jak zwózka materiału na brzeg rzeki, nie wchodziło w zakres zajęć flisackich. Montażu tratew dokonywała grupa mężczyzn obznajmionych z pracą ciesielską, pod kierunkiem majstra, zwanego ›retmanem‹, który następnie kierował spławem drzewa. Zarówno miejsce, gdzie montowano tratwy oraz samą czynność zbijania zwano ›bindugą‹. Na omawianym obszarze znajdowało się pięć takich miejsc: w Pławie na błoniu nadsańskim, w ›chruścinie‹ położonej między Karnatami i Podsaniem, w Brandwicy na tzw. ›obladzie‹, nieco dalej na terenie posiadłości w Rzeczycy Długiej, które określa się mianem „w zatorach”, wreszcie w pobliżu Kępy. Drzewo na tratwy dostarczano na brzeg Sanu już w zimie. Do zbijania tratew przystępowano bezpośrednio po spłynięciu lodów i opadnięciu wody. Wstępną czynnością było odpowiednie przygotowanie brzegu rzeki w tym miejscu, gdzie przewidywano spuszczanie kloców do wody. Po odpowiednim więc wyrównaniu skarpy brzegowej, montowano pochylnię z kliku drągów, zwanych ›lgami‹. Kloce sortowano na brzegu według wielkości, by poszczególne tafle posiadały równe boki. Podczas opuszczania ich po pochylni pomagano sobie drągami i hakami, które pospolicie zwano ›bosakami‹. Drzewo układano w taflach jednokierunkowo, tj. wierzchołkami w stronę spływu wody. Poprzecznie wiązały je dwie ›spągi‹, które przytwierdzano do poszczególnych kloców masywnymi gwoździami o długości 20-25 cm. Szerokość każdej tafli nie przekraczała 7 metrów. Długość była różna. Spławiano także kantówkę, nawet dębową, którą nazywano tutaj ›plansumami‹. Poza tym spławiano podkłady kolejowe, te jednak układano w taflach na wzór wiązania elementów murarskich. Tafle formowano w ›pasy‹. Zazwyczaj w jeden pas ›spinano‹ 6-10 tafli, co mogło stworzyć szereg do 150 m długi. Do wiązania używano początkowo wici dębowych lub brzozowych, nazywanych ›pętami‹. W późniejszych czasach zastąpiono je metalowymi linami. Cztery pasy usytuowane równolegle tworzyły jedną tratwę. Zestaw ten był powszechnie stosowany nad dolnym Sanem. Natomiast na Wiśle, gdzie woda była głębsza, tratwy poszerzano dodatkowo o 2, a nawet 4 pasy. Pierwszemu szeregowi tafli nadawano miano ›głowy‹ , tylnym ›cala‹, środkowe zaś tworzyły ›buchtę‹.

Każda tratwa wyposażona była w urządzenia hamujące, sterownicze, przyrządy odpychające i przyciągające, budy noclegowe oraz ›kuchnię‹. Urządzenia hamujące mieściły się na głowie i calu tratwy, a jeśli była zbyt długa, także na środkowych taflach buchty. Były to jakby szpary (szer. 20-25 cm, dł. ok. 2 m), utworzone pomiędzy dwoma klocami i obramowane wokoło średnio grubymi bierwionami w formie niskiej skrzyni. W opisane otwory wtykano ›śryki‹, czyli brzozowe drągi około 6 m długie, które po opuszczeniu do dna rzeki i usztywnieniu w pozycji pionowej, unieruchamiały tratwę. Do usztywnienia śryków służył ›walec‹, umieszczony pomiędzy klinami, które nosiły nazwę ›tryblów‹ lub ›tubów‹ (Brandwica), i tkwiły ukośnie w obramieniu skrzyni. Śrykom, znajdującym się w zewnętrznych pasach, nadawano określenia: z lewej strony – ›ardfulne‹, z prawej – ›jałowe‹. W związku z tym komendy brzmiały: ›puszczaj‹ albo ›wybijaj ardfulnego‹, ›dawaj jołowego‹. Wybijanie śryków polegało na podważaniu drągiem walca w ten sposób, ›by wyskoczył z tyblów‹, po czym zwolniony śryk wyjmowano na wierzch tafli. Według J. Partyki, przednie śryki służyły do hamowania, na przykład kiedy zachodziła potrzeba skierowania tratwy do brzegu, albo ostrożnego przeprowadzenia jej przez zwężone przepływy wód. Przy unieruchomieniu tafli zapuszczano śryki na calu, oraz jeśli zachodziła potrzeba, także na buchcie.

Do sterowania służyły ›drygawki‹. Kształtem przypominały prymitywne wiosła o długości 6-7 m, które osadzano na masywnym kołku wbitym w spągę, zwanym ›kurczem‹. Również i w tym miejscu montowano obudowę z bierwion w formie trójkąta, której nadawano określenie ›stolca‹. Drygawki znajdowały się na początku i na końcu każdego pasa. Uruchamiano je na zakrętach i oraz w czasie przycumowywania i odbijania od brzegu. Hasło do ›robienia drygawkami‹ dawał prowadzący, nawołując ›głową do lądu‹ lub ›calem na wodę‹. Obok tego do popychania nieodzowne były drągi, które zwano również ›śprycami‹, oraz haki, których zapas zawsze znajdował się zawsze na tratwie. Pomagano sobie nimi również przy spychaniu tratew z mielizny.

Ilość szałasów noclegowych odpowiadała liczbie obsługi. Zazwyczaj w każdej budzie mieszkało po dwóch orylów. Retmanowi budowano szałas obszerniejszy od innych, który zajmował wyłącznie on sam. Na jego też budzie umieszczano w okresie międzywojennym pokaźną tabliczkę drewnianą z dużym napisem, oznajmiającym skąd i dokąd płynie tratwa oraz czyją stanowi własność. W umieszczaniu szałasów istniała dowolność. Jedni budowali je na pierwszych i końcowych taflach, inni zaś na buchcie. Szałasy miały kształt podłużnego stożka, z trzech stron zasłoniętego słomianymi matami. Wnętrze było wysłane także słomą. Oprócz spędzania w nich nocy i chronienia przed deszczem, szałasy służyły za przechowalnię odzieży i zapasów żywności.

Wymienione powyżej wyposażenia przygotowywali robotnicy. Najęci flisacy urządzali sobie jedynie kuchnie. Mianem tym określano niewielkie skrzynie, zbite z desek i opatrzone w dna. Wypełniano je ziemią, mułem i piaskiem, co chroniło przed przedostaniem się żaru do kloców tratwy. W celu zabezpieczenia ognia przed podmuchami silnego wiatru, pleciono z ›pręci‹ półkoliste płotki, które ustawiano zawsze od strony ›przeciągu‹, czyli jak mówiono ›od psiej dziury‹. Gotowano w żeleźniakach, słoninę zaś smażono w rynkach. Pewną ilość prowiantu zabierano z domu jak: ziemniaki, mąka, kasza jęczmienna, słonina, sól, kawa, cukier, czasem jajka. Zapasy uzupełniano w miarę potrzeby, w czasie postojów. Flis posiadał swoistą organizację. Przedsiębiorca handlu drzewem lub jego agent angażował ›retmana‹, z którym zawierał kontrakt, przewidujący między innymi miejsce i czas dostawy materiału spławnego, jego ilość, wynagrodzenie za wykonaną pracę, które obejmowało tzw. ›myto‹, czyli honorarium ›retmana‹ oraz ›strawne‹, to jest dzienne zapłaty dla oryli. Kupiec załatwiał również sprawy paszportów i odpraw celnych przy przejeździe przez granicę austriacko – rosyjsko – pruską. Retman z kolei dobierał odpowiednią ilość flisaków. Musieli być to ludzie młodzi, zdrowi i silni, gdyż spław zaliczano do prac akordowych. Zdarzało się, iż jeden retman podejmował się prowadzenia równocześnie dwóch, a nawet trzech tratew. W takich wypadkach zmuszony był angażować spośród wytrawnych oryli jednego lub dwóch zastępców, zwanych ›retmańczykami‹. Poza tym wyznaczał ›przedników‹, ›ardfulnego‹ i ›jałowego‹, którzy płynęli na głowie tratwy. Z tych, ardfulny uchodził za starszego rangą, jemu też przypadało wyższe wynagrodzenie od pozostałych flisaków. Retmańczykowie czuwali nad sprawnym wykonaniem wszystkich prac. Retman natomiast posługując się niewielką krypą, wyprzedzał zazwyczaj tratwy, wyznaczając, zwłaszcza na rozlewiskach, najbardziej dogodną trasę spływu.

Flisacy wybierali niekiedy spośród siebie wójta, który dbał o interesy ogółu, zbierał składki na wspólne poczęstunki, a także na msze do św. Barbary, czczonej w kościółku nadsańskim w Ulanowie oraz w rozwadowskim klasztorze kapucynów. On też przewodniczył w przyjęciu do grona oryli ›fryców‹, czyli tych, którzy po raz pierwszy wyruszali w flis.

Od fryców żądano wkupnego poczęstunku, który nazywano ›frycówką‹ lub ›frycowem‹. Na opornych wywierano presję, opowiadając makabryczne historie. Kilka takich opowiadań spisał na Zasaniu Wł. Wermiński. Zacytujmy jeden z fragmentów: ›fryc, który nie chce się okupić, będzie musiał w Kaźmirzu wyłazić z portkami pełnymi piosku na wysoką wieżę, w której nie ma drabiny tylko słup, nie ma też żadnych drzwi ani okien. W tej wieży został zamurowany kiedyś jakiś Maciek, który z głodu poogryzał sobie palce u rąk i umarł. A teraz każdy fryc musi na jego grób wynosić pioch w portkach‹.

Ponieważ przybijano do brzegu tylko w noc i przystanek w rzadko wypadał w Kazimierzu nad Wisłą, więc wymyślono nową anegdotkę: ›w Toruniu stoi na rynku kamienna baba, którą fryc będzie musiał przy wszystkich pocałować w d…, i tam mu już nie ujdzie na sucho, bo w Toruniu jest komora graniczna i z tego powodu postój będzie dostatecznie długi, żeby wypełnić wszystko dokładnie‹. Oprócz tego zadręczano fryców pytaniami, ›czy nauczyli się pacierza orylskiego?‹ Za naukę żądano okupu. W końcu oznajmiano z uśmiechem, że jest to najkrótszy pacierz, bo brzmi: ›Pirsze Toruń, drugie Świecie, Grudziądz trzecie‹.

Codzienny program zajęć flisaków przedstawiał się następująco: o świcie rozpoczynano przygotowanie do śniadania. W tym czasie retman penetrował najbliższy odcinek spławu. Po spożyciu posiłku zwalniano tratwy z uwięzi. Jeśli nie zaistniały przeszkody, spław kontynuowano do zachodu słońca. Przerwy zdarzały się na skutek ulewy albo ›posadzenia‹ drzewa na mieliźnie, co prowadziło niejednokrotnie do zdemontowania tratwy na pasy, by je przeprowadzić przez wąskie przesmyki głównego nurtu rzeki. W ciągu dnia gotowano obiad, spożywano go, prano bieliznę. Kolację przyrządzano po przycumowaniu tratwy do brzegu. W nocy flisacy odbywali na przemian ›stróżę‹, ponieważ na obszarze byłego zaboru rosyjskiego, który tutejsi oryle zwali pospolicie ›rusko – polskim‹, zdarzały się kradzieże śryków, drygawek, śpic, itp. Czuwający, dostrzegłszy lub usłyszawszy podpływanie łodzi, ostrzegał innych wołaniem ›buksa idzie‹. Płoszony złodziej posyłał takiemu zazwyczaj kilka przekleństw i znikał w ciemności, by po pewnym czasie próbować na powrót szczęścia w innym miejscu. Podobne incydenty nigdy nie zdarzały się na terenach zaboru pruskiego, gdzie zdaniem tutejszych orylów, ›ciężko było o kawałek drzewa‹. Tamtejsza ludność chętnie udawała się nawet w nocy do flisaków z prośbą o sprzedanie każdego zbędnego kawałka opału. Życie na tratwie było mało urozmaicone i wypełnione żmudną pracą od świtu do nocy. Nic przeto dziwnego, iż nowo zaciągnięci fryce rezygnowali już po pierwszym dłuższym postoju w Zawichoście. O takim wyrażano się z pogardą i drwinami, nazywając ich ›orylami do wybiegu‹ czyli od ujścia Sanu do Wisły; mówiono także: ›poszedł na flis rano a na drugi dzień matka jego nie zdążyła jeszcze odcedzić zimioków na wieczerzę, gdy on wrócił z flisu‹ (Jastkowice, Rzeczyca Długa).

W okresie galicyjskim transport drzewa rzadko docierał do Gdańska. Starzy tutejsi flisacy pamiętają stosunkowo dobrze trasę, którą przemierzali w tamtych czasach. Najpierw była komora celna w ›Zajchoście‹, gdzie rozpoczynała się ›Ruskopolska‹, następnie mijano ›Kaźmirz‹, Puławy, ›Iwangród‹ (Dęblin), Kalwarię, ›Warsiawę‹, Płock, ›Brocławek‹, Nieszawę, gdzie znajdowała się komora ›ruskopolska‹ od strony Prus, wreszcie Toruń i ›Siulecko‹ czyli Solec Kujawski. Tu najczęściej następowało zdanie tratew. Czasem jednak spławiano dalej do ›Bidgoszcze‹, względnie do Gdańska przez Świecie, ›Grudziuz‹ i ›Cców‹ (Tczew). Pokonanie trasy zajmowało około 6 tygodni. U celu podróży następowało rozwiązanie umowy. Retman sprzedawał pozakontraktowy materiał, na który składały się przeważnie listwy wiążące tafle, drzewo z urządzeń sterowniczych i hamujących itp. Stanowiło to jego dodatkowy zarobek. Oryle wracali do domu, względnie zawierali nową umowę z kupcami i agentami na bindugi do Pińska albo na Narew, Bug lub Wieprz. Tacy powracali w rodzinne strony dopiero w jesieni. Drogę powrotną odbywano pierwotnie pieszo. Trwała ona około miesiąca i była ona nie mniej uciążliwa jak praca na tratwie, gdyż ›trza było nieść na plecach tobołek z osobistym ekwipunkiem, spać w karczmach nie zawsze utrzymanych schludnie‹ (Charzewice), toteż ›niejeden oryl przyniósł z flisu wszy‹ (Pilchów). W późniejszym czasie flisacy korzystali z kolei, która kursowała z Gdańska do Torunia. Stąd zaś do Warszawy i z Warszawy do Sandomierza podróżowano statkiem, który popularnie nazywano ›maszynką wodną‹. Skracało to czas powrotu do kilkunastu dni.

„Flisacki Ulanów”, Wilhelm Gaj-Piotrowski, 1997

 

Tratwy ulanowskie podczas „Flisu Szlakiem Królewskim” Czernichów – Kraków – Warszawa, lipiec/sierpień 2002 (retman – Wincenty Pityński, szyper – Mieczysław Łabęcki). We flisie uczestniczył też ks. Wilhelm Gaj-Piotrowski (w białym kaszkiecie na głowie), Fot. Mieczysław Łabęcki

Wilhelm Gaj-Piotrowski (1924 – 2017), ksiądz katolicki, doc. doktor habilitowany, historyk, etnograf, regionalista, kolekcjoner. Fundator i założyciel Muzeum Regionalnego w Stalowej Woli oraz pomysłodawca i donator Muzeum Jana Pawła II przy stalowowolskiej bazylice konkatedralnej pw. MB Królowej Polski.

Urodził się 3 czerwca 1924 roku w Charzewicach (obecnie dzielnica Stalowej Woli) Naukę gimnazjalną, rozpoczętą w małym seminarium kapucynów w Rozwadowie (dziś dzielnica Stalowej Woli) przerwała wojna. Przygotowania do małej matury kontynuował na tajnych kompletach. Świadectwo dojrzałości otrzymał jako ekstern w 1945 roku w Liceum Ogólnokształcącym im. Henryka Sienkiewicza w Krakowie. Po wygaśnięciu ślubów symplicznych (tzw. prostych, odnawianych co rok) zgłosił przejście do Wyższego Seminarium Duchownego we Wrocławiu. Skierowany przez tamtejszy rektorat do Śląskiego Seminarium Duchownego w Krakowie odbywał dalsze studia na Wydziale Teologicznym Uniwersytetu Jagiellońskiego w latach 1948-1950. Tam też uzyskał tytuł magistra teologii katolickiej. Święcenia kapłańskie przyjął 25 czerwca 1950 roku w Katowicach z rąk biskupa ordynariusza Stanisława Adamskiego. Jako kapłan pracował w diecezji wrocławskiej, m.in. w Chojnowie, Oleśnicy Śląskiej, Wołowie, Ożarach-Laskach. W latach 1960-66 kontynuował studia na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, zakończone uzyskaniem dyplomu magistra pedagogiki. Rozprawę doktorską nt. „Parafia rozwadowska na tle przemian społeczno-gospodarczych w latach 1740-1944” przedłożył na Wydziale Teologicznym Akademii Teologii Katolickiej w Warszawie, uzyskując w 1971 roku stopień doktora nauk teologicznych ze specjalnością historii Kościoła w Polsce. Przewód habilitacyjny otworzył w Instytucie Historii Materialnej PAN w Warszawie i na podstawie oceny ogólnego dorobku naukowego i przedłożonej rozprawy habilitacyjnej „Kultura materialna ludu okolic Rozwadowa” otrzymał w 1985 roku stopień doktora habilitowanego nauk humanistycznych w zakresie etnografii polskiej. W latach 1989-1991 zajmował stanowisko docenta Uniwersytetu Wrocławskiego (Katedra Etnografii).

W 1991 roku przeszedł na emeryturę i zamieszkał w rodzinnych stronach. Zmarł 16 grudnia 2017 roku w wieku 93 lat. Pochowany został na cmentarzu komunalnym w Stalowej Woli.

Bibliografia ks. Wilhelma Gaja-Piotrowskiego liczy blisko 200 pozycji. Najbardziej znane, to „Kultura społeczna ludu z okolic Rozwadowa” (Wrocław, 1967), „Kultura materialna ludu z okolic Rozwadowa” (Rzeszów, 1975), „Królewski zamek w Przyszowie w rejonie Stalowej Woli – Rozwadowa” (Rzeszów 1979), „Duchy i demony w wierzeniach ludowych z okolic Stalowej Woli – Rozwadowa i Tarnobrzega” (Wrocław, 1993), „Sanktuarium Matki Bożej w Rozwadowie – Farze 1754-1994” (Rzeszów, 1994), „Flisacki Ulanów” (Stalowa Wola, 1997), „Zanim powstała Stalowa Wola” (Stalowa Wola, 2000), „Z flisackich tradycji Ulanowa – Małego Gdańska” (Stalowa Wola, 2001), „Parafia farna w Rozwadowie 1740-1985” (Stalowa Wola, 2007).

W 1997 roku ks. Wilhelm Gaj-Piotrowski został przez Radę Gminy i Miasta Ulanów wyróżniony tytułem Honorowego Obywatela, a dwa lata później na wniosek flisackiego Bractwa Miłośników Ziemi Ulanowskiej pw. św. Barbary mianowano go Honorowym Kapelanem Flisaków.

 

Ks. prof. Wilhelm Gaj-Piotrowski (od lewej) i o. dr Albin Sroka (autor m.in. monografii klasztoru franciszkańskiego w Kazimierzu Dolnym). Fot. Janusz Ogiński

Zagadka fotografii Stanisława Jacka Magierskiego

Nie przypuszczaliśmy, że przygoda z fotografiami Stanisława Jacka Magierskiego będzie mieć ciąg dalszy. Trochę sami go sprowokowaliśmy. Ale do rzeczy. Kilka dni temu na Facebooku Narodowego Archiwum Cyfrowego pojawiło się kilkadziesiąt zdjęć tego fotografa. Wszystkie wykonano przed II wojną światową w Kazimierzu Dolnym. Wraz z fotografiami pracownicy NAC-u poprosili o pomoc w identyfikacji osób i miejsc przedstawionych na fotografiach. Udało nam się tylko z Ireną Kunicką, rzeźbiarką ( przyznajemy, tylko dlatego, że w naszym archiwum to zdjęcie było opisane). Reszta w Państwa rękach. Jeśli państwo myślą, że to proste zadanie – to zapraszamy. Poniżej zdjęcia, których lokalizację chcielibyśmy ustalić. Pamiętajmy – nasza wiedza przyda się następnym pokoleniom:) Jeśli uda się Państwu rozpoznać choć jedno miejsce – piszcie kuncewiczowka@mnkd.pl

 

Fotografie Stanisława Jacka Magierskiego z Kazimierza Dolnego z lat 1936-38 ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Młyn na Chodelce i „Polskie żarna”

Wyruszamy poza Kazimierz Dolny. Trasę wyprawy (na podstawie jednego z opowiadań Marii Kuncewiczowej, przygotował dla nas red. Janusz Ogiński. A my… do plecaków zabieramy lekturę:) A zatem – w drogę!

Czytając zbiór opowiadań „Dwa księżyce” Marii Kuncewiczowej nietrudno zauważyć, że niemal wszystkie dotyczą Kazimierza Dolnego. Jest tylko jeden wyjątek –  rozdział „Eksploracje”, którego akcja toczy się w Wilkowie n. Wisłą. Bohaterowie utworu: Jeremi, Mena oraz Marta pojechali tam po tzw. gałganiarze, czyli chodniki tkane przez gospodynie ze ścinków nieużywanych lub znoszonych ubrań. Opowiadanie, podobnie jak pozostałe z książki, to proza z kluczem. Jeremi jest literacką podobizną malarza Antoniego Michalaka, a Mena to nie kto inny tylko znana scenograf Irena Lorentowicz. Najtrudniej odgadnąć jaka postać odwzorowuje Martę. Wydaje się, że jest to … Maria Kuncewiczowa. Marta, podobnie jak Maria Kuncewiczowa,  jest właścicielką niewielkiego domku na końcu wąwozu. Maria Kuncewiczowa w młodości uczyła się śpiewu, Marta z „Dwóch księżyców” jest śpiewaczką. I jeszcze jeden przykład na potwierdzenie tego przypuszczenia: książkowa relacja z podróży do Wilkowa jest nadzwyczaj trafna, co oznacza, że musiała być pisana z autopsji. Jeszcze dziś, czytając „Eksploracje”, można odtworzyć trasę tej eskapady na Powiśle. Furman Wójcik (Józef Wójcik, sąsiad i dozorca domu Kuncewiczów) wyruszył w drogę z Jeremim i jego przyjaciółkami, kierując się na trakt biegnący po wierzchowinie wzdłuż wąwozu Czerniawy, a potem jej południowym brzegiem, aż do siedliska Skoczków (była to ulubiona trasa spacerów Marii i Jerzego Kuncewiczów). Następnie, jadąc drogą poprzeczną wzdłuż miejskich pól (dziś ul. Słoneczna), bohaterowie opowiadania dotarli na trakt prowadzący do Dobrego. Niegdyś gościniec ten nazywano „drogą na białą górę” lub „ za telefonami”, ponieważ stały przy nim słupy linii telefonicznej łączącej centrale w Wilkowie i Kazimierzu. Droga – jak trafnie zauważa Maria Kuncewiczowa – wiodła w dużej części przez „piachy i jałowce”. Ten niemiłosiernie ciężki dla koni odcinek ciągnął się aż do głębokiego parowu nazywanego Wyrwą Okalską lub Suchą Doliną. Znajdowało się tam kilkanaście zagród zwanych Okale (około 1937 roku w wyniku gwałtownego pożaru wioska spłonęła, co zmusiło mieszkańców do przeniesienia się w inne miejsce, w okolice Kazimierza). Za Okalem, po kilkuset kolejnych metrach, długą i bardzo wysoką lessową głębocznicą dojeżdżało się do brzegu Skarpy Dobrskiej. Była to Biała Góra, z której niezwykły widok na Kotlinę Chodelską i Wisłę wzbudzał autentyczny zachwyt. Potem należało krętą, wykutą w wapiennych skałach drogą, zjechać do wsi Dobre. Tuż za wsią był już tylko do pokonania mostek na Chodelce. Dalej, za rzeką, zaczynały się grunty Wilkowa.     

 

Młyn na Chodelce, niegdyś obiekt malarski Ireny Lorentowicz                                                                                                        fot. Janusz Ogiński

  Wilków nad Wisłą odkryła Irena Lorentowicz. Ta utalentowana malarka i wybitna scenografka, przyjeżdżając do Kazimierza na plenery malarskie organizowane przez prof. Tadeusza Pruszkowskiego, wyruszała niekiedy poza miasteczko, by odnaleźć inne niż w Kazimierzu widoki. Tak trafiła na Powiśle. Tam zafascynował ją – jako obiekt malarski – młyn wodny w Szczekarkowie koło Wilkowa. Potwierdza to opowiadanie Marii Kuncewiczowej.                                                                    

 

Szyld przypominający, że w Szczekarkowie był młyn wodny                                                                fot. Janusz Ogiński 

Pierwszy młyn zbożowy na Chodelce, w pobliżu Szczekarkowa stał już w siedemnastym wieku. Niestety, jego dokładna lokalizacja nie jest znana. W 1626 r. wymieniany był w rejestrach poborowych jako młyn korzenny (z kołem nasiębiernym), wymagający spiętrzonej wody. Należał wówczas do Barbary Słupeckiej, właścicielki dóbr opolskich (w tym folwarku w Szczekarkowie). Następnie do Tarłów, Borkowskich, Butlerów, Lubomirskich. Aleksander Lubomirski latach 1800-1804 dokonał w regulacji rzeki, zmeliorował okoliczne grunty i wybudował nowy kanał Chodelki, na którym powstało stawidło do spiętrzania wody i nowy młyn. W 1842 roku od córki Aleksandra, Rozalii Rzewuskiej, klucz majątkowy w Szczekarkowie kupił  Kazimierz Wydrychiewicz. W latach 1867-70 od Wydrychiewicza młyn wydzierżawił początkowo Józef Goldman, a po nim Ignacy Mastalerz. Kolejny właściciel, Jan Kleniewski, w 1883 r. wybudował jeszcze dla młynarza dom w stylu powiślańskim. W 1905 roku, w wyniku podpalenia, młyn Jana Kleniewskiego spłonął. Odbudowany, dotrwał do początków I wojny światowej. W czasie działań wojennych młyn szczekarkowski ponownie został zniszczony. Po remoncie, tym razem przez Jana Głodkowskiego, młyn uruchomiono w lipcu 1915 r. Od tamtego czasu należał do rodziny Głodkowskich: Jana, następnie jego syna Zbigniewa i w końcu do wnuka-Andrzeja.                                                                            

 

Andrzej Głodkowski, młynarz ze Szczekarkowa                                                                                                      fot. Janusz Ogiński

Dziś „droga na białą górę” straciła na znaczeniu. W dużej części zarosła lasem, albo zamieniła się w ugór. Nie ma też słupów z linią telefoniczną, zastąpiła je telefonia komórkowa. Nie działa również młyn na Chodelce, został zamknięty w ostatniej dekadzie XX wieku,  ponieważ  nie było chętnych do mielenia zboża. Nie ma też młynarza. W grudniu 2020 r. zmarł ostatni właściciel młyna – Andrzej Głodkowski. 

Opowieść o młynie nad Chodelką sprowokowała nas do odszukania pewnej niewielkiej broszurki. „Polish millstones” autorstwa Marii Kuncewiczowej to esej, który powstał w 1941 r. Według badaczki twórczości pisarki, Alicji Szałagan ta publikacja to prawdziwy „biały kruk”. Tekst został przygotowany na potrzeby radia BBC i w tymże radiu zaprezentowany. Odnosił się do udziału kobiet w  wydarzeniach II wojny światowej. Mottem było zdanie zapisane w Księdze Henrykowskiej: Daj jać pobruszę, a ty poczywaj. Znaleźliśmy w nim m.in. przewrotne zdanie o tym, że Polki potrafią bardziej kochać Polskę, niż Polaków. Na przykładzie wymyślonej postaci kobiecej – Zofii, Kuncewiczowa przemyca w tekście tragiczne losy polskich kobiet, uwikłanych w wojnę: żon żołnierzy, uciekinierek, emigrantek, więźniarek, wysiedlanych w głąb Rosji. Literacka proza była jednym ze sposobów informowania brytyjskich słuchaczy o tym, jak naprawdę wygląda wojna. Obszerne fragmenty „Polskich żaren” drukowała emigracyjna prasa. Zanim ukazały się w całości w roku 1942, w Londynie i Sztokholmie, czytelnicy mogli poznać tekst z numeru 51/52 „Polski Walczącej” z 1941 r. Dokopaliśmy się do cyfrowego wydania gazety. Tekst zamieszczamy we fragmentach mając nadzieję, że problem techniczny z jego lekturą da się pokonać.

Kazimierz Dolny w Zachęcie

Kiedy szuka się archiwalnych tekstów i fotografii można trafić na prawdziwe skarby. Oczywiście, nie wszystkie przedwojenne gazety i katalogi są dostępne za pośrednictwem Internetu, ale cieszymy się z każdego odkrycia. Radość jest tym większa, że zdigitalizowanych zbiorów przybywa, a z fragmentów i części i pojedynczych egzemplarzy druków nietrwałych udaje się skleić interesującą całość. Zapraszamy Państwa do Zachęty.

 

Budynek Zachęty w Warszawie, fot. Henryk Poddębski (polona.pl)

Nie jesteśmy krytykami ani historykami sztuki. Nie znajdą tu Państwo krytycznego artykułu, odnoszącego się do pracy Towarzystwa Sztuk Pięknych. Co się działo na spotkaniach Towarzystwa i jak były przygotowywane wystawy ? Pisze o tym choćby Władysław Bartoszewicz w Budzie na Powiślu.

Intrygujące jest jednak to, że organizowane w Krakowie i Warszawie salony Zachęty były wydarzeniem artystycznym i towarzyskim. Zgromadzone prace przychodziły oglądać tłumy, a o wystawach dyskutowali nie tylko znawcy.

 

Zaproszenie na wystawę Zachęty, proj. Władysław Skoczylas (polona.pl)

Katalogi, do których dogrzebaliśmy się (m.in na stronach Domu Aukcyjnego – dziękujemy) to również okazja przyjrzenia się Kazimierzowi Dolnemu, który inspirował malarzy. Niejednokrotnie, małe, czarno-białe fotografie to jedyna dokumentacja tych prac.

 

Powstanie listopadowe – wygrani i przegrani

W internetowej wyszukiwarce pod hasłem „powstanie listopadowe -Kazimierz Dolny” można znaleźć jedynie historię związaną z bitwa pod Kazimierzem Dolnym i Wronowem w dniach 17-18 kwietnia 1831 r. Niewiele osób jednak pamięta o akcji bojowej, która rozegrała się w Kazimierzu Dolnym 26 lutego 1831 roku. Uczestniczył w niej kapitan Kalikst Horoch. W przeciwieństwie do patrona wąwozu – Juliusza Małachowskiego, jest to postać nieznana w Kazimierzu. Dzięki wiedzy red. Janusza Ogińskiego wydobywamy ją (oraz stosowne fakty historyczne) z zakamarków historii.

 

Baron Kalikst Horoch h. Trąby – bohater zwycięskiej bitwy na kazimierskim rynku. Fotografia została wykonana w Krakowie, w pracowni fotograficznej Walerego Rzewuskiego (własność Waldemara Prarata z Wrzaw)


W 1827 r. car Mikołaj I zainicjował akcję ograniczania polskości na terenie Królestwa Polskiego. Rok później podporucznik Piotr Wysocki utworzył konspirację niepodległościową w Szkole Podchorążych w Warszawie, zwaną Sprzysiężeniem Podchorążych lub Spiskiem Wysockiego. 29 listopada 1830 roku podchorążowie – spiskowcy wzniecili powstanie z zamiarem zabicia wielkiego księcia Konstantego. Zamach nie udał się, a większość oficerów zachowała neutralność lub pozostała wierna ks. Konstantemu. Natomiast wydarzenia w Szkole Podchorążych wywołały w całym kraju wielkie poruszenie. W styczniu 1831 roku Sejm Królestwa Polskiego zdetronizował cara Mikołaja I. Reakcją na to było wkroczenie wojsk rosyjskich pod dowództwem feldmarszałka Iwana Dybicza, z zamiarem szybkiej ofensywy na Warszawę.
Na teren województwa lubelskiego i podlaskiego armia rosyjska dotarła 5 lutego 1831 r. Władza cywilna, a także polskie oddziały wojskowe przezornie wycofały się za Wisłę. 8 lutego Rosjanie zajęli Lublin, a kilka dni później Puławy i Kazimierz. W ich ręce wpadły ulokowane w tych miejscowościach dobrze zaopatrzone przez Polaków magazyny wojskowe. Tak relacjonuje następne wydarzenia Kalikst Horoch, w pamiętniku kapitana kwatermistrzostwa Wojska Polskiego, wydanym we Lwowie nakładem autora w 1882 roku.

 

Tytułowa strona pamiętnika hrabiego Kaliksta Horocha, fot. zbiory archiwalne polona.pl


Przez cały grudzień i styczeń powstanie się organizowało. Szwadrony nowozaciężne województwa sandomierskiego ściągały się do miast, niedaleko od Wisły położonych. Wkrótce strzelcy Juliusza Małachowskiego, złożeni z gajowych i strzelców prywatnych, przyszli na linię bojową, również jak strzelcy pułkownika Krzesimowskiego. W początku lutego roku 1831 Moskale zajęli województwo lubelskie i prawy brzeg Wisły. Przyszedł rozkaz z głównej kwatery wojska polskiego, ażeby oddziały wojska, stojące w województwie sandomierskim, na lewym brzegu Wisły, niepokoiły Moskali stojących na przeciwległym brzegu. Generał Dziekoński daje rozkaz majorowi Juliuszowi Małachowskiemu, ażeby z batalionem strzelców celnych pułkownika Krzesimowskiego uderzył na dwa szwadrony moskiewskich strzelców konnych, stojących w Puławach. Również dostaje rozkaz major Jan Wielchorski, ażeby ze swoim szwadronem i z drugim szwadronem kapitana Boskiego, wspierali strzelców, jeśli będzie potrzeba. Dzień był pochmurny, śnieg z deszczem padał, na sto kroków nie widać było człowieka. Moskale zamknięci byli w stajniach. Małachowski Juliusz, pomimo strzałów Moskali, pierwszy wchodzi przez okno do stajni, za dowódcą wpadają strzelcy i kłując bagnetem strzelających, zmuszają do poddania się. Dwa szwadrony złożyło broń i dostało się do niewoli. Mnie dał rozkaz generał Dziekoński, ażebym tego samego dnia, z oddziałem 40 ludzi, których sam sobie wybiorę, opatrzonych w broń palną, uderzył na Moskali, stojących w Kaźmierzu, gdzie było dwa plutony tego samego pułku, co stał w Puławach. Dzień był brzydki, śnieg z deszczem padał ogromny – z wiatrem, światu nie było widać. Przyjeżdżamy naprost Kaźmierza do karczmy, niepostrzeżeni przez Moskali. Dowiadujemy się od ludzi miejscowych, że lód na Wiśle pod Kaźmierzem słaby, na koniach przejechać nie można. Układamy sobie w nocy piechotą przejść Wisłę i uderzyć na Moskali. Ponieważ broń całego naszego oddziału zamokła, kazałem wszystkim iść do piwnicy i przestrzelić, a potem czysto przechędożyć. Oddział, którym dowodziłem, składał się z młodych ludzi wykształconych, po większej części synów obywateli z Galicji, najlepszym duchem ożywionych, pełnych zapału i poświęcenia dla ojczyzny, obeznanych z użyciem broni, ale nie będących ani razu w ogniu. Ażeby skutecznie na Moskali uderzyć, potrzeba było dowiedzieć się, gdzie stoją w mieście i jak się w nocy strzegą. W tym celu z jednym żołnierzem idę w nocy do Kaźmierza, wchodzę do domu, nad samą Wisłą położonego i od mieszczanina dowiaduję się, gdzie stoją Moskale i jak się pilnują. Powziąwszy dokładną wiadomość, wracam jak najprędzej do mojego oddziału. Młodzież, która mnie z niecierpliwością wyglądała , na moje wezwanie chwyta za broń, a w kilka chwil była już do boju gotową. Idziemy do Kaźmierza tą samą drogą, którą ja przeszedłem przez Wisłę. Noc była bardzo ciemna, wpadamy do miasta, patrol moskiewski zbliża się do nas. Wystrzał, padły z naszego oddziału, daje znać Moskalom, że są napadnięci. Młody oficer moskiewski, dowódca plutonu, Wojejków, z jednym plutonem strzelców konnych wpada na rynek, formuje się i daje do nas plutonem ognia z karabinków, potem pędzi plutonem ku nam. Oddział mój staje i przypuszcza Moskali na kroków 15 od strzałów naszych, dobrze wymierzonych, pada oficer dowódca plutonu i dziewięciu żołnierzy, reszta ucieka. Z drugiego plutonu dostaje się do niewoli oficer i pięciu żołnierzy, inni uciekli. Radość moich młodych towarzyszy broni była nie do opisania. Wracamy z niewolnikami i zabranymi końmi do Zwolenia, gdzie dywizjon moskiewskich strzelców, zabrany w Puławach, był gotów do marszu do Radomia. Z powodu, że to małe zwycięstwo nad Moskalami, odniesione pod Puławami i Kaźmierzem, było jednym z pierwszych w tej wojnie naszej o niepodległość, wiadomość o nim sprawiła powszechne zadowolenie w Warszawie. Gazety warszawskie i niemieckie opisywały to spotkanie jako wielce znaczące i wróżące dobre powodzenia oręża naszego na przyszłość w tej wojnie. Za wyprawę na Kaźmierz generał Dziekoński podał mnie w raporcie do naczelnego wodza do krzyża. Rzeczony krzyż to medal Virtuti Militari, którym został odznaczony kapitan Horoch.
Bohater tej wygranej potyczki – Kalikst Neron Horoch herbu Trąby urodził się 14 kwietnia 1800 roku we Wrzawach (gmina Gorzyce, pow. Tarnobrzeg). Był synem Józefa i Marianny z Karskich. Ojciec, właściciel Wrzaw i Mydłowa, był adiutantem Tadeusza Kościuszki, posłem sandomierskim, a także prezesem Towarzystwa Kredytowego w Radomiu. Kalikst do siódmego roku życia uczył się w domu, a potem na pensji we Lwowie. Podczas wakacji, 12 czerwca 1809 roku obserwował bitwę, którą stoczyły wojska polskie pod dowództwem księcia Józefa Poniatowskiego z Austriakami na przedpolach Wrzaw. W 1809 roku rodzice oddali go na pensję do Warszawy. Po jej ukończeniu kontynuował naukę w Liceum Warszawskim, którego dyrektorem był Samuel Bogumił Linde (w tej szkole Kaliksta uczył języka francuskiego Mikołaj Chopin, ojciec genialnego kompozytora Fryderyka Chopina). 19 marca 1818 roku wstąpił do wojska polskiego, do sztabu kwatermistrzostwa, jako konduktor nadliczbowy, nie pobierający żołdu (konduktor – funkcja pośrednia między podoficerami i oficerami artylerii i inżynierii armii Księstwa Warszawskiego). 23 listopada 1820 roku został awansowany na podporucznika. Podczas służby wojskowej, jako oficer sztabu kwatermistrzostwa, zajmował się opracowywaniem map wojskowych Królestwa Polskiego, m.in. na Kujawach (w okolicy Radziejowa i Kruszwicy), a także terenów Hrubieszowa i Krasnegostawu na Lubelszczyźnie. 15 stycznia 1826 roku złożył dymisję. Przyczyną były złe nastroje w wojsku wywołane przez ks. Konstantego. Powrócił do Galicji, zamieszkał w rodzinnych Wrzawach, prowadząc przejęty majątek po ojcu. Po wybuchu powstania listopadowego, 12 grudnia 1830 roku wraz z odziałem liczącym 15 ochotników (głównie jego znajomych z okolicznych dworów, m.in. z Adamem Lubomirskim z Charzewic i Bogusławem Horodyńskim z Zaleszan), przeprawił się przez San, a następnie kierując się przez Zaklików, Zawichost i Opatów, dotarł wraz z pozostałymi ochotnikami do obozu generała Kazimierza Dziekońskiego. Wszyscy włączeni zostali do formującej się jazdy województwa sandomierskiego. Kalikst Horoch został mianowany kapitanem. Jego pierwszą akcją bojową był udany wypad na Kazimierz. Zwycięstwo to było zarazem jednym z pierwszych w powstaniu listopadowym. Za bohaterską postawę kapitan Kalikst Horoch został odznaczony Złotym Krzyżem Virtuti Militari i przeniesiony do sztabu gen. Dziekońskiego. Przy końcu marca 1831 roku został wysłany do Warszawy. Uczestniczył w bitwach pod Wawrem i Dębem Wielkim. Brał też udział w wyprawie gen. Józefa Dwernickiego na Wołyń. W sierpniu 1831 roku został przydzielony do korpusu gen. Girolamo Ramorino. Początkowo korpus ten odnosił sukcesy, zwyciężył pod Zamościem i Kałuszynem. Jednak dalsze nieudane działania gen. Ramorino spowodowały wyprowadzenie wojska poza granice Królestwa Polskiego, do Galicji. Korpus przestał istnieć. Z 20. tysięcznej armii pozostało tylko 11 tysięcy żołnierzy. Oficerowie wrócili do domów lub udali się na emigrację, natomiast żołnierzy rozmieszczono w Rozwadowie (dziś dzielnica Stalowej Woli), Nisku, Rudniku nad Sanem i innych miejscowościach, skąd, po jakimś czasie, także zwolniono. Kapitan Kalikst Horoch wrócił do Wrzaw. Zajął się zarządzaniem swojego majątku, a także pracą społeczną. Jako jeden z pierwszych w okolicy założył wiejską szkołę. Zorganizował też we wsi szpital i utworzył fundusz wspierający najuboższych. Zmobilizował także mieszkańców Wrzaw do budowy wałów przeciwpowodziowych, ponieważ wioska leżąca w widłach Wisły i Sanu była narażona na ciągłe powodzie. W 1848 roku został wybrany na prezesa Rady Powiatowej w Tarnobrzegu, którą pełnił przez wiele lat. W 1879 roku postawił pamiątkowy obelisk ku czci żołnierzy oddziałów księcia Józefa Poniatowskiego, poległych w bitwie z Austriakami, która rozegrała się w okolicy Wrzaw.

 

Pamiątkowy obelisk ufundowany przez Kaliksta Horocha ku czci żołnierzy oddziałów księcia Józefa Poniatowskiego, poległych w bitwie z Austriakami, która rozegrała się w okolicy Wrzaw 12 czerwca 1809 r. fot. J. Ogiński


Pod koniec życia wyprowadził się do Krakowa. W 1881 roku założył Towarzystwo Opieki Weteranów Żołnierzy Polskich z roku 1831. Dwa lata później, tuż przed śmiercią, zdołał jeszcze w miejscu przysięgi Tadeusza Kościuszki na Krakowskim Rynku położyć pamiątkową płytę. Zmarł po ciężkiej chorobie 30 października 1883 r. Został pochowany na Cmentarzu Rakowickim w Krakowie. Ponieważ baron Kalikst Horoch nigdy nie założył rodziny (podobno przyczyną był zawód miłosny), jego majątek odziedziczył bratanek Tadeusz Horoch. Ten jednak nie zamierzał inwestować w gospodarkę po stryju. Pozyskany majątek, w tym znaczne obszary lasu, sprzedał w1890 roku, a następnie wyjechał w Kaliskie. Nabywcą był bogaty sąsiad narodowości żydowskiej – Rachmiel Kanarek ze Skowierzyna, dziadek Eliasza Kanarka, znanego malarza, uczestnika plenerów w Kazimierzu Dolnym, członka Bractwa św. Łukasza, ucznia prof. Tadeusza Pruszkowskego.
Aby zamknąć temat powstania listopadowego w jednym tekście, opowiedzmy, co działo się w okolicach Kazimierza Dolnego w następnych miesiącach. (Korzystamy z dostępnych tekstów historycznych – badaczy prosimy o korekty MJS)
Początek kwietnia 1831 r. nie zapowiadał się źle. Powstańcy mieli na swoim koncie udane starcia z Moskalami pod Domanicami, Iganiami i Poryckiem. Korpus Jana Kantego Sierawskiego znajdował się na lewym brzegu Wisły. Według historyków, gdyby naczelny wódz powstania, Jan Skrzynecki podjął akcję koordynacji działań na wszystkich wygranych frontach, powstanie mogło być dla Rosjan miażdżące. Tak się jednak nie stało.

 

Generał Jan Kanty Sierawski (polona.pl)

Generał Sierawski otrzymał od dowództwa nakaz „niepokojenia” wojsk pod dowództwem feldmarszałka Cypriana Kreutza, stacjonujące na prawym brzegu Wisły. Korpus Sierawskiego sforsował rzekę i już 14 kwietnia żołnierze znaleźli się w okolicach Zawichostu. Co ciekawe, Moskale łatwo oddawali przeprawy, uciekając na widok powstańców. To uśpiło czujność podkomendnych Sierawskiego (zaznaczmy, że w jego oddziale znajdowali się niedoświadczeni w boju, nowo zwerbowani żołnierze). 16 kwietnia 1831 r. Sierawski ruszył w stronę Babina, aby wesprzeć 2 Pułk Jazdy Sandomierskiej, pod dowództwem pułkownika Piotra Łagowskiego, w starciu z armią generała Iwana Delingshausena. Przemieszczenie oddziałów wykorzystał feldmarszałek Kreutz. Powstańcy wycofali się pod Wronów. Tu rozegrała się jedna z największych, przegranych bitew powstania. Po stronie polskiej znalazły się: Batalion Celnych Strzelców Sandomierskich Stanisława Krzesimowskiego (wyposażony w działa), batalion z 10 Pułku Piechoty Liniowej, kosynierzy z 11 Pułku Piechoty Liniowej oraz piechota i jazda pułkownika Łagowskiego. W odwodzie stał jeszcze batalion strzelców, pod wodzą Juliusza Małachowskiego wraz z pułkiem jazdy kaliskiej.

 

Mapa bitwy pod Wronowem wypatrzona w Internecie (archiwa Sankt-Petersburga)


Siły rosyjskie były przeważające. Pod wodzą gen. Delingshausena było 6 dział, piechota, dragoni i jeden pułk kozacki. Generał Michaił Murawiow (doświadczony i bezwzględny żołnierz) sprowadził trzy pułki jazdy z czterema działami. Marszałek Kreutz miał do dyspozycji jeszcze 12 dział i 2 pułki piechoty.
Bitwa, która rozegrała się 17 kwietnia 1831 roku o godz. 7.00 miała dramatyczny przebieg. Powstańcy odparli atak gen. Delingshausena oraz Murawiowa (tu wsławił się Małachowski). Szalę zwycięstwa na stronę rosyjską przeważył manewr gen. Piotra Tołstoja, który okrążył polskie pułki jazdy i spowodował wycofanie się części powstańców w stronę Opola Lubelskiego. Korpus Sierawskiego, który stracił ok. 200 żołnierzy, skierował się w stronę Wisły, by w okolicach Kazimierza przeprawić się na drugi brzeg rzeki.

 

Mapa bitwy pod Kazimierzem Dolnym ( zbiory archiwalne z Sankt-Petersburga wypatrzone w Internecie)

Niestety, kilkugodzinna zwłoka w przeprawie dała przewagę Rosjanom, pod wodzą Kreutza. 18 kwietnia 1831 roku oddział Sierawskiego został rozbity. Zginęło 3 tysiące żołnierzy, poległ również patron kazimierskiego wąwozu, żołnierz-poeta, hrabia Juliusz Małachowski.

 

Juliusz Małachowski (polona.pl)

Kazimierz Dolny w czasach powstania styczniowego

Zainspirowani postacią Elżbiety Mullerówny z Końskowoli i
jej bohaterskim udziałem w powstaniu styczniowym, postanowiliśmy poszperać w
archiwach. Odnaleźliśmy dwa teksty (dostępne także w Internecie) odnoszące się
do przebiegu powstania na Lubelszczyźnie. Są w nich również krótkie adnotacje,
dotyczące samej Mullerówny.

 

Artur Grottger, Pożegnanie fot wikipedia.pl

Pierwszy artykuł
pochodzi z Rocznika Lubelskiego z
1963 r. Jego autorem jest Jozef Tomczyk. Czytamy w nim m.in.:

Baltazar
Paśnikowski, naczelnik cywilny województwa lubelskiego, osobiście kontaktował
się z Komitetem Centralnym i przy sposobności przywoził tajną prasę do Lublina.
Będąc księdzem z łatwością docierał do duchowieństwa świeckiego i zakonnego w
tym mieście i na prowincji. Pomagali mu w tej akcji głównie jego zastępca
Kazimierz Walentowicz oraz agent i późniejszy komisarz Komitetu — Leon
Frankowski. Zwłaszcza za pośrednictwem duchowieństwa parafialnego, lubelscy
przywódcy sprzysiężenia wciągali do organizacji: miejscową inteligencję,
właścicieli i dzierżawców niewielkich majątków, karczmarzy, chłopów,
rzemieślników oraz wyrobników zamieszkujących liczne miasta i miasteczka na
terenie Lubelskiego. Działacze ci zwerbowali także do spisku sporo młodych i
postępowych księży. Niektórzy z nich zajmowali tam nawet wysokie i
odpowiedzialne stanowiska. Do takich należy przede wszystkim zaliczyć:
wikariusza, a następnie administratora parafii krasnostawskiej, Leopolda Zgodzińskiego,
naczelnika pow. krasnostawskiego, proboszcza parafii w Krasieninie, Marcelego
Bielińskiego, naczelnika pow. lubelskiego, jego zastępcę, wikariusza kościoła
markuszowskiego, Leopolda Pawłowskiego, karmelitę Anastazego Jadochowskiego,
naczelnika Baranowa, wikariusza Jana Liniewicza, naczelnika Kurowa, wikariusza
kolegiaty zamojskiej, Kazimierza Wójcickiego, naczelnika Zamościa i innych.

 

Artur Grottger, grafika z cyklu „Polonia”, album na polona.pl

Pod koniec 1862 r.
Instytut Politechniczny i Rolniczo-Leśny w Puławach stał się poważnym ośrodkiem
konspiracyjnym. W listopadzie liczył on 385 studentów oraz 89 uczestników kursu
przygotowawczego. Zwłaszcza marymontczycy stanowili żywioł doskonale
przygotowany do spisku S6. Ton dyskusjom nadawali słuchacze wydziału
rolniczo-leśnego 37. Propagandę powstańczą wśród okolicznej ludności ułatwiało
rozlokowanie studiującej młodzieży. Z braku odpowiednich pomieszczeń przy
Instytucie oraz w samych Puławach wynajmowała ona kwatery po chłopskich chatach
we Włostowicach i Mokradkach. Patriotyczne pogadanki o walce zbrojnej z caratem
znajdowały chętnych słuchaczy. Do korzystania z nich przygotowało ich
długoletnie oddziaływanie dworu Czartoryskich. Niektórzy studenci byli
setnikami, dziesiętnikami. Bojową postawą i organizacyjną działalnością
wyróżnili się: Karol Swidziński, były marymontczyk i Władysław Pańkowski. Gdy
wieść o terminie wybuchu powstania nadeszła do Puław, młodzież Instytutu
wysłała delegację do Warszawy z żądaniem odroczenia walki zbrojnej.
Dowiedziawszy się, że jest to niemożliwe zapewniła członka Komitetu, iż wszyscy
słuchacze pójdą do powstania. Poszli prawie wszyscy razem z zaprzysiężonymi
chłopami i Leonem Frankowskim na czele, stanowiąc trzon „oddziału lubelskiego”,
który udał się wkrótce do Kazimierza.

 

Artur Grottger, grafika z cyklu „Polonia”, album na polona.pl

Na chwile przerywamy cytowanie tekstu Tomczyka, by zajrzeć
do czasopisma Tu jest moje miejsce, wydawanego
przez powiat puławski. W numerze z 2013 znaleźliśmy obszerną publikację Roberta
Stochmala, odnoszącą się do udziału studentów puławskiego Instytutu w powstaniu
styczniowym. Odpowiedzmy zatem:

Po nieudanym ataku
na Końskowolę, oddział ruszył do Kazimierza. Tam uroczyście proklamowano Rząd
Narodowy i dekret o uwłaszczeniu chłopów. W Kazimierzu liczebność oddziału
wzrosła do 700 osób, bowiem przyłączyli się mieszczanie Opola, Końskowoli,
Kurowa oraz Kazimierza, trochę okolicznych chłopów i Żydów, klerycy z
lubelskiego seminarium, a nawet aktorów z trupy Okońskiego, którzy gościli w
tamtych stronach. 23 stycznia Frankowski pojawił się w Kurowie, gdzie przejął
ludzi, którzy dzień wcześniej uczestniczyli w ataku na Lubartów. Dowodził nimi
były wojskowy o nazwisku Malukiewicz, oddział którego 24 stycznia rozbroił
kilku żołnierzy rosyjskich i aresztował Gauerta, znienawidzonego kapitana
żandarmerii z Lublina. Jednak największym sukcesem było przejęcie furgonu
pocztowego i zarekwirowanie 48 tysięcy rubli. W Kurowie Frankowski wygłosił
słynną mowę, która obiegła Europę (drukowana w różnych zagranicznych
dziennikach): „Na co wam broń? Z kijami dobędziecie na Rosjanach karabiny, z
karabinami armaty, a z tymi Modlin i Warszawę”.
Z racji tego, że komisarz wojewódzki głównie przebywał w Kazimierzu,
miasteczko stało się centralnym punktem dowodzenia województwa lubelskiego.
Zjeżdżali tu kurierzy z powiatów, przekazując raporty i odbierając rozkazy.
Takim emisariuszem był Feliks Valezy-Piasecki, który opisał obóz kazimierski w
ostatnich dniach stycznia:
W samym
już mieście Kazimierzu zjechawszy z bardzo spadzistego wąwozu, długiego na pół
wiorsty, spotkaliśmy dopiero placówkę, która butnie i hałaśliwie zatrzymuje i
pyta. Od komendanta żądamy, aby nas odprowadzono do głównej kwatery.
Przybyliśmy do magistratu w rynku, na odwachu kosynier przechodzi się.
Konwojujący wprowadza do oświetlonej łojówką izby, tu śpi pokotem wiara
trzymająca wartę, dyżurnego odszukać nie mogę, jeden z eskortujących idzie na
pierwsze piętro, nie wraca czas dłuższy, nareszcie zjawia się, oznajmiając,
abyśmy sami poszli. Zastajemy dwóch czerstwych młodzieńców, dobrze ubranych,
uzbrojonych pistoletami na sznurku. W stancji tej, jak i z innych, rozlega się
na różne tony chrapanie strudzonych młodych żołnierzy, leżących pokotem na
gołej podłodze. Dyżurni zapytują, czego żądamy? Pokazuję rozkaz; poszeptawszy z
sobą, oświadczają: komisarz wprawdzie bardzo strudzony, lecz skoro interes
pilny, prosimy poszukać go samym, on śpi w drugiej stancji. Dobrze, że koledzy,
rzeknę, w kwaterze jesteście ostrożni, znajdziemy komisarza, lecz radzilibyśmy,
aby placówka od Wąwolnicy była do lasku na górę wysunięta, gdyż kilkunastu
kozaków z tamtej strony wpadłszy, cały obóz wśród ciemnej nocy mogliby
wyparować na wszystkie strony miasta. (…) Znaleźliśmy Frankowskiego śpiącego na
gołej podłodze, nie budziliśmy biedaka znużonego. Dwie godziny gawędziliśmy
przy obozowej zakąsce.

 

Artur Grottger, grafika z cyklu „Polonia”, album na polona.pl

Powstańcza
Rzeczpospolita Kazimierska trwała siedem dni. Sielanka obozowa zakończyła się 1
lutego, kiedy w okolicach Kazimierza pojawiły się patrole kozackie. Na rozkaz
generała Chruszczowa, głównodowodzącego wojskami rosyjskimi w guberni
lubelskiej, 31 grudnia z Lublina wyruszyła kolumna złożona z 4 kompani piechoty
i 50 kozaków, łącznie około 700 dobrze uzbrojonych żołnierzy. Wojskiem dowodził
ppułk Jerzy Miednikow. Na wieść o nadchodzącym nieprzyjacielu w obozie
zapanowała nerwowość. Frankowski zwołał radę wojenną (Zdanowicza, Frankowskiego
i czterech Puławiaków). Studenci uparcie domagali się obrony Kazimierza,
zgromadzenia promów, a w razie przegranej przeprawienia się przez Wisłę i
połączenia z Langiewiczem. Frankowski wybrał inne rozwiązanie – postanowił
wycofać się z miasta. 1 lutego o godzinie jedenastej setka Puławiaków, mając ze
sobą 15 tysięcy rubli z kasy zdobytej pod Kurowem, samowolnie przeprawiła się
przez Wisłę. Następnego dnia część z nich dotarła do Langiewicza, przekazując
mu pieniądze. Frankowski z resztą oddziału pośpiesznie wyruszył w górę Wisły.
Gdy we wsi Męćmierz rozpoczęto przeprawę, pokazali się kozacy i wywiązała się
strzelanina. Powstańcy w nieładzie i pod osłoną nocy opuścili wieś, kierując
się w stronę lasów polanowskich. (…) Po całonocnym, niezmiernie uciążliwym
marszu, oddział dotarł do wsi Kamień, gdzie znalazł kilka promów, na których z
powodzeniem przeprawił się na drugi brzeg. Część oddziału przeprawiła się w
sąsiednim Piotrawinie, Kaliszanach i Józefowie. Punktem zbornym rozproszonej
partii powstańczej był Solec. Tu po kilkugodzinnym odpoczynku na błoniach
nadwiślańskich z rozwiniętymi sztandarami wkroczono do miasta.

 

Artur Grottger, grafika z cyklu „Polonia”, album na polona.pl

Przebieg dalszych wydarzeń już Państwo znają. 8 lutego pod
Sandomierzem, we wsi Słupcza oddział Frankowskiego został rozbity przez
Moskali.

Ciężko rannego
Frankowskiego umieszczono w szpitalu św. Ducha. Los nie był dla niego łaskawy –
rozpoznany i zadenuncjowany przez żandarma o nazwisku Kaszirin (jeszcze w
Kazimierzu Frankowski darował owemu żandarmowi życie) zabrany do Lublina, tam
wyleczony został postawiony przed sądem wojskowym. Wielokrotnie przesłuchiwany,
wykazał ogromny hart ducha i nie zdradził nikogo. Generał Chruszczow, stary
wiarus, bohater wojen krymskich, ujęty niezłomną postawą dwudziestoletniego
młodzieńca, namawiał skazanego, aby prosił cara o łaskę. Frankowski odmówił. 16
czerwca o godzinie 5.00 rano Leon Frankowski – komisarz powstańczy województwa
lubelskiego został powieszony. (…)Klęska pod Słupczą była epilogiem
siedemnastodniowej działalności oddziału partyzanckiego, którego rdzeń
stanowili akademicy z Puław. Nikt już nie myślał o powrocie w lubelskie.
Oddział rozwiązał się. Duża część studentów przeszła do Langiewicza, a wielu
trafi ło do innych oddziałów: Oksińskiego, Bosaka, Lelewela, Kurowskiego,
Kruka-Heydenreicha, Grekowicza, Cieszkowskiego i innych, kontynuując walkę z
zaborcą. Wydarzenia 1863 r. zakończyły dydaktyczną działalność uczelni puławskiej.
Instytut przeobrażono w placówkę naukową, a w 1869 r. ukazem cara zlikwidowano,
powołując w jego miejsce na nowo otwarty dla studentów Instytut Gospodarstwa
Wiejskiego i Leśnictwa z językiem wykładowym rosyjskim.

 

Tablica upamiętniająca puławskich studentów – uczestników powstania styczniowego na fasadzie IUNG-u Puławy (fot. historiamag.pl)

A gdzie w tym wszystkim Elżbieta Mullerówna i jak
potoczyły się jej losy?

Powróćmy
do wydarzeń z 22 stycznia  1863 r. Przenosimy
się ponownie do Puław. Tamtejsza grupa miała za zadanie rozbicie garnizonu rosyjskiego
w Końskowoli i dotarcie do Lublina.

O godzinie jedenastej w nocy, w
wyznaczonym miejscu zebrała się grupa około 600 osób (głównie studentów i
zaprzysiężonych chłopów z okolicznych wiosek). Na czele partii stanął komisarz
wojewódzki, dwudziestoletni Leon Frankowski – młodzieniec ambitny,
bezgranicznie oddany sprawie powstańczej, lecz bez doświadczenia w kwestii
wojskowej. Pełni nadziei i wiary w zwycięstwo powstańcy ruszyli w stronę
Końskowoli. Niestety, na skutek denuncjacji plan został udaremniony. Dowódca
garnizonu pułkownik Bury – uczestnik kampanii węgierskiej, miał swoich
informatorów w Puławach. Ostrzeżony o planowanej akcji rozkazał wytoczyć działa
na drogę puławską, chałupy od strony Nowej-Aleksandrii (Puław) obsadził
kompanią wojska, zaś kozackiemu esaułowi polecił rozpuścić podjazdy po
okolicznych drogach i wszystkich napotkanych aresztować. Tak przygotowany
czekał na „gości z Puław”. Nie trudno przewidzieć, jaki byłby finał tej
eskapady, gdyby nie poświęcenie młodej końskowolanki – Elżbiety Mullerówny
wtajemniczonej w całą sprawę. Ta osiemnastoletnia dziewczyna dowiedziawszy się
o zdradzie i gotowości bojowej Rosjan, nie bacząc na przenikliwe zimno i
rzęsiście padający deszcz, blada z przerażenia wybiegła z domu w tym, w czym
stała i pędem udała się w stronę Puław. W ostatniej chwili zdołała ostrzec
powstańców, ratując ich od niechybnej śmierci. Czyn swój przypłaciła ciężką
chorobą, a w konsekwencji śmiercią.

 

Artur Grottger, grafika z cyklu „Polonia”, album na polona.pl

Powstańczy kurier (w spódnicy) czyli powstania styczniowego historia nieznana

Powyższy tekst i fotografie to prezent dla Czytelników od redaktora Janusza Ogińskiego. Dotyczy udziału w powstaniu styczniowym pewnej walecznej dziewczyny. Takich postaw (i tekstów) życzymy sobie na ten rok! Autorowi dziękujemy!

W Kazimierzu Dolnym o powstaniu styczniowym pamięta się nie przypadkiem. Wielu mieszkańców miasteczka i jego okolic brało w nim udział. Niektórzy oddali w walce życie, innych zesłano na syberyjską katorgę, jeszcze innych pozbawiono majątku i praw obywatelskich. W większości są to bezimienni lub zapomniani bohaterowie. Ta opowieść jest o jednej z takich postaci.   

Jadwiga Teodorowicz-Czerepińska w swojej znakomitej książce Kazimierz Dolny, monografia historyczno – urbanistyczna, wydanej w 1981 roku przez Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza, tak opisuje wydarzenia z roku 1863: W czasie powstania styczniowego w okolicach Kazimierza działała partia Leona Frankowskiego. Zwerbował on do udziału w powstaniu studentów świeżo zorganizowanego w Puławach Instytutu Politechnicznego. W chwili wybuchu powstania w nocy na 22/23 stycznia przyprowadził ich do Kazimierza, gdzie do powstańców puławskich dołączyło się kilkudziesięciu ludzi z organizacji miejscowej. Już w dniu 23 stycznia miało miejsce w Kazimierzu starcie zbrojne z żandarmami, po czym ogłoszono akt utworzenia Rządu Narodowego, odczytano dekret uwłaszczeniowy i zdarto orły rosyjskie. Wprawdzie studenci namówieni przez profesorów Instytutu powrócili do Puław, ale w Kazimierzu zorganizowano oddział w sile 600-700 ludzi pod dowództwem burmistrza z Markuszowa, Zdanowicza, który był zresztą człowiekiem nie nadającym się na to stanowisko. Wybór Kazimierza na ośrodek organizowania głównych sił lubelskich [nazywanych też oddziałem lubelskim] był słuszną decyzją Frankowskiego. Liczne wąwozy, wzgórza i lasy stwarzały dogodne miejsce do obrony. Znaczna odległość od silnego garnizonu lubelskiego umożliwiała powstańcom organizowanie się, szkolenie i dozbrojenie. Oddział zorganizował się w ciągu tygodnia, rozlokowany był częściowo w budynkach miejskich, a częściowo w wąwozach. Był to jeden z najlepiej zorganizowanych oddziałów na terenie kraju, jakkolwiek uzbrojenie było niedostateczne. Powstańcy posiadali nawet swojego kapelana w osobie ks. Głowackiego – reformaty. Sztab miał mieścić się według W. Gryza w magistracie w Rynku (czyli w kamienicy pod Krzysztofem). Jednakże posiadamy też z Kazimierza inny przekaz, w postaci tabliczki blaszanej, zdjętej z dworku „Walencja” na Górach, własności Broniewiczów, z napisem: „W tym domu w r. 1863 przebywało dowództwo partii Leona Frankowskiego, która dnia 1 lutego tegoż roku wyruszyła stąd wraz z Józefem Broniewiczem na pole walki, a dnia 2 lutego wojska moskiewskie doszczętnie zniszczyły folwark Walencję”. Istotnie dnia 1 lutego przybył do powstańców kurier z wiadomością o zbliżaniu się wojsk rosyjskich. Frankowski podjął decyzję o opuszczeniu Kazimierza i przeprawieniu się w Sandomierskie, czego dokonano pod Kamieniem. Dalsze losy powstania toczyły się poza Kazimierzem.

                                                                     
***

Jadwiga Teodorowicz-Czerepińska, a także inni historycy wspominają w swoich opracowaniach o tajemniczym kurierze, który ostrzegł kazimierskich powstańców o zbliżającym się wojsku carskim. Kto to był, tego żaden z nich nie podał. Przypadek sprawił, iż udało się przywrócić pamięć o tej osobie. Stało się to możliwe dzięki niewielkiej książeczce, która przez wiele lat stała ma półce Biblioteki Związku Zawodowego Górników przy Kopalni „Gliwice”, potem Zakładowego Ośrodka Kultury „Carbon” KWK w Gliwicach, i w końcu na antykwarycznym regale. Maria Złotorzycka, autorka tejże książki pt. O kobietach – żołnierzach w powstaniu styczniowym (wydanej w 1972 r. przez Państwowe Zakłady Wydawnictw Szkolnych w Łodzi), w jednym z rozdziałów podaje: Wzmianek o bezimiennych uczestniczkach powstania jest sporo, ale i one nie mogą być podstawą do określenia, choćby w przybliżeniu, faktycznej liczby kobiet żołnierzy, które walczyły w szeregach powstańczych. Zaledwie o kilkudziesięciu spośród nich zachowały się obszerniejsze relacje. Tym to właśnie kobietom żołnierzom powstania styczniowego poświęcimy obecny rozdział tej książeczki, składając w ten sposób pośrednio hołd pamięci także tym nieznanym z nazwiska ani imienia.

Elżbieta Muellerówna nosiła nazwisko niemieckie, ojciec jej był z pochodzenia Niemcem, z rodziny osiadłej w Końskowoli w Lubelskiem. Matka była Polką. Elżbieta czuła się również Polką i każda wieść ze stolicy w okresie przedpowstaniowym wywoływała w jej sercu pragnienie poświęcenia się dla sprawy narodowej. Mieszkała w domu swojego dziadka, jedynej bliskiej osoby, który prowadził niewielki zajazd. Pomagała mu w pracy. Miała 18 lat i była śliczna jak poranek w dzień wiosenny. Na kilka miesięcy przed wybuchem powstania bateria artylerii carskiej przybyła do Końskowoli pod dowództwem pułkownika, żonatego z Polką, mówiącego w domu po polsku, ale podającego się za Litwina. W gruncie rzeczy był carskim służbistą, bezmyślnym okrutnikiem. Wśród oficerów baterii był Polak, Feliks Szukiewicz, który, kształcąc się w Petersburgu, należał do organizacji rewolucyjnej Polaków i Rosjan wraz z Jarosławem Dąbrowskim i innymi. Był więc jednym z tych oficerów w wojsku carskim, na których najbardziej liczył Komitet Centralny Narodowy w razie wybuchu powstania. Pomiędzy młodym oficerem, który otrzymał kwaterę w zajeździe Muellera a Elżbietą zawiązała się przyjaźń. On mówił jej o bliskiej walce z caratem, ona słuchała rozpromieniona. Była szczęśliwa, gdy do Końskowoli przyjechał organizator sił zbrojnych z Warszawy, niejaki Władysław G., aby odbyć naradę z miejscowymi spiskowcami, a także i przede wszystkim z Szukiewiczem. Pewnego razu Elżbieta szepnęła Szukiewiczowi, że i ona wybiera się do powstania. Pochwalił ją i powiedział, że będzie dużo roboty z przygotowywaniem szarpi, opatrunków oraz – w szpitalach. Odpowiedziała mu na tę pochwałę: „Skubanie szarpi zostawmy osobom starszym, słabym. W razie potrzeby utrzymam w ręku karabin jak każdy mężczyzna. Chcę być czynna tam, gdzie trzeba odwagi i poświęcenia… Jestem gotowa pójść w ogień”. Stała się cicha, zamknięta i skupiona spokojem powziętego postanowienia. Nadszedł dzień wybuchu powstania. Organizator, Władysław G., udał się do Puław, by stanąć na czele młodzieży z Instytutu Rolniczego. Punkt zborny został wyznaczony w Kazimierzu nad Wisłą. Kierunek marszu prowadził przez Końskowolę. Szukiewicz z niepokojem oczekiwał wieczoru, toteż zaraz po południu rozpoczął inspekcję terenu i nieoczekiwanie stwierdził, że pułkownik, na ogół mało ruchliwy, tego przedwieczerza kręcił się koło stajen, gdzie stały konie artylerzystów i oglądał armaty. Szukiewicz wrócił na kwaterę zaniepokojony. Nagle usłyszał dochodzący od rynku odgłos bębna, co oznaczało, że bateria ma stanąć w pogotowiu bojowym. Nie ulegało wątpliwości, ze ktoś zdradził plan wymarszu młodzieży z Puław. Rozpacz i przerażenie Szukiewicza nie miały granic, musiał bowiem iść na wezwanie i – może – wkrótce być świadkiem rzezi. O uprzedzeniu oddziału z Puław nie było mowy. Czas naglił do powzięcia decyzji. Nagle zjawiła się Elżbieta, również zaniepokojona odgłosem bębna i osobliwym ruchem w miasteczku. Szukiewicz podzielił się z nią straszliwą wiadomością. Bez słowa wyjaśnienia rzuciła się ku drzwiom i w jednej chwili zniknęła. Wróciła późną nocą przemoczona do ostatniej nitki, w poszarpanej odzieży, w wykoślawionych butach. Biegła bowiem w tę zimną, dżdżystą noc w kierunku Kazimierza przez pola i lasy, na przełaj, byle prędzej. Dotarła wreszcie do oddziału Puławian we wsi Gajewo pod Kazimierzem. Z początku nie chciano dać wiary tym informacjom, poznał ją jednak Władysław G., uwierzył i – zarządził marsz w innym kierunku. Uratowała w ten sposób oddział młodzieży od niechybnej zguby, ale sama swój czyn przypłaciła życiem. Zachorowała bowiem na zapalenie płuc i ani troskliwa opieka dziadka, ani lekarz nie zdołali jej uratować. W malignie będąc, szeptała tylko o grożącym oddziałowi powstańczemu niebezpieczeństwie. W tym miejscu można zadać pytanie, na ile opowieść ta jest prawdziwa? A może to tylko piękna, romantyczna legenda? Istnieje historyczne potwierdzenie tej relacji. W archiwalnych egzemplarzach krakowskiej gazety codziennej Czas, w popołudniowych dodatkach, od 23 do 30 stycznia 1913 roku (nr: 37, 39,43, 45,49), ukazały się fragmenty pamiętnika Feliksa Szukiewicza, w którym wspominał swój pobyt w Końskowoli. To właśnie z tego diariusza Maria Złotorzycka czerpała informacje pisząc swoją książkę. Oktawian Feliks Odrowąż Szukiewicz (1840-1914) był wychowankiem konstantynowskiej szkoły wojskowej w Petersburgu, a następnie podporucznikiem artylerii rosyjskiej w Dęblinie. Po wybuchu  powstania porzucił służbę w wojsku rosyjskim i udał się w Augustowskie, gdzie pierwsze miesiące spędził w oddziale Józefa Ramotowskiego, a następnie uformował szósty oddział powstańczy, którego został dowódcą. Po klęsce powstania styczniowego wraz z żoną Bronisławą (która też brała udział w powstaniu) i córką Antoniną wyemigrował do Szwecji, gdzie z rodziną zamieszkał w Sztokholmie.

 

Krzyż Powstańczy przy ulicy Słonecznej – pomnik upamiętniający miejsce zgrupowania, z którego ochotnicy z Kazimierza wyruszyli do powstania

Należy też wspomnieć jak potoczyły się dalsze losy kazimierskich powstańców. Na wieść o zbliżaniu się do Kazimierza wojsk rosyjskich, dowództwo oddziału powstańczego postanowiło opuścić miasteczko, by uniknąć okrążenia, a także nierównej walki ze znacznie lepiej uzbrojonym wojskiem rosyjskim. Część powstańców przeprawiła się promem za Wisłę, a pozostali dotarli do lasu w okolicach Rogowa i Polanówki (gmina Wilków nad Wisłą). Tam podzielili się na mniejsze grupy i rozpoczęli marsz w kierunku Kamienia, by przeprawić się na lewy brzeg Wisły. Jedna z grup powstańczych kierująca się na Wilków, została dostrzeżona i zaatakowana przez carski odział Kozaków. Potyczka rozegrała się w rejonie między Szczekarkowem, Kłodnicą i Wrzelowem.  Powstańców uratowały mokradła nad rzeką Wrzelowianką, Wszystkie rozproszone grupy dotarły na miejsce zbiórki 2 lutego, następnie pokonały Wisłę i w okolicy Solca założyły obóz. Część powstańców (w tym odpowiedzialny za kasę powstańczą Józef Broniewicz) próbowała na własną rękę przedostać się Wąchocka, gdzie stacjonował obóz Mariana Langiewicza. Reszta, pod dowództwem Antoniego Zdanowicza, który prawdopodobnie chciał walczyć samodzielnie, skierowała się w kierunku Sandomierza. To właśnie za tą grupą rozpoczął pościg pułkownik Jerzy Miednikow z czterema rotami piechoty i sotnią kozacką. O zmierzchu 8 lutego powstańcy rozlokowali się na terenie dworskiego ogrodu Karskich w Słupczy koło Sandomierza, odpoczywając po forsownym marszu. Dowodzący oddziałem Antoni Zdanowicz pozwolił rozpalić ogniska, nie wystawił też straży. To – niestety – zgubiło powstańców. Rosjanom ułatwił też atak pewien chłop z Gór Wysokich, który za pieniądze wskazał miejsce postoju powstańczego oddziału. Bitwa, a właściwie rzeź, była krótka. Moskale zabili dwudziestu ośmiu Polaków i ranili kilkudziesięciu. Nakazali też natychmiast pochować zabitych. Ich mogiła znajduje się na cmentarzu w Górach Wysokich. Jednocześnie Rosjanie wyszukiwali rannych, przetrząsając pobliską wieś Dwikozy. Znaleziono tam i dobito bagnetami kolejnych trzydziestu ośmiu powstańców. Wszystkich pochowano we wspólnym grobie w Dwikozach. Na mogile tej w dwudziestoleciu międzywojennym zbudowano pomnik z orłem.

Antoni Zdanowicz zdołał zbiec, ale wkrótce sam poddał się Rosjanom. Zesłany na Syberię, wkrótce zmarł. Około 150 powstańcom udało się wyrwać z kleszczy wojsk rosyjskich. Wielu z nich walczyło później w innych oddziałach powstańczych, niektórzy wyemigrowali do Francji, a nawet do Ameryki Południowej. Pod Słupczą walczył i zdołał się uratować siedemnastoletni Adam Chmielowski, wówczas student Instytutu  Politechnicznego w Puławach. Usiłował przedostać się przez granicę, ale złapany przez Austriaków, został zamknięty w twierdzy w Ołomuńcu. Stamtąd uciekł i ponownie przystąpił do powstania. W kolejnej potyczce, ciężko ranny, dostał się do niewoli rosyjskiej, gdzie amputowano mu strzaskaną nogę, a następnie na polecenie generał-gubernatora Berga zwolniono, a właściwie zaniechano aresztu. Adam Chmielowski to późniejszy święty Brat Albert, wyniesiony na ołtarze przez Jana Pawła II.

 

Pomnik na zbiorowej mogile kazimierskich powstańców w Dwikozach k. Sandomierza

Wisła (w dialogu fotograficzno-literackim)

Fascynacja zdjęciami Stanisława Jacka Magierskiego nie opuszcza nas. Postanowiliśmy opowiedzieć Państwu o miejscach, które fotografował za pośrednictwem literatury. Znaleźliśmy stosowny tekst. Pomyśleliśmy także, aby fotografie sprzed blisko 100 lat skonfrontować ze współczesnymi widokami miejsc, które niegdyś znalazły się w kadrze Stanisława Magierskiego. Posłuży nam do tego bogata ikonografia autorstwa Piotra Makowskiego. Do Państwa oceny należy, czy obydwa albumy poświęcone Wiśle zostały przez nas dobrze połączone. Najpierw jednak tekst:

Chyba już od trzystu lat idzie święty Krzysztof po rzeźbionej  ścianie kamienicy na rynku, w mieście Kazimierz Dolny. (…) Naprzeciw zaś ma (…) Wisłę, płynącą niestrudzenie, bladym rąbkiem połyskującą  między dachami, (…) wodę , przepływającą poza brzegiem i liczy przemijający czas ludzkich dni i trudów. (…) Wraz z wiosennym i jesiennym spustem nie płynęły już Wisłą ciężkie, ładowne komiegi i szkuty, przeważały teraz łodzie płaskie, tratwy, wiązane z drzewnych bali, galary, sprzedawane po ukończeniu drogi na opał lub budulec. Potem pojawiły się barki i krypy oraz berlinki, naładowane owocem; wreszcie dychawiczne, białe, zakopcone statki parowe, poczęły się przepychać pomiędzy mieliznami w górę i w dół rzeki.

Dawny Kazimierz był już wtedy biednym, zrujnowanym żydowskim miasteczkiem. Na wiślanym brzegu wśród śliwkowych sadów zawaliły się z latami piękne zbożowe spichlerze, zapadły dachy rzeźbionych kamienic, świnie i kozy chodziły po rumowiskach i wąskich wyboistych dróżkach, wśród chwastów i krzewów porastających szkarpy murów.

 

Nie zmieniła się tylko sama Wisła. Tak, jak przed Wiekami, płynie nieprzerwanie płowo-niebieska, ogromna, opita wodami karpackich i kieleckich dopływów, szeroko rozwalona wężami łach, płachtami mielizn, zmiennymi wirami prądów, między garbatymi brzegami lubelskiego i radomskiego płaskowyżu. Jest nieobliczalna, nieujarzmiona i zła. Porywa strome brzegi, wżera się w kredowe pokłady urwisk, zabiera ze sobą żyzny, słodki less, by go osadzić rozrzutnie poniżej, na puławskim nadwodnym pasie, na kozienickim tłustym pobrzeżu.

 

Ale przynosi także nadrzecznym wsiom bogactwo ryb i wiślaną żyzną madę, oczom i ustom ożywczy podmuch, wilgotne tchnienie, modro-słoneczny obszar niezmiernej fali. (Hanna Mortkowicz, Na drogach Polski, 1934)

W zakładzie fotograficznym „Łokietek”

Mikołaj odwiedził nas w tym roku wcześniej. Przyniósł fantastyczny tekst oraz zdjęcia z kolekcji naszego stałego autora, red. Janusza Ogińskiego. Cieszymy się z takich prezentów, bo możemy się nimi dzielić z Państwem!

Pracownia krawiecka „Krajewo”, o której pisze Maria Kuncewiczowa w „Dwóch księżycach”, była znana i ceniona nie tylko w Kazimierzu. Jej renoma przyciągała również modnisie z całego Powiśla. Na realizację zamówienia trzeba było nieraz czekać nawet kilka tygodni. Mistrzynię igły i nożyc, pannę Walerię Zdanowicz (w książce – Walentyna Krajewska), klientki ceniły za fachowość, znajomość najnowszych trendów w modzie, umiejętność doboru odpowiedniego fasonu do sylwetki. Zdarzało się, że panie w nowo uszytych kreacjach, dla zadania szyku, kierowały się wprost z pracowni krawieckiej do miejscowego zakładu fotograficznego „Łokietek”. Niestety, nie zachowało się zbyt wiele tego rodzaju zdjęć wykonanych przez kazimierskiego fotografa. Nie dotarliśmy też do informacji, jak się nazywał właściciel zakładu fotograficznego. Na odwrocie zdjęć umieszczał jedynie – i to nie zawsze – stemplowany napis: „Łokietek” w Kazimierzu.
Przykładem fotografii, na której można zobaczyć stroje szyte w pracowni „Krajewo”, jest zdjęcie Franciszka Kusia z Wilkowa, w towarzystwie żony Władysławy (od prawej) i siostry Rozalii, wykonane w 1926 roku. Obydwie kobiety mają na sobie luźne suknie z lekko obniżoną talią, dość krótkie, odsłaniające łydki. Wtedy była to rewolucja w modzie damskiej! Należy też zwrócić uwagę na to, że obydwie panie mają krótko ścięte włosy. To także była szokująca zmiana! Nowatorskie imaginacje były zasługą genialnej Coco Chanel, a modę na krótkie fryzury wprowadził wówczas słynny paryski fryzjer „Antoine”, czyli Antoni Cierplikowski, z pochodzenia Polak, urodzony w Sieradzu. Początkowo jego pomysł wywoływał wśród ówczesnych kreatorów mody burzę, ale z czasem rewolucjonizował cały fryzjerski świat. Jak donosiły gazety, w 1926 roku aż 7 milionów kobiet w Anglii pozbyło się warkoczy. Główna postać na zdjęciu, Franciszek Kuś, ubrany jest w standardowy, trzyczęściowy garnitur. Zarówno marynarka i spodnie, jak też kamizelka, są uszyte z jednolitego materiału. Ubiór mężczyzny prawdopodobnie nie był wykonany w pracowni krawieckiej Walerii Zdanowicz.

 

Franciszek Kuś z żoną Władysławą i siostrą Rozalią (fot ze zbiorów red. Janusza Ogińskiego)


Inną, też niezwykle interesującą fotografią z tamtych czasów, jest portret rodzinny Wiktorii i Adama Dyków z Zastowa (gm. Wilków). Zdjęcie zostało zrobione około 1919 roku. Adam Dyka, choć był mieszkańcem wsi, ubrany jest po mieszczańsku: koszula ze stójką, spodnie z kraciastego materiału, marynarka i kamizelka w tym samym kolorze, na nogach wysokie sznurowane trzewiki. Po lewej siedzi jego żona Wiktoria z Bulzaków, na kolanach trzyma młodszą córkę Celinę. Obok rodziców stoi starsza córka Władysława (w przyszłości żona Franciszka Kusia z Wilkowa n. Wisłą). Szczególnie interesujące są suknie Wiktorii i jej córki Władysławy. Nie są to typowe ubiory, które nosiły wówczas kobiety na Powiślu. Tradycyjny odświętny strój kobiecy z tamtych okolic składał się z białej, zdobionej haftem koszuli, haftowanego krótkiego gorsetu oraz jednokolorowej, zazwyczaj granatowej lub czarnej marszczonej spódnicy, którą zakrywały z przodu pasiastą zapaską z samodziału. Zapaski używane były też jako narzutki na ramiona lub na głowę dla ochrony przed deszczem i wiatrem. Natomiast suknie kobiet na zdjęciu są bardzo skromne, uszyte z czarnej gabardyny i przyozdobione jedynie białymi koronkowymi kołnierzykami. Obydwie panie na nogach mają długie sznurowane trzewiki. Jedyną ozdobą kobiet są korale oraz łańcuszek z krzyżykiem na szyi Władysławy (mała Celina ma także korale!). Nasuwa się przypuszczenie, że suknie te były wzorowane na dawnej modzie z czasów żałoby narodowej (żałobę narodową ogłoszono 3 marca 1861 r. po pogrzebie pięciu Polaków zabitych przez carskie wojsko w czasie patriotycznej demonstracji w Warszawie). Wzorem dla kobiet z Powiśla mogły być ubiory, które niegdyś widywały na patriotycznie ubranych szlachciankach z okolicznych dworów ziemiańskich.

 

Wiktoria i Adam Dykowie z córkami: Celiną i Władysławą (fot. ze zbiorów red. Janusza Ogińskiego)


Jeszcze inną ciekawostką jest kolejne zdjęcie, na którym znajdują się trzy dziewczyny z Wilkowa: Marianna Siedliska (od lewej) oraz siostry Weronika i Aniela Kuś. Jest to swoisty przykład ewoluowania mody damskiej w pierwszej połowie XX w. Marianna ubrana jest w „staroświecką” sukienkę z gabardyny, Weronika w strój krakowski (który z początkiem XX wieku stał się bardzo modny również w innych regionach kraju, zapanowała wręcz „moda krakowska”, która istnieje do dziś, szczególnie wśród pań z Kół Gospodyń Wiejskich), natomiast Aniela ma na sobie modny wówczas krótki żakiet i skróconą rozkloszowaną spódnicę sięgającą do połowy łydek, skrytych w wysokich sznurowanych butach. Przyglądając się fotografii, nietrudno zauważyć, że dziewczyny z Wilkowa pozowały w tym samym atelier, co Waleria Zdanowicz ze swoimi uczennicami (w tle, na dekoracji, namalowane skałki i palmy kokosowe), to znaczy w zakładzie „Łokietek” w Kazimierzu!

 

Marianna Siedliska oraz Weronika i Aniela Kuś (fot. ze zbiorów red. Janusza Ogińskiego)

Pies i jego dom

Ten zapis ma początek w fotografii, jaką przysłał nam nieoceniony tropiciel kazimierskich widoków, Piotr Makowski. „Werniks jak żywy”- pomyślałam i już, już zabierałam się za pisanie historii o tym, skąd się rzeczony pomnik w Kazimierzu wziął i za co – na szczęście – trzeba potrzeć figurę psa.

 

Werniks fot. P. Makowski

A potem
pomyślałam sobie, że to znakomita okazja aby napisać o domu, którego pilnuje
Werniks. To kamienica Kifnerów.

 

Dom Kifnera w latach 30. XX wieku (bez budynku dostawionego po wojnie przez K. Sicińskiego fot. fotopolska.eu

Pod
adresem Rynek 29 (obecnie Rynek 2), w roku 1919 Jan Koszczyc-Witkiewicz
zaprojektował dom dla kazimierskiego felczera, Konstantego Kifnera. Murowany,
trzykondygnacyjny dom z balkonem i użytkowym poddaszem, nawiązujący stylistyką
do renesansowych kamienic został wzniesiony w roku 1927.  Konstanty Kifner mieszkał w nim do śmierci (1972
r.).  W latach 30. XX wieku, w
domu mieszkał  i pracował prawnik i
literat, Stanisław Jerzmanowski. Zginął w obozie koncentracyjnym w
Oświęcimiu w 1941 r. Obydwu znamienitych mieszkańców Kazimierza
upamiętniają tablice na frontonie kamienicy. Po wojnie na parterze budynku
mieściły się księgarnia i zakład fotograficzny. Teraz – bar, któremu patronuje
pies.

A
Werniks? Ze swojego murku obserwuje Rynek kazimierski od 20 (tak, rocznica!)
lat.

 

Pomnik
jest wzorowany na co najmniej dwóch czworonogach: Werniksie i Klocku. Autorem projektu
 jest rzeźbiarz, Bogdan Markowski, który
kazimierskie psy obserwował z pobliskiej kawiarni Rynkowa. Podobno Werniks,
prawdziwie wolny kundel,  przewodził
wszystkim kazimierskim psom. Był on na tyle wyjątkowy, że znalazł się człowiek,
który postanowił go przygarnąć. Był to malarz, Zbigniew Szczepanek. Werniks doczekał
się prawdziwego domu. Jednak ceną za dach nad głową była przymusowa emigracja do
Gdańska. Inna historia opowiada o psie Klocku. Podobno, był tak kochliwym
kundlem, że dla swojej ukochanej codziennie przepływał Wisłę z Kazimierza do
Janowca. Trasę pokonywał codziennie w tę i tamtą stronę. Jeszcze inna opowieść
jest związana z psem, który towarzyszył wycieczkom odwiedzającym Kazimierz:
witał ich na Rynku, wędrował po uliczkach miasteczka i w zamian za towarzystwo
był nagradzany smacznym kąskiem.

 

Tito, godny następca Werniksa fot. P. Makowski

Werniks stał się bohaterem dwóch przewodników wydanych przez Muzeum
nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym. W pierwszym (i towarzyszącej mu aplikacji)
psa narysował Piotr Fąfrowicz. W drugim – portret Werniska stworzył lubelski
grafik, Paweł Batyra. Obywa psy – wraz z przewodnikami – mogą państwo pobrać na
platformie Google Play.

 

A w Męćmierzu (Mięćmierzu) pusto. Nie ma nawet na kogo poszczekać… fot. P. Makowski

Kamienica Celejowska

Budynek przy ul. Senatorskiej 11 wzniesiono w pierwszej połowie XVII wieku. Według badaczki historii Kazimierza Dolnego, Jadwigi Teodorowicz Czerepińskiej kamienica została zbudowana w roku 1630, po kamienicy Górskich (1607 r.) i Przybyłów (1615 r.). Pasjonat Kazimierza, historyk sztuki Wacław Husarski wspomina o ciekawej historii, związanej z renowacją kamienicy prowadzonej w okresie międzywojennym przez Jerzego Siennickiego. W owym czasie na frontonie budynku miał pojawić się kartusz (ozdobna tabliczka, w formie płaskorzeźby) z datą 1578.  Jerzy Siennicki miał znaleźć taką datę dokumentach lubelskiego Archiwum Państwowego. Była ona związana z rodziną Celejów. Zacytujmy (za Wacławem Husarskim) stosowny fragment: Katarzyna Celejówna, żona Jana Strupisza, szewca, sprzedała komuś swoją część domu Celejowskiego w roku 1578. Siennicki uznał tę datę za pewnik i umieścił ją na kartuszu nad wejściem do budynku.

 

Kamienica Celejowska fot. P. Makowski

Wacław Husarski stwierdził, że ta hipoteza nie była zgodna ze stanem rzeczywistym. W czasach, do których odnosi się zapis archiwalny w tym miejscu mógł stać zwykły drewniany dom. Ba. Mógł on nawet być starszy, niż wzmiankowana data, skoro pani Katarzyna odziedziczyła go po rodzicach. Problematyczny kartusz zniknął po kolejnej, już powojennej renowacji. A skoro datowanie obiektu było tak problematyczne, to także Wacław Husarski zajrzał do wpisów archiwalnych. Najcenniejsze okazały się te, dotyczące podatków. Na tej podstawie stwierdził, że pierwsze  wzmianki o właścicielu kamienicy, kupcu Bartłomieju Celeju, pojawiają się w zachowanych kazimierskich annałach z roku 1635. Wiadomość dotyczy przekazania przez kupca 500 złotych na szpital przy kościele św. Anny. O tym, że kamienica została postawiona przez Bartłomieja w czasach powodzenia, świadczy wizerunek patrona właściciela na fasadzie budynku (prawa strona attyki). Po przeciwnej stronie widnieje podobizna świętego. Jana Chrzciciela, patrona syna Celeja. W środkowej części attyki (podwójny edykuł środkowy) znajdują się wizerunki Jezusa i Matki Bożej. Bartłomiej Celej zmarł w roku 1673 dożywszy, według Husarskiego, sędziwego wieku.

Kamienica Celejowska nawiązuje stylem do budowli Santi Gucciego –
np. kaplicy Batorego na Wawelu. O zdobiących fasadę płaskorzeźbach Husarski
pisze w taki oto, obrazowy sposób mimo całego przeładowania , mocno już
tchnącego duchem baroku, jest od kamienic Przybyłowskich na rynku o wiele
bardziej klasyczna; jest też o wiele bardziej kulturalna; nie ma, tak jak
tamte, cech prowincjonalnej naiwności i mogłaby stanowić ozdobę wielkiego nawet
miasta
.

 

Dawna pocztówka z Kamienicą Celejowską z lat 20-30. XX wieku fot. Polona.pl

Budynek przechodził różne koleje losu. Był
kamienicą mieszkalną, działała tu szkoła żydowska. Zawsze pozostawał w kręgu
zainteresowań i budził emocje. Według jednej z opowieści miejskich, wśród
dawnych właścicieli budynku był taki, który na jego remont przeznaczał
wszystkie pieniądze. Nieraz głodował, bo wolał ratować zabytek niż zapewnić byt
sobie i rodzinie.

W przedwojennych przewodnikach znaleźliśmy również
wzmiankę o tym, że Kamienica nosiła miano „Biskupiej” z powodu wizerunków
świętych na attyce (a tej mógłby pozazdrościć niejeden kościół) oraz dekoracji
nawiązujących do motywów religijnych, umieszczonych na fasadzie budynku.

 

Remont Kamienicy Celejowskiej z lat międzywojnia fot. Polona.pl

W latach 1924-25 kamienicę rewaloryzował Jan Koszczyc-Witkiewicz
przy pomocy jednorękiego rzeźbiarza, Jerzego Łopuszańskiego. Mimo dostępnych
materiałów ikonograficznych: obrazów, grafik ale też archiwalnych fotografii
kamienicy, Witkiewicz pozwolił sobie na swobodę w podejściu do konserwacji
obiektu. Chciał przede wszystkim uratować sam obiekt i nadać mu „rys stylistyki
renesansu”, nie zaś wiernie odtwarzać ubytki, spowodowane przez pożary i
działania wojenne. Tu główne zadanie przypadło Łopuszańskiego. Jego biograf, prof.
Kazimierz Parfinowicz podkreśla, że przystąpieniem do prac w Kamienicy Celejowskiej
Łopuszański wnikliwie studiował książki, dotyczące sztuki renesansowej.
Nadbudowanie fasy pełnoplastycznymi głowami zwierząt, gryfów i ptaków uważał za
celowe. Nawiązaniem do tychże studiów miała być „Chimera” prezentowana przez
Łopuszańskiego w Zachęcie, na kilka lat przed podjęciem prac konserwatorskich w
Kamienicy Celejowskiej. Włodzimierz Bartoszewicz, kolega Łopuszańskiego ze
studiów w warszawskiej Szkole Sztuk Pięknych wspominał („Buda na Powiślu”), że
rzeźbiarz bardzo zaangażował się w te prace. Kiedyś w Kazimierzu nad Wisłą zapraszał mnie na rusztowania, by
pokazać rzeźby na attyce celejowskiej kamienicy, którą właśnie skończył
rzeźbić. Po rusztowaniach chodził jak kot
 – wspominał
Bartoszewicz.

Trud Łopuszańskiego poszedł na marne.
W latach 70. XX wieku część rzeźb z attyki została usunięta, a obydwu
konserwatorom zarzucono nieumyślne fałszerstwo architektoniczne. Gargulce
Łopuszańskiego z attyki Kamienicy Celejowskiej przetrwały jedynie w
ikonografii.

 

Gargulec z Kamienicy Celejowskiej fot. Edward Hartwig (ze zbiorów MNKD)

Z budynkiem Kamienicy Celejowskiej są związane początki
kazimierskiego muzeum. W latach 1926-39, Towarzystwo Przyjaciół
Kazimierza zaczęło gromadzić w niej zbiory artystyczno-historyczne. Znaczna ich
część nie przetrwała okresu okupacji. W roku 1962 Henryk Dąbrowski, architekt,
rysownik i wykładowca Politechniki Warszawskiej, zorganizował w Kamienicy
Celejowskiej wystawę swoich prac. Tym samym niejako przyczynił się przedwojennego
pomysłu utworzenia tu muzeum i w efekcie – przekazania budynku na cele
muzealne. 29 marca 1963 roku, powołano do życia Muzeum Regionalne, którego
kierownikiem został Kazimierz Popiołek. Pierwsi turyści obejrzeli muzealne
ekspozycje w Kazimierzu Dolnym pod koniec 1966 roku.

 

Tajemniczy fresk odkryty podczas remontu konserwatorskiego Kamienicy Celejowskiej, w roku 2018. fot. M.Januszek-Surdacka DK-MNKD

            Ciekawą i
humorystyczną historię dopisał Kamienicy Celejowskiej prowadzony obecnie remont
konserwatorski. Spod grubej warstwy tynku i farmy ekipa budowlana wydobyła na
„światło dzienne” fragment neogotyckiego fresku. Zawezwano konserwatorów,
którzy zbadali malowidło. Ustalono, ze pochodzi ono z pierwszej połowy XX
wieku. To pozwoliło na przypuszczenia, że fresk pamięta czasy pierwszych
muzealnych zbiorów Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza Dolnego i jej pierwszych
założycieli z prof. Pruszkowskim na czele. Tym razem także (czyżby nad
Kamienicą unosił się duch przedwojennego architekta, Jerzego Siennickiego?)
były to marzenia na wyrost. Autorką „historycznego fresku” była Danuta
Wierzbicka, a malowidło było niegdyś elementem dekoracyjnym wystawy
historycznej, zorganizowanej na parterze Kamienicy Celejowskiej w czasach jak
najbardziej współczesnych (no, może dla niektórych historycznych), bo z lat
80-90. XX wieku.

Cmentarz kazimierski

Znowu inspiracja red. Janusza Ogińskiego i jego zdjęcia. Oto, co o cmentarzu w Kazimierzu Dolnym pisała Maria Kuncewiczowa w Listach do Jerzego:

Przyszedł listopad i kazimierski cmentarz nabrał życia przed zlotem duchów na Dziady. (…) Lipy, topole i olchy zrzuciły kolorowe peruki, ich obfite płaszcze leżą podeptane na ziemi, gałęzie rysują na niebie szyfr wieloznaczny, nuty, ruchome frazy, tekst muzyczny z basem i wiolinem dyktowanym przez wiatr. To nie jest podtekst jesieni, to jest właśnie dramatyczny tekst zapisany w chmurach. Ileż to jesiennych lamentów, czystych i zaślinionych od płaczu, łagodnych i rozpaczliwych, nosi się po ulicach, po domach i lasach, po fabrykach i kopalniach, nad morzem i w górach. Czy oprócz muzyków nikt ich nie zapisuje? Może jednak członkowie chórów anielskich słyszą te głosy.(…)
Dzień jest Zaduszny. Właśnie wróciłam z uroczyska, któremu nie dorówna w ekspresji żadne Campo Santo nad lazurową zatoką czy na romantycznej skale. Stary od nowego cmentarza w Kazimierzu dzieli wąwóz spięty arkadami: oba są położone na wzgórzach niestromych, obrośniętych dębami i kasztanowcami, które ronią liście z prawdziwie cmentarną powolnością. Liść długo się waha w powietrzu, zanim legnie na czyimś pomniku z kamienia, cementu czy murawy. Najpiękniejsze są mogiły darniowe odziane na święto w suknie z jedliny, w naszyjniku z jagód czerwonych, białych i czarnych, naznaczone krzyżami z paproci, bezimienne i ciągle warte pamięci, obojętne na grzmiący cymbał nazwisk i godności. Na wszystkich grobach tańczą płomyki i pod sklepieniem z nawisłych gałęzi szarzy się ruda zorza jesienna, migotliwa i niema. Cichy także słowiański tłum, praktykujący kult przodków jak za Ziemowita. W przyziemnym mrowieniu się, w szeleście wielkich motyli, oderwanych od pni, brodzą, klęczą, klęczą rodziny. Kobiety układają kwiaty, mężczyźni znoszą wieńce, dzieci gospodarują światłami, sąsiedzi pomagają sąsiadom. Pokora, mistyczna zgoda na los. Jakże daleko jestem od pysznych kaplic na Montparnasie, odwiedzanych raz w roku przez damy w towarzystwie szoferów, dźwigających blaszane girlandy. Jak daleko od bezdrzewnej pustyni w Long Island, pełnej kolumn i obelisków, gdzie spoczęła strzaskana czaszka Lechonia. Jak daleko od hierarchicznych Powązek. Złożyłam na grobowcu Sicińskiego wiechę jarzębin z drzewa, które kazał mi zasadzić przy tarasie. Patrząc na płomień, wyrywający się wężowymi ruchami z lampy oliwnej, jak gdyby z żądzy objęcia płyty, kwiatów i mnie, dziękowałam zmarłemu, ale i wymawiałam mu jego ironiczny dar. Matka, słuchając Hubermana, powtarzała wśród szlochów: „To barbarzyństwo, to barbarzyństwo tak grać, jak gdyby człowiek wszystko mógł zrobić”. Ja w duchu mówiłam do pana Karola: „To barbarzyństwo, to barbarzyństwo zbudować kobiecie dom, który jest mirażem”.

 

Pomniki – w 100. rocznicę Cudu nad Wisłą

Cóż zrobilibyśmy, gdyby nie nasz nieoceniony współpracownik, redaktor Janusz Ogiński. Z jego archiwum otrzymaliśmy dokumentację, związaną z wydarzeniami Cudu nad Wisłą.
Część notatek prasowych i zdjęć dotyczy wydarzenia z roku 1998. Bohaterem obszernie komentowanej w lokalnych mediach historii był… pomnik wojny polsko-bolszewickiej z 1920 roku, stojący przy ul. Klasztornej w Kazimierzu Dolnym. Aby nie dać ponieść się emocjom, przypomnijmy, co wywołało takie zainteresowanie mediów.
Sam monument nawiązuje stylem do podobnych pomników, stawianych w latach 30. XX wieku, na pamiątkę Bitwy Warszawskiej. To kamienne bloki, zwieńczone ostrosłupem, opatrzone stosownymi napisami. Mimo to wygląd obelisku, jak również jego lokalizacja wywołały kontrowersje miejskich rajców.

 

Pomnik Bitwy Warszawskiej w Kazimierzu Dolnym fot. J.Ogiński


Pomnik ufundowali członkowie Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza Dolnego. Pozwolenie na jego budowę na skarpie, obok klasztoru oo. franciszkanów-reformatów wydał jego ówczesny przeor,ojciec Bonifacy Kotrys. Zabrakło jednak oficjalnej zgody miejscowych władz na to, aby pomnik mógł być wzniesiony legalnie. Zastrzeżenia wywołał również kształt pomnika. Choć uczciwość dziennikarska kazałaby zamieścić personalia osób zaangażowanych w konflikt, spuścimy na te fakty „zasłonę milczenia”. Ważne, że pomnik przetrwał niejedną burzę w kazimierskim Ratuszu. Dziś – łączy, a nie dzieli. Poniżej zamieszczamy fotorelację z uroczystego odsłonięcia pomnika wojny polsko-bolszewickiej w Kazimierzu Dolnym, autorstwa red. Janusza Ogińskiego:

 

Druga część dokumentacji związanej z wyjątkowymi pamiątkami Bitwy Warszawskiej jest znana uwaznym Czytenikom naszego bloga. Odnosi się ona do dzwonnicy kościoła w pobliskim Wilkowie:


Niezwykły pomnik – dzwonnica przy wilkowskim kościele
To jedyny w takim kształcie pomnik w naszym kraju wzniesiony dla upamiętnienia odzyskania niepodległości przez Polskę, a także dla oddania czci mieszkańcom wilkowskiej gminy, poległym w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Dziś to symbol i znak rozpoznawczy Wilkowa nad Wisłą.

 

Tabliczka pamiątkowa z wilkowskiej dzwonnicy, fot. J.Ogiński


Na pomysł zbudowania tego rodzaju pamiątki narodowej wpadł ksiądz Jan Skwara, który w 1919 roku trafił do parafii św. Floriana w Wilkowie nad Wisłą. Była to nagła nominacja, ponieważ poprzednik, ks. Feliks Czyżewski, zmarł 11 marca tego roku na tyfus plamisty, zakaźną chorobę panującą wówczas w okolicy. Przed nowym proboszczem stanęło duże wyzwanie, bo parafia wilkowska wymagała zdecydowanych działań porządkowych i gospodarczych. Powodem tego była niedawno zakończona I wojna światowa. Poza tym w świątyni, a także w jej otoczeniu panował nieład, spowodowany przedwojennymi próbami rozbudowy kościoła.
Plany, których nigdy nie zrealizowano
W 1898 roku został skierowany do parafii wilkowskiej ks. Stanisław Siennicki. Ówczesny proboszcz, ks. Adolf Grabowski będący w podeszłym wieku potrzebował energicznego pomocnika. Zaraz po przyjeździe nowo przybyły kapłan uznał, że konieczne jest powiększenie świątyni. Wprawdzie w 1876 roku kościół został rozbudowany, ale i tak brakowało miejsca dla 7 tysięcy parafian. Pomysł zyskał aprobatę, a ksiądz Siennicki zlecił wykonanie projektu budowniczemu powiatowemu, Stanisławowi Koziełło-Poklewskiemu. Koszty rozbudowy oszacowano wstępnie na 5000 rubli. Niestety (dla projektu), ks. Stanisław Siennicki został awansowany na proboszcza w Kurowie, a na jego miejsce biskup lubelski Franciszek Jaczewski skierował do Wilkowa 1 grudnia 1906 r. ks. Antoniego Chotyńskiego, który od lipca tegoż roku pełnił funkcję kapelana w prowizorycznej kaplicy w majątku Marii i Jana Kleniewskich w Dratowie. Kilka miesięcy później, w 1907 r. ks. Antoni Chotyński przeszedł na wikariat w parafii Kumów, natomiast do Wilkowa skierowany zostaje kolejny duchowny – ks. Wojciech Bojarczuk. Zakwestionował on plany inżyniera Poklewskiego, uznając, że nie spełniają jego oczekiwań. Przekonał parafian, że dopiero kościół z trzema nawami i kaplicą zaradzi ciasnocie. Zrezygnowano więc z wcześniejszego projektu i zlecono wykonanie nowego architektowi Kazimierzowi Skórewiczowi. Roboty ruszyły jesienią 1908 roku. Podjęto ich bez korekty starego projektu. Zaczęto od ułożenia ław fundamentowych pod planowane nawy boczne, rozbierając przy tym zakrystię, przypory przy prezbiterium i część murowanego ogrodzenia wokół kościoła. Prace przerwano dopiero, gdy nastały duże mrozy. Do końca roku udało się tylko jeszcze przywieźć 80 tysięcy sztuk cegły. Z początkiem 1909 roku ks. Wojciech Bojarczuk otrzymał nominację na proboszcza parafii św. Zygmunta w Łosicach. Niedługo po tym, 20 stycznia 1909 roku, wrócił do Wilkowa nad Wisłą, już jako wikariusz, ks. Antoni Chotyński. Ta nominacja nie spodobała się lubelskiemu generałowi -gubernatorowi Jewgienijowi Wasiljewiczowi Mienkinowi. Ksiądz Chotyński był znany zaborcom ze swojej antyrosyjskiej postawy. Władze carskie wstrzymują też rozpoczęte prace budowlane do czasu zatwierdzenia projektu Skórewicza. Tymczasem architekt był zaangażowany w budowę kościoła w Zagłobie, przez co zaniedbywał inne zlecenia. Na projekt wilkowskiej świątyni czekano aż 3 lata. Niestety, w dokumencie dopatrzono się uchybień technicznych. Zerwano więc kontrakt ze Skórewiczem, a zaangażowano warszawskiego architekta Kazimierza Prokulskiego. Ten zakwestionował wszystko, co do tego czasu zostało zrobione i zalecił budowę całkowicie nowej świątyni. Komitet budowy kościoła wilkowskiego oraz ks. Antoni Chotyński (legalny proboszcz od 12 października 1912 r.) przystali na to, ale wybuchła I wojna światowa i wszystkie poczynania przerwane. Tuż przed wybuchem wojny księdzu Chotyńskiemu udało się jedynie sprowadzić za blisko 5 tys. rubli ociosane bloki granitowe. W 1915 roku Rosjanie zabrali z drewnianej dzwonnicy 3 dzwony, które nigdy do Wilkowa nie wróciły. Taki stan pozostał aż do 1919 roku.
Naprawa kościoła, budowa dzwonnicy
Po objęciu funkcji proboszcza, ks. Jan Skwara zdecydował o przywróceniu budynku wilkowskiego kościoła do stanu z 1876 roku. Przy okazji, postanowił wybudować nową dzwonnicę, ponieważ konstrukcja starej była w fatalnym stanie. Nie wiadomo, kto polecił mu młodego architekta, Karola Sicińskiego z Warszawy, który w 1916 roku przyjechał w Lubelskie, aby na zlecenie Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości przeprowadzić inwentaryzację zabudowy Kazimierza i zamku w Bochotnicy. Warszawski architekt podjął się zadania. Już jesienią 1919 roku projekt dzwonnicy i kaplicy przedpogrzebowej przy kościele wilkowskim był gotowy. Pod koniec września 1919 roku ks. Jan Skwara złożył wniosek o zatwierdzenie projektu i wyrażenie zgody na budowę do Architekta Powiatu Puławskiego. Jednak niespodziewanie zaczęły pojawiać się przeszkody. Najpierw urzędnik zażądał dostarczenia dodatkowego pisma, w którym przyszły wykonawca budowy zobowiązałby się do wymurowania dzwonnicy ściśle według zatwierdzonego planu. W odpowiedzi mistrz murarski Jan Wicha złożył taką deklarację. Prawdziwy powód utrudniania inwestycji w Wilkowie, wyjaśniło pismo Architekta Powiatu Puławskiego do Architekta Okręgu Lubelskiego, wysłane 1 grudnia 1919 r. Czytamy w nim: Załączając złożony do zatwierdzenia przez proboszcza parafii Wilków pow. Puławskiego ks. Skwarę projekt dzwonnicy wraz bramą i kaplicą przedpogrzebową nam do zatwierdzenia, (stwierdzam ) co następuje: w ogólnych zarysach projekt dzwonnicy zyskałby, gdyby był mniej pretensjonalny, w tym celu proponuję usunięcie wieżyczki z hełmem i zakończenie tej części wprost spadkiem dachu, balustradę otworów drewnianych ze względu na trudności obecne dobrego wykonania balasek, proponuję wykonać robotą ciesielską z drewna, poza tym uważam ustawienie wieży z częścią skarpy na sklepieniu nietłumaczące się konstrukcyjnie. Znając zamiary miejscowego proboszcza prowadzenia budowy własnym kierownictwem i chęć jego poczynienia zmian na własną rękę, proponuję postawienie warunku, aby budowa wykonywała się tylko podług rysunków szczegółowych (detalicznych), głównie co do profilowania i gzymsowania, dostarczonych przez autora projektu. Z powyższego fragmentu należy sądzić, że urzędnik z puławskiego starostwa miał osobiste uprzedzenia wobec księdza Jana Skwary. Wymienił go złośliwie tylko z nazwiska, a także z góry założył, że wilkowski proboszcz złamie przepisy prawa budowlanego. 16 stycznia 1920 roku na zebraniu Komisji Budowlanej, działająca przy wydziale Architekta Budowlanego Okręgowej Dyrekcji Robót Publicznych Województwa Lubelskiego wsparła uwagi urzędnika ze starostwa puławskiego. Wydała też następującą opinię: Przesłany pismem z dn. 1.12.1920 roku nr 276 projekt dzwonnicy wraz z bramą i kaplicą przedpogrzebową w Wilkowie zwraca się celem poczynienia następujących zmian. Wskazanej w projekcie z prawej strony dzwonnicy wieżyczki konieczność takowej nie jest niczym uzasadniona, wobec tego umieszczenie analogicznego szczytu ze strony przeciwnej zaprojektowaniem było by najodpowiedniejszym, gdyż wieżyczka ta wobec egzystującej sygnaturki na kościele jako traktowaną być nie może. Skarpa idąca od ściany dźwigająca wieżyczkę, a wspierająca się na połowie sklepienia kaplicy, jest rzeczą niekonstrukcyjną i wobec tego niedopuszczalną – ze względów zaś estetycznych również niepożądaną. Projekt dzwonnicy wilkowskiej wrócił do poprawki. Co myślał o tym ks. Jan Skwara, nie wiadomo. Za to wiadomo jak zareagował Karol Siciński, autor projektu. Zacytujmy jego pismo do urzędników lubelskich: Do wydziału Architekta Budowlanego Okręgowej Dyrekcji Robót Publicznych Województwa Lubelskiego, na ręce Architekta Powiatowego w Puławach. Dnia 13 marca roku bieżącego otrzymałem odpis pisma Okręgowej Dyrekcji za nr 395 z dnia 18 stycznia 1920 r. Przyjmuję w zupełności wszelkie uwagi natury technicznej poczynione przez Okręgową Dyrekcję co do mojego projektu dzwonnicy w Wilkowie. Nie mogę niestety zastosować się do wymagań natury artystycznej, które krępują moją indywidualność twórczą i wypaczają zupełnie powziętą przeze mnie myśl oddania w formach architektonicznych dzwonnicy w Wilkowie, jaka się w mojej fantazji twórczej zrodziła. Gdyby Okręgowa Dyrekcja nie mogła w istniejącym ujęciu projektu mojego zatwierdzić, proszę przesłać projekt w drodze rekursu do Ministerstwa Robót Publicznych, Warszawa 28.03.1920, Karol Siciński. Stanowcza postawa warszawskiego architekta przyniosła pożądany efekt. Już 13 kwietnia 1920 roku Okręgowa Dyrekcja Robót Publicznych przesłała proboszczowi wilkowskiemu zatwierdzony projekt, akceptując bez żadnych uwag jego pierwotną wersję.
Jedyny taki pomnik
Po zakończonych perturbacjach z urzędnikami, roboty przy budowie dzwonnicy i kaplicy przedpogrzebowej w Wilkowie ruszyły z miejsca. Inwestycja prowadzona była pod ścisłym nadzorem budowlanym, przy wsparciu miejscowej policji. Pilnowano zwłaszcza porządku i bezpieczeństwa na budowie. Kiedy nastąpiło jej zakończenie nie wiadomo. Nie wiadomo też, kiedy nastąpiło poświęcenie obiektu. Z treści tablicy pamiątkowej umieszczonej nad kaplicą przedpogrzebową wynika, że było to w 1921 roku. Tablica informuje też, że dzwonnicę postawili parafianie wilkowscy w podzięce Królowej Najświętszej Maryi Panny za wyzwolenie Polski. Na froncie dzwonnicy widnieje też druga tablica pamiątkowa, poświęcona dziewięciu mieszkańcom parafii wilkowskiej, którzy padli na polu chwały w obronie Ojczyzny, odpierając od granic Państwa Polskiego nawałę bolszewicką w roku 1920, pod wodzą Marszałka Józefa Piłsudskiego. Tablica ta, o dziwo, przetrwała okupację niemiecką, a także czasy PRL-u. Nie tylko hitlerowcy, ale komuniści nie odważyli się jej uszkodzić. Przez lata była zamalowana jedynie wapnem, co nie przeszkadzało odczytać jej treści.

 

Tabliczka z wilkowskiej dzwonnicy, fot. J.Ogiński

Należy również dodać, że dzwonnica wilkowska jest także swoistym wodowskazem. Za każdym razem po katastrofalnym wylewie Wisły, na ścianie kaplicy przedpogrzebowej umieszczany jest znak pokazujący poziom wody powodziowej. Pierwszy – przeniesiony z dawnej dzwonnicy – nosi datę 1833 r. Dwa ostatnie pochodzą z 2010 roku, to znaczy po pierwszej fali powodziowej z 21 maja i drugiej, większej – z 6 czerwca.

Dąb Kazimierz

Powyższy tekst to kolejny prezent dla Czytelników naszego bloga od redaktora Janusza Ogińskiego. Zamieszczamy go z nadzieją (także samego Autora), że po jego publikacji zmieni się coś w otoczeniu „bohatera” tego artykułu. A że sprawa wymaga interwencji – widać na tej fotografii.

 

Dąb Kazimierz, fot. J. Ogiński

Moi dziadkowie, rodzice mamy, mieszkali w Wilkowie nad Wisłą. Każdego roku właśnie tam posyłano mnie, a także mojego brata Michała i siostrę Bogusię na wakacje. Lubiłem tam jeździć. Podobało mi się, kiedy dziadek zabierał nas do Kazimierza na jarmark, do fryzjera, na lody. Zakład fryzjerski był tam, gdzie dziś jest knajpa „U fryzjera”, a na lody chodziło się na ulicę Sadową. Pamiętam też, że wszystkie gościńce z Wilkowa w kierunku Kazimierza były polnymi drogami. Jeździło się przez Dobre, kierując się na tak zwaną „ żółtą” lub na „białą” górę. Droga przez „żółtą” górę, jak się można domyśleć, była lessowym wąwozem i prowadziła przez Dąbrówkę i Cholewiankę. Dziś trakt ten ma asfaltową nawierzchnię. Natomiast trasa przez „białą” górę wiodła przez Okale. Nazywano ją tak, ponieważ biegła przez spadziste wapienne wzniesienie Skarpy Dobrskiej. Potem, już na płaskowyżu, konie też musiały się natrudzić, bo jechało się – jak to napisała Maria Kuncewiczowa w Dwóch księżycachprzez piachy i jałowce. Tuż za Okalem było rozwidlenie dróg. Stamtąd można było dalej jechać przez Plebankę, albo przez Dębowe Góry. Plebanką było łatwiej dotrzeć do Kazimierza. Czasem jednak dziadek wybierał drogę koło dębu, od którego wywodzi się nazwa góry. Potem przez wąwóz między starym a nowym cmentarzem wjeżdżał do miasteczka. Wspomniany dąb był wówczas niezbyt okazałym drzewem. Bardziej intrygowała mnie tabliczka umieszczona przy dębie, na której napisane było, że w tym miejscu stał wielowiekowy dąb, pod którym król Kazimierz Wielki sprawował sądy.


Konrad Bielski w Spotkaniach z Kazimierzem tak opisywał to wymienione na tabliczce drzewo: Ten dąb to kawał historii. Dawniej był dumą Kazimierza. Rysowany, malowany, fotografowany niezliczoną ilość razy i reprodukowany na tysiącach pocztówek. Każdy turysta obowiązkowo musiał go obejrzeć, we wszystkich przewodnikach figurował na poczesnym miejscu i każdy miejscowy cicerone przyprowadzał tu zwiedzających, no i oczywiście na poczekaniu opowiadał życiorys drzewa. O, dawni przewodnicy mieli bujną fantazję i niecodzienny dar słowa. Dąb był rzeczywiście szacowny i niewątpliwie bardzo stary. Trudno mu lata policzyć, lecz majestat i dostojeństwo spływały z szerokich pokręconych konarów. Pień był już w wielu miejscach zmurszały, plombowany cementem, podmurowany i spinany żelaznymi obręczami, niektóre gałęzie uschły – ale całość była jeszcze imponująca. Szumiał wspaniale i stał sam, bez otoczenia innych drzew, w miejscu wyjątkowo eksponowanym – a widok stamtąd był rozległy i daleki. Oczywiście około starego drzewa krążyło mnóstwo legend i bajek. Że je sadził sam król Kazimierz (jakby trzeba było sadzić drzewa sześćset lat temu wśród bezkresnych puszczy), a jeśli już nie sadził, to pod nim sprawował sądy, że tam spotykał się z Esterką i tym podobne. Jednym słowem, królewskie drzewo łączono w tradycjach z królem.
I właśnie taką pocztówkę z kazimierskim dębem udało mi się kiedyś znaleźć.

 

Archiwalna pocztówka ze zbiorów J.Ogińskiego

Podczas jednego z wakacyjnych pobytów w Wilkowie, trochę z nudów, ale też z ciekawości, zainteresowałem się dużą drewnianą skrzynią z rosyjskimi napisami, która stała na strychu dziadkowego domu. Ja się okazało było to opakowanie po pociskach do „katiusz”, które na początku stycznia 1945 roku, tuż przed ofensywą wojsk radzieckich, stały w sadzie dziadka. W skrzyni było kilkanaście książek, przedwojenne gazety katolickie i rolnicze, trochę mało ważnych dokumentów. Wśród nich znalazłem starą widokówkę ze zdjęciem okazałego drzewa i wydrapanym podpisem: Kazimierz Dąb. Pocztówka była dla mnie zachętą do poznania historii dębu. Mniej więcej w tym samym czasie usłyszałem od kogoś, że na przedwojennej stuzłotówce jest również ilustracja kazimierskiego dębu. Zdobyłem więc ten banknot. I rzeczywiście, na rewersie (awers przedstawiał księcia Józefa Poniatowskiego) widniało okazałe drzewo, a w drugim planie znajdowała się rozległa rzeka. Podobieństwo tego obrazka do wizerunku z pocztówki było wyraźne. To utwierdziło mnie w przekonaniu, że na banknocie jest uwieczniony dąb z Kazimierza Dolnego. I to przekonanie tkwiło we mnie niemal do dziś.

 

Rewers i awers banknotu 100-złotowego, z wizerunkiem dębu, proj. J. Mehoffer, fot. ze zbiorów J.Ogińskiego


W 2016 roku, w 6 konkursie Drzewo Roku organizowanego przez Klub Gaja, zwyciężył dąb szypułkowy, rosnący na terenie zabytkowego parku dworskiego w Wiśniowej (w 2017 r. został Europejskim Drzewem Roku). Osoby zgłaszające to drzewo do konkursu uzasadniały, że rozsławił je 80 lat temu malarz Józef Mehoffer. Ponoć artysta urzeczony pięknem wiśniowskich dębów, uwiecznił jeden z nich w szkicu, a następnie na banknocie wyemitowanym w 1932 i wprowadzonym do powszechnego obiegu w 1934 roku. Rzeczywiście, Józef Mehoffer bywał w Wiśniowej, ponieważ był zaprzyjaźniony Janem Mycielskim, właścicielem tamtejszych dóbr. Jego żona Maria zlecała wielokrotnie Mehofferowi malowanie portretów rodzinnych i innych obrazów, które były ozdobą dworu.
Jest także inna hipoteza, iż pierwowzorem drzewa ze stuzłotówki był dąb rosnący na Kamiennej Górze, w Gdyni. Taką teorię głosił wybitny polski numizmatyk i heraldyk, prof. Marian Gumowski. Według niego, widok dębu na banknocie był alegorią trwałości, potęgi, długowieczności, a także łączności Polski z morzem. Marian Gumowski dopatrzył się bowiem na banknocie wybrzeża Bałtyku z wydmami oraz zarysu miejskiej zabudowy. Nie upieram się, że zasłyszana kiedyś przeze mnie opowieść jest prawdziwa, ale mam też wątpliwości co do powyższych teorii. Jakoś nie pasuje mi dąb rosnący na nadmorskich wydmach. Z kolei w pobliżu dębu z Wiśniowej nie ma jakiejkolwiek rzeki (nie licząc małego strumyka Pstrągówka), stawu czy jeziora, nie wspominając o morzu.
Wracając do historii dębu kazimierskiego, należy podkreślić, że już w 1907 roku drzewo to było znane zarówno w Galicji, jak też w Kongresówce. W trzeciej części słynnych Wycieczek po kraju Aleksandra Janowskiego, na stronie 58 czytamy: W lesie miejskim stoi parę potężnych dębów, a jeden z nich sterczy blisko na wzgórzu. Dąb ten według Berka ma „więcej niż tysiąc lat”, gdyż „sadził go król Kaźmirz. Kto wie jednak, czy rzeczywiście ten olbrzym nie pamięta Jagiellonów. Niestety, jeden z mieszczan tutejszych, ze zwykłym u nas poszanowaniem dla starych pamiątek i ogólnej własności, podpalił kiedyś wnętrze olbrzyma, aby zebrać rój pszczół, który tam osiadł. Dąb wypalił się wewnątrz, kilka konarów uschło, kilka zaś jeszcze się zieleni. Robi też dziś wrażenie owego drzewa, o którym mówi Kochanowski: „Dąb choć miejscy przeschnie, chocia ma list płowy, przedsię stoi potężnie”. Dąb ten ma blisko 9 metrów obwodu. Przywieszona na nim kapliczka z obrazem M.B. Częstochowskiej zabezpiecza go od ścięcia. Popularność Wycieczek po kraju Aleksandra Janowskiego była ogromna. Jest więc możliwe, że z tego bedekera o kazimierskim dębie dowiedział się też Józef Mehoffer.
W okresie międzywojennym Jan Zygmunt Mycielski (syn Jana i Marii) i jego przyszła żona Hanna z domu Bal, studiowali malarstwo w Krakowie. Jan u Wojciecha Weissa i Józefa Mehoffera, a Hanna u Felicjana Kowarskiego. Razem z nimi studiowali też ich przyjaciele: Zygmunt Waliszewski, Jan Czapski, Jan Cybis i Hanna Rudzka (po ślubie z Janem Cybisem w 1924 roku, podpisywała się Hanna Rudzka-Cybisowa). Ponieważ Mycielscy byli w zażyłych stosunkach z Jadwigą i Józefem Mehofferami, wymienieni powyżej studenci często gościli w ich domu. Niewykluczone, że podczas takich spotkań rozmawiano nie tylko o sztuce, ale też o miejscach skąd pochodzili. Hanna Rudzka pochodziła z Lublina. W wieku 14 lat zaczęła uczyć się prywatne rysunku u malarza Władysława Barwickiego oraz Henryka Krystyna Wiercińskiego. Równolegle uczyła się w gimnazjum filologicznym w Lublinie. Wyjeżdżając z Lublina na studia, miała już wiedzę o historii i zabytkach Lubelszczyzny. Znała też Kazimierz i jego historyczne pamiątki. Ujmując rzecz hipotetycznie, mogła w czasie którejś z rozmów z Józefem Mehofferem wspomnieć o kazimierskim dębie.
Bank Polski, ogłaszając w 1926 roku konkurs na projekt banknotu o nominale stu złotych, postawił przed twórcami kilka szczególnych wymagań. Przede wszystkim zaprojektowany banknot miał być wartościowy artystycznie oraz przekazywać alegorycznie treści związane z odrodzoną ojczyzną, kontynuującą prawie 1000-letnią polską państwowość. Dla większości naszych rodaków z dawną Rzeczpospolitą były kojarzone: Gniezno, Kraków, Warszawa, Grunwald, Wawel, Jasna Góra, rzeka Wisła, a także: Krak i Wanda, królowa Jadwiga Andegaweńska, król Kazimierz III Wielki, hetman Stefan Czarniecki, gen. Tadeusz Kościuszko, książę Józef Poniatowski. Wiedział o tym Józef Mehoffer, projektując stuzłotowy banknot.

i okolice… Janowiec

Powyższy tekst – a
właściwie towarzyszące mu galerie zdjęć – powstaje na prośbę naszych
Czytelników. Bohaterem tej opowieści będzie Janowiec. Nie wiem, czy Państwo
wiedzą, ale było to ukochane miasteczko Marii Kuncewiczowej. To do Janowca
pisarka woziła wszystkich zagranicznych gości. Kiedy odwiedzali Kuncewiczów w
Polsce, ci mieli już ustaloną i jak się okazuje, sprawdzoną marszrutę.

 

Pokazujemy okolice, wozimy ich, mamy samochód, więc
jednym z takich stałych szlaków jest Janowiec. Stamtąd jest jeden z najpiękniejszych
widoków, jakie znam. I to mówię z całym poczuciem odpowiedzialności; a
widziałam wiele krajów. Widok ze wzgórza janowieckiego na te łęgi, te
pastwiska, tę rzekę w tak patetycznych skrętach, widok na Kazimierz stamtąd,
potem te przewspaniałe łąki utkane kwiatami jak rzadko która łąka na świecie –
to wszystko jest niezmiernie piękne i robi wrażenie na osobach rozmaicie
usposobionych i przybywających z różnych stron świata. Nasza francuska
przyjaciółka, wdowa po sekretarzu generalnym Pen-Clubu, pani, która wiele
podróżuje – zamożna, samotna, sangwiniczna Francuzka – po spacerze w Janowcu
wykrzyknęła : „To jest tak piękne, że w ogóle nie kwalifikuje się do określenie
„ładne”, tylko to jest piękne, to jest arcypiękne.

 

J.B. Priestley, pisarz, dramaturg, kiedyś i
polityk, w czasie wojny razem z moim mężem roili sobie różne plany Europy
powojennej, a ja stykałam się z nim w związku z moją akcją o obywatelstwo
światowe, czego on tez był wielkim zwolennikiem w pewnych kategoriach i w pewnych
warunkach – więc ten właśnie Priestley był tu razem z żona – i w Janowcu,
starszy już pan, zgorzkniały i znudzony, bo już tyle widział, tyle zaznał,
wyciągnął jakiś notatnik z kieszeni i zaczął rysować.  Już nie opisywać, ale rysować, tak mu się
podobało.  Amerykanie też tu często
przyjeżdżają, studenci z Chicago, gdzie wykładałam literaturę polską, także moi
koledzy slawiści z innych uniwersytetów- im tez przemawia do wyobraźni pejzaż
okoliczny. Wydaje się taki łagodny, jak jakiś stary, zaniedbany park.  Tak mi powiedział kiedyś pewien student z
Kalifornii: :”Kalifornia – tak, piękna. Ale taka jakaś ostra, aż niesamowita. A
tutaj – wyjdzie się w pole i zaraz jakiś lasek, jakaś dolinka i to wszystko
wygląda jak stary, zaniedbany park
.
( wywiad Kai Kamińskiej z Marią Kuncewiczową, Argumenty 1978 r.)

 

ps.. Dziś aż trzy galerie zdjęć.

  1. fot. Piotr jaworek 2018 r.
  2. fot. Piotr Makowski 2019 r.
  3. fot. M.Januszek-Surdacka 2019 r. podczas realizacji projektu „Mali przewodnicy po Janowcu”. Wersja elektroniczna przewodnika, przygotowanego przez uczniów Szkoły Podstawowej w Janowcu do pobrania na Google Play

Niezwykły pomnik – dzwonnica przy wilkowskim kościele

Pomysł, aby napisać coś o Karolu Sicińskim chodził za nami od jakiegoś czasu. Uczestnicy naszych muzealnych spacerów wiedzą, że za każdym razem opowiadamy o tym wyjątkowym architekcie i – choć nie zawsze jest to w planach – wędrujemy Zaczarowanym Krzywym Kołem, jedną z najurokliwszych uliczek Kazimierza Dolnego. Nie spodziewaliśmy się jednak, że w pracy nad sylwetką Sicińskiego ktoś nam pomoże. Zaskoczeniem było również to, że opowieść nie będzie dotyczyć „opus magnum” architekta, lecz zupełnie innej miejscowości. Ten tekst oraz fotografie otrzymaliśmy od red. Janusza Ogińskiego. Dziękujemy !

To jedyny tego typu pomnik w naszym kraju wzniesiony dla upamiętnienia odzyskania niepodległości przez Polskę, a także dla oddania czci mieszkańcom wilkowskiej gminy, poległym w wojnie polsko-bolszewickiej w 1920 roku. Dziś to prawie symbol i znak rozpoznawczy Wilkowa nad Wisłą.

 

Dzwonnica kościoła w Wilkowie, fot. J. Ogiński


Na pomysł zbudowania tego rodzaju pamiątki narodowej wpadł ksiądz Jan Skwara, który w 1919 roku trafił do wilkowskiej parafii św. Floriana. Była to nagła nominacja, ponieważ jego poprzednik, ks. Feliks Czyżewski, zmarł 11 marca tego roku na tyfus plamisty, zakaźną chorobę panującą wówczas w okolicy. Przed nowym proboszczem stanęło duże wyzwanie, bo parafia wilkowska wymagała zdecydowanych działań porządkowych i gospodarczych. Powodem była niedawno zakończona I wojna światowa. Poza tym świątynia i jej otoczenie było w dużym nieładzie spowodowanym m.in przedwojennymi próbami rozbudowy kościoła.

Plany, których nigdy nie zrealizowano
W 1898 roku do wilkowskiej parafii został skierowany ks. Stanisław Siennicki, gdyż ówczesny proboszcz ks. Adolf Grabowski, będąc w podeszłym wieku, potrzebował energicznego pomocnika. Zaraz po przyjeździe nowo przybyły kapłan uznał, że konieczne jest powiększenie świątyni. Wprawdzie w 1876 roku kościół został rozbudowany, ale i tak brakowało miejsca dla wiernych z rozległej parafii, liczącej wówczas około siedmiu tysięcy parafian. Pomysł został dobrze przyjęty przez wiernych, dlatego ksiądz Siennicki zlecił wykonanie projektu budowniczemu powiatowemu, Stanisławowi Koziełło-Poklewskiemu. Koszty rozbudowy oszacowano wstępnie na 5000 rubli. W tym czasie ks. Stanisław Siennicki został awansowany na proboszcza w Kurowie. Na jego miejsce biskup lubelski Franciszek Jaczewski skierował do Wilkowa 1 grudnia 1906 r. ks. Antoniego Chotyńskiego, który od lipca tegoż roku pełnił funkcję kapelana w prowizorycznej kaplicy, w majątku Marii i Jana Kleniewskich w Dratowie. Kilka miesięcy później, w 1907 r. ks. Antoni Chotyński przeszedł na wikariat w parafii Kumów, natomiast do Wilkowa skierowany został ks. Wojciech Bojarczuk. Kolejny nowy ksiądz od razu zakwestionował plany inżyniera Poklewskiego, uznając, że nie spełniają jego oczekiwań. Przekonał parafian, że dopiero kościół z trzema nawami i kaplicą zaradzi ciasnocie. Zrezygnowano więc z wcześniejszego projektu i zlecono wykonanie nowego architektowi, Kazimierzowi Skórewiczowi. Mimo braku kompletnej dokumentacji projektowej, roboty rozbudowy koscioła ruszyły jesienią 1908 roku. Zaczęto od ułożenia ław fundamentowych pod planowane nawy boczne, rozbierając przy tym zakrystię, przypory przy prezbiterium i część murowanego ogrodzenia wokół kościoła. Prace przerwano dopiero, gdy nastały duże mrozy. Do końca roku udało się tylko jeszcze przywieźć 80 tysięcy sztuk cegły. Z początkiem 1909 roku ks. Wojciech Bojarczuk otrzymał nominację na proboszcza parafii św. Zygmunta w Łosicach. Niedługo po tym, 20 stycznia 1909 roku, wrócił do Wilkowa, już jako wikariusz, ks. Antoni Chotyński (po śmierci ks. Grabowskiego, na prośbę parafian wilkowskich, ks. Antoni Chotyński został mianowany jego następcą). Na wieść o tym lubelski generał-gubernator Jewgienij Wasiljewicz Mienkin zawiadomił biskupa ordynariusza, że nie wyraża na to zgody (powodem była antyrosyjska postawa księdza). Władze carskie wstrzymały też rozpoczęte prace budowlane do czasu ostatecznego zatwierdzenia projektu przez Kazimierza Skórewicza. Tymczasem architekt był tak zaabsorbowany budową kościoła w Zagłobie, że zaniedbywał inne zlecenia. Dopiero po trzech latach kompletny projekt trafił do Wilkowa. Niestety, dopatrzono się w nim uchybień technicznych. Zerwano więc kontrakt ze Skórewiczem, i zaangażowano warszawskiego architekta, Kazimierza Prokulskiego. Ten zakwestionował wszystko, co do tego czasu zostało zrobione i zalecił budowę całkowicie nowej świątyni. Komitet budowy kościoła wilkowskiego oraz ks. Antoni Chotyński (legalny proboszcz od 12 października 1912 r.) przystali na to, ale wybuchła I wojna światowa i wszystkie poczynania zostały przerwane. Tuż przed wybuchem wojny księdzu Chotyńskiemu udało się jedynie sprowadzić za blisko 5 tys. rubli ociosane bloki granitowe. W 1915 roku Rosjanie zabrali z drewnianej dzwonnicy 3 dzwony, które nigdy do Wilkowa nie wróciły. Taki stan pozostał aż do 1919 roku.

 

Stara dzwonnica w Wilkowie, fot. ze strony fotopolska.eu

Naprawa kościoła, budowa dzwonnicy
Po objęciu funkcji proboszcza, ks. Jan Skwara zdecydował o przywróceniu wilkowskiego kościoła do stanu z 1876 roku. Przy okazji, postanowił wybudować nową dzwonnicę, ponieważ konstrukcja starej była w fatalnym stanie. Nie wiadomo kto polecił mu młodego architekta Karola Sicińskiego z Warszawy, który w 1916 roku przyjechał w Lubelskie, aby na zlecenie Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości przeprowadzić inwentaryzację zabudowy Kazimierza i zamku w Bochotnicy. Warszawski architekt podjął się zadania. Już jesienią 1919 roku projekt dzwonnicy i kaplicy przedpogrzebowej przy kościele wilkowskim był gotowy. Pod koniec września 1919 roku ks. Jan Skwara złożył wniosek do Architekta Powiatu Puławskiego o zatwierdzenie projektu i wyrażenie zgody na budowę. Jednak niespodziewanie zaczęły pojawiać się przeszkody. Najpierw urzędnik zażądał dostarczenia dodatkowego pisma, w którym przyszły wykonawca budowy zobowiązałby się do wymurowania dzwonnicy ściśle według zatwierdzonego planu. W odpowiedzi mistrz murarski Jan Wicha złożył taką deklarację. Prawdziwą przyczynę piętrzenia trudności w budowie dzwonnicy w Wilkowie, wyjaśnia dopiero pismo Architekta Powiatu Puławskiego do Architekta Okręgu Lubelskiego, wysłane 1 grudnia 1919 r. Czytamy w nim: Załączając złożony do zatwierdzenia przez proboszcza parafii Wilków pow. Puławskiego ks. Skwarę projekt dzwonnicy wraz bramą i kaplicą przedpogrzebową nam do zatwierdzenia, (stwierdzam ) co następuje: w ogólnych zarysach projekt dzwonnicy zyskałby, gdyby był mniej pretensjonalny, w tym celu proponuję usunięcie wieżyczki z hełmem i zakończenie tej części wprost spadkiem dachu, balustradę otworów drewnianych ze względu na trudności obecne dobrego wykonania balasek, proponuję wykonać robotą ciesielską z drewna, poza tym uważam ustawienie wieży z częścią skarpy na sklepieniu nietłumaczące się konstrukcyjnie. Znając zamiary miejscowego proboszcza prowadzenia budowy własnym kierownictwem i chęć jego poczynienia zmian na własną rękę, proponuję postawienie warunku, aby budowa wykonywała się tylko podług rysunków szczegółowych (detalicznych), głównie co do profilowania i gzymsowania, dostarczonych przez autora projektu. Z cytowanego pisma widać, że urzędnik ze starostwa w Puławach miał jakieś osobiste uprzedzenia wobec księdza Jana Skwary. Wymienił go złośliwie tylko z nazwiska, a także z góry założył, że wilkowski proboszcz będzie łamał przepisy prawa budowlanego.

 

Projekt budowy dzwonnicy kościoła w Wilkowie, fot. ze zbiorów Archiwum Państwowego w Lublinie


16 stycznia 1920 roku zebrała się Komisja Budowlana działająca przy wydziale Architekta Budowlanego Okręgowej Dyrekcji Robót Publicznych Województwa Lubelskiego i na swoim posiedzeniu… poparła uwagi urzędnika ze starostwa puławskiego. Przesłany pismem z dn. 1.12.1920 roku nr 276 projekt dzwonnicy wraz z bramą i kaplicą przedpogrzebową w Wilkowie zwraca się celem poczynienia następujących zmian. Wskazanej w projekcie z prawej strony dzwonnicy wieżyczki konieczność takowej nie jest niczym uzasadniona, wobec tego umieszczenie analogicznego szczytu ze strony przeciwnej zaprojektowaniem było by najodpowiedniejszym, gdyż wieżyczka ta wobec egzystującej sygnaturki na kościele jako traktowaną być nie może. Skarpa idąca od ściany dźwigająca wieżyczkę, a wspierająca się na połowie sklepienia kaplicy, jest rzeczą niekonstrukcyjną i wobec tego niedopuszczalną – ze względów zaś estetycznych również niepożądaną. W efekcie projekt dzwonnicy wilkowskiej wrócił do poprawki. Co myślał o tym ks. Jan Skwara, nie wiadomo. Za to wiadomo, jak zareagował Karol Siciński, autor projektu. Zacytujmy jego pismo do urzędników lubelskich: Do wydziału Architekta Budowlanego Okręgowej Dyrekcji Robót Publicznych Województwa Lubelskiego, na ręce Architekta Powiatowego w Puławach. Dnia 13 marca roku bieżącego otrzymałem odpis pisma Okręgowej Dyrekcji za nr 395 z dnia 18 stycznia 1920 r. Przyjmuję w zupełności wszelkie uwagi natury technicznej poczynione przez Okręgową Dyrekcję co do mojego projektu dzwonnicy w Wilkowie. Nie mogę niestety zastosować się do wymagań natury artystycznej, które krępują moją indywidualność twórczą i wypaczają zupełnie powziętą przeze mnie myśl oddania w formach architektonicznych dzwonnicy w Wilkowie, jaka się w mojej fantazji twórczej zrodziła. Gdyby Okręgowa Dyrekcja nie mogła w istniejącym ujęciu projektu mojego zatwierdzić, proszę przesłać projekt w drodze rekursu do Ministerstwa Robót Publicznych, Warszawa 28.03.1920, Karol Siciński.

 

Pismo odwoławcze Karola Sicińskiego, fot. ze zbiorów Archiwum Państwowego w Lublinie

Stanowcza postawa warszawskiego architekta przyniosła pożądany efekt. Już 13 kwietnia 1920 roku Okręgowa Dyrekcja Robót Publicznych przesłała proboszczowi wilkowskiemu zatwierdzony projekt, akceptując bez żadnych uwag jego pierwotną wersję. Można domyślać się, że zadziałała stanowcza postawa Karola Sicińskiego, a zwłaszcza żądanie odesłania projektu – w razie odmowy – do Ministerstwa Robót Publicznych. Pewnie dotarła też do lubelskich urzędników informacja, że architekt Karol Siciński został pracownikiem Ministerstwa Wyznań i Oświecenia Publicznego w departamencie budownictwa szkolnego.

Jedyny taki pomnik
Po zakończonych perturbacjach z urzędnikami, roboty przy budowie dzwonnicy i kaplicy przedpogrzebowej w Wilkowie ruszyły z miejsca. Inwestycja prowadzona była pod ścisłym nadzorem budowlanym, wspieranym przez miejscową policję. Pilnowano zwłaszcza porządku i bezpieczeństwa na budowie. Nie udało się, niestety ustalić dokładnej daty zakończenia i poświęcenia inwestycji. Z treści tablicy pamiątkowej umieszczonej nad kaplicą przedpogrzebową wynika, że stało się to w 1921 roku.

 

Tablica informuje też, że dzwonnicę postawili parafianie wilkowscy w podzięce Królowej Najświętszej Maryi Panny za wyzwolenie Polski. Na frontonie dzwonnicy znajduje się też druga tablica pamiątkowa, poświęcona dziewięciu mieszkańcom parafii wilkowskiej, którzy zginęli na polu chwały w obronie Ojczyzny, odpierając od granic Państwa Polskiego nawałę bolszewicką w roku 1920, pod wodzą Marszałka Józefa Piłsudskiego.Tablica przetrwała okupację niemiecką, a także czasy PRL-u. Nie tylko hitlerowcy, ale i najbardziej zawzięci komuniści nie odważyli się jej uszkodzić. Przez te lata była jedynie zamalowana wapnem, co jednak nie przeszkadzało w odczytaniu treści.
Dzwonnica wilkowska jest także swoistym wodowskazem. Po każdej powodzi, na ścianie kaplicy przedpogrzebowej umieszczany jest znak pokazujący poziom wezbranej wody. Pierwszy – przeniesiony z dawnej dzwonnicy – nosi datę 1833 r. Dwa ostatnie pochodzą z 2010 roku, po pierwszej fali powodziowej z 21 maja i drugiej, większej, z 6 czerwca.

 

wodowskaz na ścianie dzwonnicy, fot. J.Ogiński

Klasztor oo. Franciszkanów (ul. Klasztorna 3)

 

Wejście do klasztoru oo. Franciszkanów Reformatów w Kazimierzu Dolnym (fot. Stanisław Turski)

Dziedziniec klasztorny i jego krużganki to moje ulubione miejsce w Kazimierzu Dolnym. Niebacznie, choć chyba w pełni świadomie dzielę się nim ze wszystkimi uczestnikami naszych muzealnych spacerów. Bo bez względu na temat naszej wędrówki, zawsze przekonam (nawet tych najmniej chętnych do wspinania się po schodach) do tego, że widok z dziedzińca jest kompendium wiedzy o Miasteczku. Nawet mniej wrażliwi (i zasapani wspinaczką) ulegają urokowi tego miejsca. Patrzą na panoramę kazimierską, szukają wśród szarych i czerwonych dachów Wisły i jej łach, dziwią się, że z tej odległości fara, ruiny zamku i baszt stoją niemal w jednej linii, zdając się być monolitem. Zazdroszczą pomysłu prof. Pruszkowskiego jego pracowni, wzniesionej na zboczu Góry Trzech Krzyży. Poszukują także sacrum, o które w tym miejscu… łatwiej.

 

Panorama kazimierska z dziedzińca klasztornego (fot. Stanisław Turski)

Tę heretycką (dla niektórych) opinię podzielała Maria Kuncewiczowa. Nie bez powodu odwiedzała świątynię, przyjaźniła się z braćmi zakonnymi oraz wybrała to miejsce jako furtkę u kresu ziemskiego, a na początku nieziemskiego bytu.

Powyższy tekst nie jest, bynajmniej, efektem obecnej
sytuacji ( z tego względu bliższa nam powinna być raczej Góra Trzech Krzyży).
Chociaż… skończyłam lekturę pewnej książki o Kazimierzu Dolnym (wygórowana cena
na aukcji internetowej, ale trudno). Choć jej autorzy powołują się na autorytety
kazimierskie (m.in. „Brulion Kazimierski- notabene czy wiecie, że jest on
dostępny on-line, w sieci ?) to egzaltacja, towarzysząca całej książce jest
nieznośna.  Otóż w tejże książce znalazł
się wywód o tym, która góra powinna nazywać się „Wietrzną”. Ponoć właśnie
trzykrzyska, bo jest starsza, a ta obecnie „Wietrzna”, z klasztorem nosiła
miano „Góry Plebaniej” (stąd pobliska Plebanka). W XVI wieku górę mieli od
proboszcza fary odkupić bracia Przybyłowie i wybudować tu mały kościółek.
Został konsekrowany w 1591 r. Na tę okoliczność miejscowy rzemieślnik-
Stanisław namalował obraz Zwiastowania, według niderlandzkiej ryciny Hendrika
Goltziusa. Już wkrótce obraz został otoczony czcią jako „cudowny”. Świątynia
pod wezwaniem Zwiastowania Najświętszej Marii Panny zaczęła przyciągać rzesze
wiernych, modlących się o cud.

Cała historia klasztorna została skrupulatnie spisana przez
ojca Albina Srokę ( bohatera tekstu w kategorii „Bywalcy”).

Swój kamyczek do tej opowieści dołożyła Maria Kuncewiczowa.
W Listach do Jerzego czytamy opis
koronacji obrazu. Uroczystość (druga po wąwolnickiej) odbyła się 7 września
1986 r. na kazimierskim Rynku. Obraz
przedstawia zwiastowanie przez archanioła Gabriela, że dziewica Maryja,
zapłodniona przez Ducha Świętego, zostanie Matką Zbawiciela ludzi od ich
pożądliwości, gniewu i pychy, a przez to zapewni Zycie tym, „co idą w Imię Pańskie”.
Kiedy pierwszy raz spojrzałam na ten obraz, pomyślałam „jakaż to piękna wizja
sprawy niewidzialnej”. Kimkolwiek był ten malarz, Holendrem, Włochem czy
Polakiem, jakąkolwiek techniką się posługiwał, przemówił jak znawca ludzkiej
duszy.

Scena dzieje się na
pograniczu dwóch światów. Maryja to mieszkanka ziemi, u jej stóp stoi koszyczek
z robótka kobiecą, a na oparciu klęcznika leży otwarta księga modłów. A więc
wysłannik ze skrzydłami wielkiego ptaka, obywatel żywiołu nieziemskiego, klęczy
przed ziemianką. Oznajmia jej wolę Stworzyciela „wszystkich rzeczy widzialnych
i niewidzialnych”, że oto ona, zapłodniona przez Ducha Świętego, urodzi
Boga-Człowieka. Zwiastun trzyma w ręku kwiat z nazareńskiego ogrodu, ale jego
obecność rzuca w ciemne powietrze Nazaretu wielki snop jasności, w której pławi
się nieziemski Duch Święty w postaci gołębia, a wokoło niego skrzydlate dzieci
czekają na uziemienie. Malarz nie odebrał wybrance Stworzyciela jej ludzkich
cech, które miały z niej uczynić Zbolałą Matkę Mesjasza. Kobieta, przed którą
klęczy archanioł, nie wyraża gestem ani twarzą uczucia dumy czy zachwytu.
Wyraża lęk i niepewność. Ten ludzki strach przed boskością czyni jej akt
posłuszeństwa woli Boga „niech mi się stanie wedle słowa Twego” – aktem tragicznym.
(…) Kiedy pierwszy raz patrzyłam na ten obraz (…) nasunęła mi się myśl o
pokrewieństwie Zwiastowania z natchnieniem, jakie nawiedza rzemieślnika,
czyniąc z niego artystę.

Powyższy tekst to efekt prezentu, jaki otrzymaliśmy od niezawodnego red. Janusza Ogińskiego. To archiwalne, unikatowe fotografie z uroczystości koronacji obrazu Zwiastowania Najświętszej Marii Panny z Kazimierza Dolnego. Wraz ze zdjęciami otrzymaliśmy taki oto list: Byłem tam prywatnie, jako uczestnik mszy św. Sądzę, że są to zdjęcia nie tylko historyczne, ale też unikalne, bo prawdopodobnie nikt poza mną nie był tam z aparatem fotograficznym. Może tylko ktoś z tygodnika katolickiego „Zorza”, ale gazeta ta dawno zniknęła z rynku prasowego, i jej archiwum także. Tylko dwie ze wspomnianych fotek były wykorzystane przez o. Albina Srokę w monografii kazimierskiego sanktuarium (wyd. z roku 1999, i wyd. 2009). Reszty fotografii nikt do tej pory nie widział. Zdjęcia były wykonane na kliszy fotograficznej, ale wysyłam już przerobione na wersję cyfrową.

Willa „Łopuszanka” (ul. Puławska)

Wszystko zaczęło się od poszukiwania
pomysłu na zbliżającą się „Noc Muzeów”. Zaświtał nam wówczas w głowach pomysł na
spacer z duchami. Pomysł okazał się trudny do realizacji, choć towarzyszące
pisaniu tego tekstu znaki można uznać za prorocze…

 

Willa Łopuszanka , zdjęcia z katalogu Jana Wydry, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

W sąsiedztwie spichlerzy, w niedalekiej odległości od Wisły znajduje się willa, wzniesiona na początku XX wieku, według projektu Ksawerego Dionizego Drozdowskiego. Do tego domu wprowadzili się państwo Łopuscy. Podobno uciekli do Kazimierza Dolnego przed rewolucją październikową. Jej ofiarą miał być ukochany syn pani Heleny. Małżeństwo miało jeszcze dwóch dorosłych synów: Bohdana i Jana.

Ciekawostka, Jan Łopuski, z wykształcenia leśnik, powrócił po latach do Kazimierza i był aktywnym członkiem tutejszego Towarzystwa Przyjaciół. Nakładem Towarzystwa, w roku 1988 ukazała się książka Jana Łopuskiego Kniaziowe łowy czyli opowieści starego leśnika przy kazimierskim kominku.

 

Jan Łopuski, fotografia z książki „Kniaziowe łowy…”

Bohaterką
tej opowieści ma być jednak pani Helena, wysoka, szczupła kobieta niepospolitej
urody i takichż zainteresowań.
Lubiła poezję i
malarstwo, a w kazimierskim domu prowadziła pensjonat i salon towarzyski.
Bywali tu m.in. Józef Czechowicz oraz Jan Wydra. Malarza i właścicielkę „Łopuszanki”
połączyły zdolności… parapsychologiczne. Pani Helena wierzyła w reinkarnację,
była również zapaloną spirytystką i doskonałym medium. Niektórzy uważali, że
potrafiła przepowiadać przyszłość. Opinie, niejako uwierzytelnione przez
dziennikarza i bywalca kazimierskiego, Konrada Bielskiego stały się, po niemal
stu latach, pożywką dla pisarza, Pawła Huelle. Te tego wątku dojdziemy za
chwilę.

W salonie
Heleny Łopuskiej miał bywać sam Marszałek Józef Piłsudski, wielki orędownik
spirytyzmu.  Wysoce prawdopodobne jest
to, że Józef Wydra i Piłsudski spotkali się w pensjonacie Łopuszańskiej.
Efektem tego spotkania mógł być zaginiony (ale utrwalony na fotografii) portret
Piłsudskiego, autorstwa J. Wydry.

 

Jan Wydra, Zaginiony portret Józefa Piłsudskiego, fotografia z katalogu J. Wydry, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Tropem kontaktów Józefa Piłsudskiego z Heleną Łopuską chcieli ruszyć dziennikarze, odpytujący Przemysława Semczuka, autora poczytnej książki Magiczne dwudziestolecie, w skrupulatny – by nie powiedzieć naukowy – sposób wyjaśniającej zagadnienia polskiego spirytyzmu w okresie dwudziestolecia. W jednym z wywiadów towarzyszących promocji wydawnictwa znalazłam taki oto fragment: Piłsudski pod koniec życia korzystał (…) z usług Jasnowidzącej znad Wisły, która miała na koncie wiele trafnych przepowiedni oraz wyleczeń chorób. Do Belwederu wezwano ją, aby pomogła chorującemu na raka marszałkowi. Nie wiadomo dokładnie jak te wizyty wyglądały, ale pewnym jest, że kolejnym jej „klientem” był prezydent Ignacy Mościcki. – Nie wyleczyła marszałka z raka wątroby, ale przekazy mówią, że ulżyła mu w cierpieniach. Jego adiutanci wspominali, że Piłsudski miał bardzo wyraziste wizje przed śmiercią. Ukazywała mu się zmarła na białaczkę siostra oraz nieżyjąca matka i brat Bronisław. Miał rozmawiać z nimi tak jakby byli w pomieszczeniu i stali nad jego łóżkiem. To było dla nich dowodem, że pasjonujące go siły nadprzyrodzone nie były tylko zabawą. Jak zapewne się Państwo domyślają, nasze skojarzenia poszybowały w stronę Heleny Łopuskiej. Bo i dar jasnowidzenia i Wisła się zgadzają. Uczciwość nakazała nam jednak sprawdzenie tych sensacyjnych doniesień. Obyło się bez wirującego talerzyka. Dziennikarz „wywiadujący” Semczuka przypisał zasługi słynnej wróżbitki Agnieszki Pilchowej z Wisły anonimowej jasnowidzącej znad Wisły. Szkoda, bo zapowiadało się na kolejną sensację.

Czy jednak Helena Łopuska ich potrzebuje?  Wieloletnia mieszkanka Kazimierza Dolnego, Halina Werman, opowiadająca Bożenie Gałuszewskiej (blog wkazimierzudolnym.pl) o Łopuskich wspominała,  że ozdobą salonu były portrety inkarnacji pani Heleny m.in. w stroju mniszki.

 

Jan Wydra, Helena Łopuska, fotografia z katalogu J. Wydry, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Autorem obrazu jest, oczywiście, Jan
Wydra. Malarz w latach 1928-29 mieszkał w ”Łopuszance”. Wg. autorów katalogu
wystawy Jana Wydry w Kazimierzu Dolnym, był to najlepszy okres w jego
twórczości. Kto wie, może fotografia, znajdująca się w archiwum Ośrodka Brama
Grodzka teatr NN w Lublinie pochodzi właśnie z pamiętnych, szczęśliwych wakacji?

 

Z kazimierskiej plaży, na zdjęciu m.in Helena Łopuska fot. ze zbiorów Ośrodka Brama Grodzka Teatr NN

Odnosimy jednak nieodparte wrażenie,
ze Helena Łopuska wymyka nam się z opisów i zdjęć. Proszę uważnie przyjrzeć się
opisowi fotografii. Czy jest możliwe, aby ten siwowłosy jegomość w koszulinie
był (nawet dla żartu) piękną kobietą?

Helena Łopuska przeżyła okupację. Halina Werman wspominała, że była aresztowana przez gestapo, ale wykupywała się dzięki posiadanej kolekcji obrazów. Willa, wraz otaczającym ogrodem zostały poważnie zniszczone w czasie działań wojennych (w pobliżu domu znajdowała się przeprawa przez Wisłę). Łopuskiej nie było stać na kosztowny remont. Dlatego sprzedała swój dom księdzu  Józefowi Czesławowi Małysiakowi. Pojawił się w Kazimierzu w 1948 r., był rektorem kościoła św. Anny oraz współtwórcą Zgromadzenia Sióstr Rodziny Betańskiej. To właśnie on sprowadził betanki do Kazimierza Dolnego. Opiekowały się one Heleną Łopuską do śmierci.

 

Oto efekt naszych poszukiwań – wykorzystane za zgodą prowadzących FB

Z połączenia ezoteryki i religii może
powstać tylko jedno. Motywy postanowił połączyć w dramat Paweł Huelle. W 2011
r., na zamówienie lubelskiego Teatru im. Juliusza Osterwy napisał spektakl Zamknęły się oczy ziemi, w którym umiejętnie
połączył obydwa wątki. Spirytystka, Klementyna Wysocka, w otoczeniu socjety
(dam, literatów i oficerów) urządza seans i przepowiada przyszłość. Wieszczy m.in.
wybuch wojny, morderstwa żołnierzy polskich w Katyniu oraz rządy komunistów.
Zgromadzeni reagują na te rewelacje… śmiechem.

 

Łopuszanka i jej niezwykła aura 😉

Widowisko, na podstawie tekstu P.
Huelle można było oglądać w Lublinie zaledwie przez jeden sezon. Oficjalnie, stało
się tak z powodu zmiany dyrekcji teatru i przejścia części aktorów do innego
zespołu. Nieoficjalnie… zaważyły na tym kontrowersje wokół tematu kazimierskich
betanek. Niemym świadkiem wszystkich wydarzeń był dom z ulicy Puławskiej.

Piekarnia Sarzyńskiego Ambasadorem!

Kazimierska
Piekarnia Sarzyński dołączyła do elitarnej grupy „Ambasadorów Województwa
Lubelskiego”. Gala przyznania nagród obyła się 15 lutego w Lublinie. O tytuł „dumy
i wizytówki Lubelszczyzny” ubiegało się blisko 50 osób, firm i instytucji z
regionu. Sarzyński zdobył statuetkę w kategorii firma. Przyznajemy, będziemy
nieobiektywni, bo sympatyzujemy i kibicujemy ( zwłaszcza najmłodszym)
przedstawicielom tego rodu. W roku 2018 r. w Domu Kuncewiczów gościliśmy Igę
Sarzyńską i promowaliśmy piękne i smaczne wydawnictwo „ Moje Cztery Pory Roku”.

 

Historia piekarni w Kazimierzu Dolnym, w której wypiekano smaczny chleb oraz (uwaga stare określenie) kukiełki piekarnicze czyli bułeczki, drożdżówki i popularne zwierzątka z drożdżowego ciasta  sięga lat 70. XX w.  To firma rodzinna, prowadzona przez mistrzów piekarstwa uczących się swojego fachu jeszcze przed wojną. Najsłynniejszym i najbardziej medialnym przedstawicielem rodziny Sarzyńskich był pan Cezary (absolwent Politechniki Wrocławskiej, który stabilną posadę państwową zamienił na rzemiosło). Wypromował nie tylko smaczne kulebiaki i cebularze, ale przede wszystkim koguta, który stał się niekwestionowanym symbolem i ulubioną pamiątką turystyczną z Kazimierza Dolnego.

W aptece Pana Lichtsona

Nie byłoby tego tekstu, gdyby nie ogromna pomoc i zaangażowanie,
a także zaufanie prof. Piotra Starskiego. To słowa budują pamięć

 

Fotografia St. Magierskiego z lat 30. XX w. Targ w Kazimierzu Dolnym – apteka Lichtsona na drugim planie. Zdjęcie ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Pamiętam to miejsce z autopsji. Były to lata 70. XX wieku. Wycieczka szkolna. Postój autokaru na Rynku i rozpaczliwe próby szukania apteki „bo mi niedobrze”. Chłód wnętrza i dostojne, ciemne meble. Spokój i orzeźwiający łyk wody.

Ta apteka zniknęła z przestrzeni miasteczka. Co
prawda, budynek jest, ale zmienił swoje przeznaczenie. Ze strony internetowej grupy
architektów (www.ggp-architekci.pl), zajmujących się renowacją obiektu (zakończoną
w roku 2016),dowiedziałam się, że został on zbudowany na fundamentach kamienicy
z początku XVII wieku. Niektórzy dostrzegają ją na akwarelach Zygmunta Vogla.
Budynek był potem wielokrotnie przebudowywany. W obecnym kształcie funkcjonował
od roku 1924. Niewiele starsza jest reklama z fotografią budynku, zdradzająca
jego historię

 

Mat. archiwalny ze strony www.fotopolska.eu

Kamienicę przy Rynku 23 odbudował Stanisław Lichtson. Według słów Piotra Starskiego, wnuka Marii i Stanisława Lichtsonów, jego dziadkowe przeprowadzili się do Kazimierza Dolnego w roku 1913 i otworzyli aptekę w Kamienicy Gdańskiej. Piotr Starski sprostował również informację zawartą w publikacji Mordechaja Canina Przez ruiny i zgliszcza…, w której można przeczytać, że żona Stanisława Lichtsona, Maria ( z d. Lerner), pochodziła z Kazimierza Dolnego. Naprawdę mieszkała ona w Częstochowie.

 

Stanisław Lichtson, fotografia z rodzinnych zbiorów Piotra Starskiego

Porzekadło „obyś żył w ciekawych czasach” w
odniesieniu do tej rodziny sprawdziło się po wielokroć. Z czasów kazimierskich
datuje się znajomość Lichtsonów z krewnymi samego Feliksa Dzierżyńskiego.
Przydadzą się w czasie ich pobytu w Rosji. Trafili tam po krótkim epizodzie
kazimierskim. W ich domu, w podmoskiewskich Kimrach przed carską Ochraną
ukrywał się sam Feliks Dzierżyński. Po Rewolucji Październikowej Stanisław
Lichtson trafił do więzienia. Groziła mu śmierć. Wówczas przydały się koneksje
z Dzierżyńskim. Jak wspomina Piotr Starski, zwolnienie jego dziadka z więzienia
i jego ułaskawienie było podziękowaniem Dzierżyńskiego za okazaną niegdyś
pomoc.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, Lichtsonowie wrócili do Kazimierza. Zakupili zrujnowane budynki: Otrębusów i kamienicę Surchusowską, znajdujące się na rogu Rynku i ul. Wiślnej (obecnie Nadwiślańskiej). Nad projektem odbudowy czuwał architekt, Jerzy Siennicki (lubelski konserwator zabytków). Od roku 1924 do 1939, w budynku działała apteka. W domu Lichtsonów funkcjonował jeden ze znanych salonów towarzyskich miasteczka.

 

Maria Lichtson, fotografia z rodzinnych zbiorów Piotra Starskiego

W 5 numerze Brulionu Kazimierskiego, córka Stanisława i Marii Lichtsonów, Anna Starska wspominała, że częstymi gośćmi rodziców byli politycy, literaci, malarze i aktorzy przebywający w Kazimierzu Dolnym. Anna Starska zapamiętała m.in spacery po uliczkach kazimierskich z premierem, Ignacym Daszyńskim. Lubił wieczory piątkowe, kiedy mrok zapadał, a na firmamencie nieba pokazywały się gwiazdy, zwiastujące nadchodzące święto szabas u Żydów – pisała Anna Starska. Częstym gościem w domu Lichtsonów był prof. Tadeusz Pruszkowski. Inny artysta, Edmund John zaprojektował szyld kazimierskiej apteki.

 

Recepturka z apteki Lichtsona zaprojektowana przez E.Johna, z archiwum rodzinnego Piotra Starskiego

We wspomnieniach córki, Maria i Stanisław Lichtsonowie byli również animatorami życia artystycznego w Kazimierzu Dolnym. Pani Maria działała w komitecie organizującym doroczne bale kostiumowe malarzy, a sama pani Anna – jako nastolatka, w stroju projektu Zuzi Pruszkowskiej – otwierała jeden z bali, tańcząc mazura z prof. Edmundem Bartłomiejczykiem. Mniej zadowolony z popularności był pewnie nestor rodu, sportretowany na jednym z balowych plakatów przez Feliksa Topolskiego. Aptekarzowi – pewnie dla fantazji – malarz dorysował siedzącą na kolanach Esterę.

 

Cennik z apteki Lichtsona, z archiwum rodzinnego Piotra Starskiego

Ciekawe wspomnienie Anny Starskiej wiąże się z innym artystą, pochodzącym z Kazimierza Chaimem Goldbergiem. Zacytujmy ten fragment: Pewnego dnia przyszedł do apteki mojej Mamy kilkunastoletni chłopak, obdarty, biedny i pokazał jej parę obrazków. Bardzo się one Mamie spodobały i pokazała te rysunki prof. Pruszkowskiemu, który się nimi bardzo zainteresował i kazał chłopakowi przyjść do siebie. (…) Prusz kazał Chaimowi cos narysować i stwierdził, że chłopak ma i talent. Zaopiekował się nim, przyjmując go, jako wolnego słuchacza, do ASP. Inne wspomnienie dotyczy współfinansowania przez Lichtsonów przedszkola dla biednych dzieci i fundacji zegara na wieży kościoła farnego. Ponoć z tej inwestycji bardzo cieszyli się mieszkańcy, bo był to jedyny zegar widoczny z Rynku.

 

Stanisław Lichtson i Jan Karmański podczas partyjki szachów, fotografia z rodzinnych zbiorów Piotra Starskiego

Idyllę miasteczka zniszczył wybuch II wojny światowej. Anna Starska wspominała, że 4 września do domu Lichtsonów przyszedł Jerzy Kuncewicz, który zażądał by rodzina natychmiast opuściła Kazimierz Dolny. Lichtsonowie, wraz z Pruszkowskim, wyjechali z miasteczka. Podróż odbyli citroenem, którego Pruszkowski podarował bratu pani Anny, Aleksandrowi za ukończenie studiów. W samochodzie cudem zmieściła się cała rodzina Lichtsonów, Pruszkowski i jego siostrzenica. Kiedy w samochodzie skończyła się benzyna, Stanisław Lichtson kupił konia i zaprzęgnięto go do auta. W ten sposób uciekinierzy dotarli do Kowla. Tu drogi przyjaciół się rozeszły: Pruszkowski zdecydował się wrócić do Warszawy, a Lichtsonowie zostali w Kowlu aż do 1941 roku. Po wybuchu wojny sowiecko-niemieckiej, 22 czerwca 1941 roku zostali przez radzieckie władze deportowani do Samarkandy.

W roku 1946 Lichtsonowie wrócili do Polski i osiedlili się w Łodzi. Kupili i prowadzili aptekę przy ul. Zgierskiej 136. Według relacji Piotra Starskiego, wizyty w Kazimierzu Dolnym były rzadkie i ryzykowne. Jego zdaniem nie mogło dojść do spotkania opisanego przez Mardechaja Canina, we wspominanej już książce Przez ruiny i zgliszcza…

W aptece wita mnie stareńka kobieta o twarzy zoranej przez czas
i smutnych oczach. Nie mieszka długo w Kazimierzu. To znaczy: urodziła się
tutaj, nawet przez wiele lat była w radzie miejskiej, ale w czasie wojny
opuściła miasteczko i wróciła tu dopiero dwa tygodnie temu. Kobieta patrzy mi
prosto w oczy, szuka czegoś w mojej twarzy (…) Domyśliłeś się, że jestem
Żydówką? – pyta – Nazywam się Nisnson. Jestem pierwszą Żydówką w Kazimierzu od
wojny. Żydowska noga nie powinna stąpać po tej ziemi.(…) Jak widzisz, dziś
Kazimierz to ruina. Już nikt tu nie przyjeżdża. Przed wojną mieszkało tu trzy
tysiące Żydów, w letnie miesiące zjeżdżały tysiące gości. Dzisiaj po Kazimierzu
krąży widmo śmierci.
Nic nie
zostało.

Jak wspomina Piotr Starski, w 1946 roku na wyprawę
do Kazimierza Dolnego zdecydowała się jego mama, Anna Lichtson. Pobyt w
miasteczku mógł zakończyć się tragiczne. W okolicach Kazimierza działało kilka
grup partyzanckich, a nie wszyscy byli przychylni Żydom wracającym do swoich
domów. Annę uratował kolega ze szkoły, Aleksander Głowacki, kapitan
„Zaporczyków” . Zapewnił jej także eskortę wojskową do Łodzi. Matka utrzymywała kontakt z Głowackim aż do
jego śmierci
(2005 r.) – dodaje Piotr Starski. Przedwojenne pamiątki
rodziny Lichtsonów ocaliła od zniszczenia ich dawna pracownica, Helena Paziak. Nie wszyscy Polacy postępowali jednak tak
lojalnie
– dodaje Piotr Starski.

Mimo ogromnych zasług dla Polski, rodzinę Lichtsonów dotknęła nagonka antysyjnonistyczna. Stanisław Lichtson zmarł w roku 1951, pół roku po przejęciu apteki przez państwo. W roku 1969 do Szwecji wyjeżdża Anna, a w roku 1971 jej brat, Aleksander Lichtson.

Czy pamięć po rodzinie Lichtsonów i działającej w Kazimierzu Dolnym aptece przetrwa próbę czasu? Szyldów, zaprojektowanych przez prof. Edmunda Johna, nie ma już na budynku przy kazimierskim Rynku 23. Są za to inne, trwałe ślady pamięci.

Archeologicznej niemal próby odtworzenia historii słynnej kazimierskiej apteki podjął się w roku 2007, Andrzej Wróbel. Część wiadomości, zamieszczonych w książce Apteka Lichtsona w Kazimierzu Dolnym musiał wydobywać jedynie ze wspomnień, gdyż syn Stanisława Lichtsona, Aleksander spalił przed śmiercią znaczną część rodzinnego archiwum. W odtwarzaniu losów rodu aptekarskiego pomagała wówczas Anna Starska, córka Marii i Stanisława Lichtsonów.

Udało mi się odnaleźć syna pani Anny, Piotra
Starskiego. To (emerytowany obecnie) profesor Chalmers University of Technology
w Göteborgu. W przesłanej drogą mailową informacji poprosiłam o wspomnienia
związane z Kazimierzem Dolnym. Na odpowiedź, którą zamieszczam poniżej, nie
trzeba było długo czekać:

Bardzo
się ucieszyłem Pani mailem. To taki podmuch historii, który istnieje tylko w
książkach. W normalnym życiu cos takiego się nie zdarza i to po 80 latach od
wybuchu wojny, która kompletnie zmieniła życie i mojej Matki i rodziny
Kuncewiczów.

Znam
Kazimierz i wszystkie kazimierskie historie tylko z opowiadań. Historia apteki
mojego dziadka, jest dokładnie opisana w książce A. Wróbla, „Apteka Lichtsona w
Kazimierzu Dolnym”, ISBN 978-83-924601-2-1. Matka rozmawiała godzinami z p. Wróblem
przez telefon i przekazała mu swoje wspomnienia. Ja sam nie mam własnych
wspomnień z Kazimierza. I niestety nie wiele pamiętam z opowiadań, mojej Matki,
babci Marii Lichtson, i wuja Aleksandra. Niestety, bo powinienem był zrozumieć
jak istotne były te opowiadania i robić jakieś notatki. Ale jak się ma
kilkanaście lat to inne sprawy wydają się być dużo ważniejsze niż to co się
działo „przed wojną”.

Oprócz wiadomości otrzymałam także skany listu i kart pocztowych wysłanych przez Panią Marię Kuncewiczową i jej syna, Witolda do pani Anny Starskiej. Pani Anna jest w nich tytułowana Hanną kazimierską, a z kilku zaledwie słów wyziera szczera sympatia, ale przede wszystkim nostalgia i żal za Kazimierzem sprzed lat.

 

Fragment listu do Anny Starskiej z d. Lichtson Witolda Kuncewicza, z dopiskiem Pani Marii Kuncewiczowej, z archiwum rodzinnego Piotra Starskiego

Ta historia ma także niezwykłą puentę. Z archiwalnego artykułu portalu wkazimierzudolnym.pl (prowadzonego przez nieocenioną Bożenę Gałuszewską, zaangażowaną również w przedsięwzięcie, o którym poniżej) dowiedziałam się, że żywą (bo szyldu apteki przy Rynku na razie próżno szukać) pamiątką po rodzinie Lichtsonów jest brama z ich dawnego domu. Prowadziła ona na plac za domem, który sięgał do ul. Witkiewicza. W latach 60. XX wieku teren został przejęty przez ówczesne władze na budowę domu mieszkalnego, nazywanego popularnie „Batorym”. Przetrwała i obecnie służy wszystkim, odwiedzającym kazimierski cmentarz parafialny.

 

Brama z posiadłości państwa Lichtsonów w Kazimierzu Dolnym, zdjęcie z rodzinnego zbioru Piotra Starskiego.

Zawiłość losu i historii, dodajmy – w tym wypadku smutnej
historii – splotła się tak, że każdy nasz –

czytamy w artykule – Zmarły i każdy z
nas, który swoich Zmarłych odwiedza, mija tę bramę, symboliczną, prowadzącą ze
świata w świat, ze świata żyjących do świata wspominanych, czasem i do świata
Zapomnianych…

O dawnych właścicielach informowała tabliczka,
umieszczona na cmentarnym murze:

Brama cmentarna była bramą prowadząca do nieruchomości aptecznej
przy Rynku, należącej do Stanisława i Marii Lichtsonów. Stanisław Lichtson był
aptekarzem i protektorem sztuki w Kazimierzu Dolnym w okresie międzywojennym
1918-1939. Życzeniem spadkobierców brama ta ma na
zawsze pozostać w Kazimierzu Dolnym i służyć jego obywatelom.

Tort fasolowy od „Berensa”

Wciąż się uczymy.
Ta konstatacja nieodmiennie towarzyszy naszym wyprawom szlakiem „Dwóch Księżyców”,
czyli wędrówki po Kazimierzu Dolnym tropami Marii i Jerzego Kuncewiczów. Jednym
z punktów wycieczki jest restauracja „U Berensa”, a właściwie to, co z niej
pozostało. Smutne wrażenie walącego się płotu staramy się maskować opowieścią o
tym, jak wyglądało to miejsce w czasach swojej świetności. Wyobraźnię ożywiamy także
za pośrednictwem bodźców smakowych i (niestety, tylko na razie) opowieściami o
legendarnym menu tej restauracji. Oprócz potraw z ryb, na stołach królował tu
tort fasolowy. Problem jednak w tym, że brakowało nam dobrego przepisu na tę
potrawę. W przypadku „Berensa” chodziło również o stary przepis. No i … Stało
się! Dzięki pobytowi w Kazimierzu Dolnym członków Stowarzyszenia Krajowego
Klubu Reportażu, a przede wszystkim Panu Krzysztofowi Kamińskiemu otrzymaliśmy
taki przepis.

Pochodzi on z zeszytu babci Pan Krzysztofa, Zofii Barnaś z d. Bartoszewskiej (1898 – 1984). Pamiętam ten tort z dzieciństwa  – pisze Pan Krzysztof   Przepisy babcine – ten i inne – przechowuje moja siostra. W Kazimierzu może zamiast olejku używano migdały – obrane i zmielone z fasolą. U nas był jednak olejek…

Przepis:

TORT
FASOLOWY

½ kg fasoli
jasiek ugotować, obrać i zmielić w maszynce

6 żółtek
utrzeć z 30 dkg cukru pudru dodać zmieloną fasolę i pianę z 6 białek, dodać
olejek migdałowy

do
przełożenia: konfitura wiśniowa i śmietana kremowa. Śmietanę ubić. Przekroić
biszkopt i przełożyć nadzieniem.

Smacznego 😉

Ja minę…

ja minę
ty miniesz
on minie
mijamy
mijajmy
woda liście umyła olszynie nad wodą

olszyna
czerwona
zmarzła moknie
mijam
mijasz
mija
a zawsze tak samotnie

minąłeś
minęłam
już nas nie ma
a ten szum wyżej
to wiatr
on tak będzie jeszcze wieczność wiał
nad nami
nad wodą
nad ziemią

Wiersz Koniugacja Haliny Poświatowskiej wpisuje się w poniższy tekst, ilustrację oraz jesienny klimat. Bo właśnie jesień w Kazimierzu Dolnym bywa najpiękniejsza. Choć to Maria Kuncewiczowa jest autorką Natury, to prawdziwym admiratorem otaczającego świata był jej mąż, Jerzy. O przyrodzie pisał w sposób następujący:

Spieszymy się, naginając przyrodę i otoczenie do naszych potrzeb. Mniejsza, że błądzimy. Człowiek, istota genialna, da sobie radę z najgorszymi błędami… Czy poradzi sobie z tajemnicami swojego organizmu i swojej psychiki. Czy swoją naturę przekształci, dostosowując do nowych, stworzonych przez siebie warunków? Zmieniając wsie i miasta, nasycając powietrze gazami spalinowymi i wyziewami miejskimi, zatruwając pokarmy chemikaliami, zastępując ciszę piekielnym hałasem, zasłaniając horyzont ciasno zabudowanymi wieżowcami – czy przetrzyma te zmiany?

Jakże aktualnie brzmią te słowa dzisiaj. O szacunku męża dla natury wspomina w Listach do Jerzego jego żona, Maria:

Nie pozwalałeś drzew ścinać, upierałeś się nawet przy wierzbie nie twojego sadzenia. Stała uczepiona korzeniami zbocza koło grobli łączącej dwie części gruntu przedzielone jarem. Zasadził ją, pewnie ze dwadzieścia lat temu, jakiś obcy, samowolny wiatr, wyprowadziło z błota słońce, oszczędziły mrozy, zapłodniły pszczoły. Nie była złocista, nie zamiatała powietrza warkoczami. Była bardzo wysoka, szarawa, sztywna, rozszczepiona na dwa pnie. Przeszkadzała jarzębinom i klonowi, rzucała cień na azalie. Mówiłam – Po co nam ta wierzba, ani płacząca, ani swoja? – Ona żyje – powiedziałeś. – Ona zabiła azalie! – krzyknęłam. – To nie nasza rzecz takie wojny – usłyszałam. Mijał drugi rok, odkąd ciebie zakopano. (…) Któregoś ranka niechciana wierzba oszalała. Zaskrzypiała, potrząsnęła koroną, zamiotła sobą powietrze i runęła w szum, bezład, w liściastą zawieruchę, w zemstę za strach przed burzą, za nudę upałów, za zimne anielstwo śniegu, za wszystko, czego ona ani my nie lubiliśmy. Katastrofa była tak gęsta i niespodziewana, że mój świat się zachwiał i ty w twoim nowym bycie chyba także doznałeś wstrząsu.

Kolejną piękną opowieścią, a może nawet przypowieścią, jest historia o gołębiach, mieszkających w ogrodzie Kuncewiczów. Redaktorowi Kazimierzowi Dymelowi tak opowiadał o tym Jerzy Kuncewicz: mamy też synogarlice, które są nierozłącznymi ptakami. Zawsze blisko siebie. I taka synogarlica już od rana woła: gdzie ty jesteś? Gdzie ty jesteś?Co parę godzin potwierdza tym krzykiem swój niepokój. A pani Maria dodawała: ja też to słyszę i bardzo lubię ten głos, który mnie śmieszy i rozczula. Czasem zresztą udaję ptaka i wołam Jerzego: gdzie ty jesteś?

 

Kalina zwyczajna, makieta ze zbiorów oddziału Przyrodniczego MNKD

Kazimierskie zaduszki

Ostatnia droga Marii i Jerzego Kuncewiczów prowadziła ulicą Cmentarną, obok kościoła i klasztoru Ojców Reformatów. Zbliżając się do bramy cmentarnej pozostawiali za sobą urokliwą panoramę Kazimierza Dolnego.

Kondukt pogrzebowy przeszedł niemal cały Stary Cmentarz, by w jego najwyższej części oddać ostatnią posługę: najpierw Jerzemu, który zmarł w 1984 roku, a w pięć lat później jego żonie, Marii.

Kuncewiczowie spoczęli pod sędziwym dębem, a miejsce wybrał sam Jerzy. U stóp, obejmujących się ramionami krzyży, tkwią w ziemi dwie kamienne tablice ze skromnymi napisami:

Jerzy
Kuncewicz 1893 – 1984. Ludowiec. Prawnik. Filozof.

Maria
Kuncewicz 1897 – 1989. Pisarka.

Trzecia
tablica zawiera następujący fragment z ewangelii św. Mateusza:
„Błogosławieni,
którzy płaczą albowiem będą pocieszeni. Błogosławieni, którzy
łakną i pragną sprawiedliwości albowiem oni będą nasyceni.”

Aby opowiedzieć o tym miejscu wystarczy sięgnąć po Listy do Jerzego i otworzyć je dosłownie na chybił trafił:

Przyszedł listopad i kazimierski cmentarz nabrał życia przed zlotem duchów na Dziady. Kamieniarz z Bełżyc powiadomił mnie, że już parę lat temu dałeś mu pieniądze na dwa wielkie krzyże, o czym albo mi nie powiedziałeś, albo ja tę wiadomość zlekceważyłam jako przedwczesną rezygnację. Otóż ten uczciwy młody człowiek robił teraz uczciwe wysiłki, żeby przed Zaduszkami te krzyże ustawić. Ale raz nie miał ciężarówki, raz nie miał ludzi, raz naglili ważniejsi klienci. Aż wreszcie nastał termin osadzenia pod jednym dębem tych dwóch krzyży wspólnego losu. Dzień okazał się za krótki, coś nawaliło, czegoś zabrakło. Siedziałam na ławce cmentarnej, patrząc, jak liście spadają, jak się ważą w coraz ciemniejszym powietrzu, jak się zapalają od czerwonego zachodu i gasną. Dzień zachodził, noc wschodziła. Snuli się między grobami nieznajomi ludzie, palili światła, rozkładali wieńce, ktoś podlewał więdnące szałwie, które Tadeusz zdążył posadzić wokół naszej krypty podzielonej na dwa miejsca.Oczekiwanie na krzyż robi się wreszcie ostre jak sam ból krzyża.

Maria Kuncewiczowa nazywała kazimierski cmentarz uroczyskiem, któremu nawet włoskie Campo Santo nie dorównuje urodą. Odwiedzała nie tylko grób męża, ale też zostawiała kiść jarzębiny na grobie Karola Sicińskiego, jako ze kazał jej sadzić drzewka jarzębinowe koło domu. Na grobie Józefa Wójcika – długoletniego opiekuna domu, kładła na mogile słoneczniki pamiętając, że zmarły bardzo je lubił.

Gdyby tego Domu nie było…

O tej smutnej informacji dowiedzieliśmy się z mediów. Dawne wejście do Domu Kuncewiczów (niegdyś była tu furtka) od strony Domu Dziennikarza zostało zamurowane. Podobno m.in. ze względu na hordy turystów, odwiedzających nasze Muzeum. Strach pomyśleć, co byłoby gdyby Dom Dziennikarza sąsiadował z Luwrem! Marząc o tym, by słowa o tłumach przychodzących do Domu Kuncewiczów stały się faktem, powspominajmy…

 

Murek odgradzający turystów od Domu Kuncewiczów (strona Domu Dziennikarza)

Powiedziałem sobie, ja tutaj będę miał kiedyś dom, a potem powiedziałem sobie, będę miał żonę , a ta żona będzie mieć dom i wszystko zostało zrealizowane. Tę wypowiedź Jerzego Kuncewicza wielokrotnie przytaczamy, przypominając, ze był on sprawcą budowy harendy w Kazimierzu Dolnym. Jerzy Kuncewicz wspominał wielokrotnie, jak wyglądała jego współpraca z architektem, Karolem Sicińskim. panowie wielokrotnie kłócili się o to, jak powinny wyglądać wnętrza. Siciński, w odróżnieniu od Kuncewicza, był zwolennikiem mniej przestrzennych pokoi. Oprowadzając licznych gości (także rzesze dziennikarzy, przyjeżdżających na kanikułę do pobliskiego Domu Dziennikarza), Maria Kuncewiczowa tak opisywała swoje lokum to dom, który reprezentuje architekturę drewnianą o bogatej w Polsce tradycji. Czasów zamierzchłych nie sięga, ale podtrzymuje tę cenną tradycję. Dom powstał z inicjatywy i wyłącznym kosztem mego zmarłego w 1984 roku męża, Jerzego Kuncewicza, z pieniędzy zarobionych pracą wziętego adwokata oraz z chęci ozdobienia ukochanej Lubelszczyzny. Dach zwieńczono niemal w przededniu epoki bardzo dla domów groźnej. Opuściliśmy go 9 września 1939. Był duży, czternasto-pokojowy, skanalizowany, zaopatrzony w wodę i różnorakie sprzęty, od użytkowych do artystycznych włącznie, więc rychło stał się przystankiem, łupem, w końcu rezydencją różnych władz. Nieszkodliwie zaglądali tu „chłopcy z lasu”. Lotnicy niemieccy spalili na podwórzu książki i obrazy. Srożył się hitlerowski lekarz naczelny Kazimierza awansowanego na miejsce wypoczynkowe dla bohaterów frontu. Wreszcie, podczas przepraw przez Wisłę, popasały tu kwatery główne wodzów Rosji Sowieckiej, a później używał domu i parku polski Urząd Bezpieczeństwa na kolonię letnią dla swoich dzieci. Dom został nam faktycznie zwrócony z chwilą, gdy w r. 1958 postanowiliśmy go znowu uznać za swój. W r. 1962 Prezydium Rady Ministrów zatwierdziło nasze prawo własności. Tym razem dom był pusty, bo w antraktach wojny dokonali tu swego dzieła tzw. dzicy lokatorzy. Mieliśmy do wyboru dwie drogi: potraktować nieruchomość przy ulicy Małachowskiego 19 jako letnisko, skoro zimy musieliśmy spędzać w Chicago z powodu moich obowiązków polonistki na tamtejszym uniwersytecie albo uznać ten adres za schron rodzinny obliczony na pokolenia. Nie należy do dzisiejszego tematu rodzinna historia dość obszernie potraktowana w autobiografii „Fantomy” i „Natura”. Teraz wystarczy powiedzieć, że Jerzy Kuncewicz uznał – dla racji prywatnych, zarówno jak społecznych: że powinniśmy ten dom z całą zawartością i otoczeniem przekazać na własność po naszej śmierci, społeczeństwu.” Wiemy więc, kto podjął decyzję o zamienieniu willi „Pod Wiewiórką” w muzeum. Dla porządku także dodajmy, jak wyglądał podział obowiązków w domu za czasów jego mieszkańców. Jerzy Kuncewicz wiedział, że Maria nie lubi prozaicznych czynności – panował więc w kuchni, gotował dla żony i często właśnie w kuchni pisał książki. I kolejne, znalezione przez nas cytaty: Pan Jerzy miał donośny i gruby głos, strasznie charakterystyczny. On lubił prace domowe… pomagał mi obierać ziemniaki i kroić wędlinę. (Zofia Siedlecka, gospodyni)

Wuj Jerzy był człowiekiem wyjątkowym, hałaśliwym, serdecznym, przytulającym do serca cały świat. Ciotka starała się, jak mogła, zadbać o stroje Jerzego, który był pod tym względem abnegatem. A to zapinała mu troskliwie guzik u koszuli, a to poprawiała marynarkę. (siostrzeniec, Jerzy Musiał)

Mimo, iż świat zjaw i duchów jest nam oby, to w przypadku Domu Kuncewiczów wierzymy w „opiekuńczego ducha” tego miejsca. Nic dziwnego, cząstka energii tych, którzy założyli i pokochali to miejsce nadal jest w nim obecna. Tych, którzy będą chcieli odnaleźć to wyjątkowe miejsce, nie zatrzyma żaden mur.

W wąwozie Małachowskiego

Okolice Kazimierza Dolnego słyną z wąwozów i głębocznic. Te pierwsze stworzyła natura, a właściwie polodowcowe masy wody. Drugie powstały za sprawą ludzi, dojeżdżających do swoich domostw i pól. Możemy sobie tylko wyobrazić, jak wiele ludzkich i … końskich istnień wydeptało ścieżki popularnych wąwozów. Choćby Korzeniowego czy (bliskiego nam szczególnie) Małachowskiego. Ponad pół kilometra trzeba pokonać, by dotrzeć do celu jakim jest Dom Kuncewiczów. Wielu turystów skarży się, że droga jest niewygodna, a w czasie wakacji pieszym towarzyszą komary. Warto się poświęcić, bo nagroda czeka na Państwa na końcu wąwozu. To urokliwe miejsce wybrali Kuncewiczowie. Mimo upływu lat regularnie pokonywali wąwóz. Przyjrzyjmy się tym spacerom…

To miejsce wspomnień różnego rodzaju: po pierwsze, to trasa codziennych spacerów Marii i Jerzego Kuncewiczów. Jak wyglądały? I tu opowieści i wspomnienia nie są zgodne. Jedni mówili, że pan Jerzy prowadził panią Marię pod rękę. On zawsze perorował, ona czasami wtrącała jedno zdanie budząc natychmiastową lawinę słów z jego strony. Inni zapamiętali, że pan Jerzy zawsze szedł z przodu, a jego żona wpół kroku za nim. Jeszcze inni pamiętają pana Jerzego, który co rano w szlafroku i kapciach schodził z góry do miasta, po świeże pieczywo i prasę – dla siebie i żony. Ulubioną drogą Kuncewiczów była ścieżka na Albrechtówkę i droga do Mięćmierza. Często widywano ich także nad Wisłą.

Kolejne przywołanie wąwozu wiąże się z automobilem państwa Kuncewiczów. Jedni wspominają, że był to mercedes, a inni pamiętają forda. Wszyscy zgodnie twierdzą, że Jerzy Kuncewicz był – przyznajmy to – piratem drogowym. Jazdę do Warszawy z Jerzym Kuncewiczem za kierownicą tak wspomina Jerzy Żurawski: Stałem na przystanku oczekując na autobus. Nagle nadjechał niebieskoszary mercedes. Z uchylonej szyby wyjrzała twarz pana Kuncewicza(…) Proszę siadać.(…) Mercedes skoczył do przodu,nas wcisnęło w oparcia. Kierowca wyprzedzał kolejno wszystkie samochody: na trzeciego, na czwartego, tuz przed nadjeżdżającym z przeciwka. Pani Maria co pewien czas wymawiała błagalnym głosem „Jerzy”! Bez skutku.

Mirosław Derecki w książce Mój Kazimierz pisze, że Jerzy Kuncewicz brawurę za kierownicą tłumaczył niejednokrotnie tym, iż wiezie słynną pisarkę na spotkanie autorskie i nie może się spóźniać. Czasami to przechodziło, bo funkcjonariusze MO poważali artystów, ale czasem trzeba było zapłacić mandat.

Poeta i współtwórca Akcentu, Waldemar Michalski jako student obserwował rajdy pana Jerzego, które niszczyły okoliczne płoty i straszyły drób. Podobno sam pan Jerzy głośno komentował swoje talenty za kierownicą.

U Berensa (nie tylko oczyma Kuncewiczów)

W przewodniku turystycznym Kazimierz Dolny. Jego zabytki i okolice, z 1933 roku, autorstwa Ignacego Kołodziejczyka – Sekretarza Magistratu – zamieszczono całostronicowe ogłoszenie reklamujące „Hotel Polski”. Jego ówczesna właścicielka, Bronisława Berens, informuje czytelników, że jej obiekt istnieje od 1880 roku. Jednocześnie poleca noclegi, wyżywienie, a nawet codzienne dancingi z własną orkiestrą.

Mieszkańcy Kazimierza Dolnego jak też przyjezdni bywalcy lokalu, który był znany szeroko poza granicami miasteczka, nazywali go U Berensa. Taka nazwa utrzymywała się nawet po wojnie i była używana zamiennie z „Esterką” – bo takie miano przybrała, znacjonalizowana w latach 50 tych XX wieku wieku, GS –owska gospoda.

Na początku działalności obiektu państwo Berensowie – Aleksander i Bronisława otworzyli tuż przy kościele farnym „Gospodę Chrześcijańską”, która posiadała również pokoje noclegowe, przechowalnię bagażu a nawet konie na potrzeby gości. Po śmierci Bronisławy Berens w 1951 roku, obiekt przeszedł w ręce ich córki Genowefy i jej męża Kazimierza Zakrzewskiego. Był on mistrzem gorzelnictwa, znawcą wódek i likierów więc restauracja zaczęła słynąć z doskonałych trunków. W lokalu serwowaną świetną kuchnię. Spadkobiercy Berensa wspominają to tak Czysta woda w rzece to ryby, o Wiśle mówiło się że jest rzeką rybną. Kazimierscy rybacy z ulicy Krakowskiej, panowie Wojtalik, Madejski, Materek, dostarczali pysznych gatunkowo ryb. Berens słynął ze znakomitych dań rybnych. Czy ktoś pamięta jeszcze jak smakuje lin zapiekany w śmietanie? Łosoś po polsku? Pstrąg wiślany z wody? Sandacz saute lub po polsku? Sum lub miętus po żydowsku? Szczupak lub węgorz w galarecie? Raki lub zupa rakowa?

 

Z tarasu restauracji U Berensa fot. St. Magierski

Warto pamiętać, że Berens to nie tylko kuchnia, ale hotel i modne miejsce ówczesnej elity. Na chwilę lub dłużej wpadali tu nie tylko artyści, ale i aktorzy, piosenkarze, politycy. Taras Berensa gościł sławy dawnych lat.
Bywali tu znani artyści i literaci, m.in. Hanka Ordonówna, Jan Lechoń, Aleksander Zelwerowicz, Antoni Słonimski, Julian Tuwim, Leon Schiller a także generał Wieniawa Długoszowski. Lokal okupowała też kazimierska „malaria”, czyli malarze ze swoim guru, Tadeuszem Pruszkowskim. Towarzyszyła im czasami Maria Kuncewiczowa, która w napisanych na emigracji Kluczach informuje czytelników o fakcie poznania w Kazimierzu cyganerii, jak nazywa młodych malarzy, a w Listach do Jerzego wspomina towarzyskie spotkania u Berensa, gdzie raczono się strawą cielesną w postaci węgorza w galarecie i pierogów ze śmietaną oraz strawą duchową jakiej dostarczały widoki na kościół farny i studnię z „daszkiem szpiczastym”. Tłumnie zjeżdżali tu też dziennikarze ze stolicy. W swoich książkach Stanisław Maria Saliński wspomina, że jego koledzy oraz szef potrafili przyjechać do Berensa na spotkanie oraz pieczone kurczęta z mizerią.

Czy Jerzy Kuncewicz towarzyszył w wizytach U Berensa swojej żonie? Syn, Witold Kuncewicz wspominał swojego ojca następująco Ojciec był człowiekiem raczej nieśmiałym. Pomimo to zawsze, dla każdego miał ciepły uśmiech i energiczny uścisk dłoni. Ludzie na ogół go lubili, szczególnie kobiety. Był spontaniczny, głośny i bezpośredni. Gdy ktoś go zainteresował, żywo i dogłębnie angażował się w rozmowę. Wiele jego znajomości przetwarzało się niemal w przyjaźnie. Od dzieciństwa rzadko go widywałem. Zawsze był pochłonięty sprawami dnia,roku,epoki. Trudno sobie jednak wyobrazić samodzielne wypady Marii Kuncewiczowej do słynnego Berensa. Musiał jej w tych wizytach towarzyszyć mąż-baczny obserwator i gawędziarz. Popularność lokalu zmuszała do dalszej rozbudowy i powiększania obiektu. Przyjaciel rodziny Kuncewiczów, architekt Karol Siciński, zaprojektował rozbudowę całego domu: na parterze znajdowała się restauracja z salą dancingową, taras z drewnianego został powiększony i uległ transformacji na murowany. Dach, wykończony balustradą, miał być jednocześnie tarasem dla kawiarni na całym pierwszym piętrze. Pokoje hotelowe z pierwszego piętra zostały przeniesione na piętro drugie, po podniesieniu dachu domu.Przebudowa rozpoczęła się w roku 1936. Restauracja zyskała też ogródek pełen róż i kwiatów z wielką agawą na środku.

Niestety, poza kilkoma zdjęciami i wspomnieniami oraz śladami literackimi po Berensie pozostały obecnie zaledwie fragmenty fundamentów i zrąb jednej ze ścian. Szkoda, bo widok z tarasu tej restauracji potrafił zapierać dech w piersiach.

 

Jedna z fotografii kazimierskiego Rynku (restauracja U Berensa w głębi kadru) fot. E.Hartwig

Rynek kazimierski wg Jerzego Kuncewicza

(z niewielką pomocą żony, Marii Kuncewiczowej)

Pierwsze wspomnienie Jerzego Kuncewicza z tym miejscem sięga roku 1907. W jednym z telewizyjnych wywiadów opowiadał on, że jako mały chłopak przychodził tu na lody. Właścicielem lodziarni był Żyd, który już od progu wołał dzieci: „przyjdźcie, przyjdźcie – przecież ja na was czekam”. Kazimierskich Żydów tu mieszkających opisywał jako postaci biedne, pejsate lecz i piękne. Przyznawał także, że z przywiezieniem żony do Kazimierza miał niejaką trudność.

 

Rynek kazimierski w obiektywie Stanisława Magierskiego, 1935 r.

Komentując wypowiedź męża, pani Maria dodała, że przyjechali do Kazimierza w dzień targowy, gdy na Rynku panowały tumult i wrzask nie do opisania. Z samochodu wysiadali w takt „tak ogłuszającej orkiestry”, więc trudno się dziwić, że mąż musiał ją – niemal siłą – powstrzymywać od ucieczki.

Potem wraz mężem, zaczęła uważnie przypatrywać się otoczeniu „Owszem, uderzyła mnie malowniczość typów ludzkich. Chłopi, Żydzi jeszcze w tych strojach, jakie nosili przed wojną. Zwierząt w bród, cielęta i świnie na Rynku, na stokach wzgórz kozy, dużo koni, pełno gęsi, kur, w powietrzu jaskółki, nad rzeką rybitwy… fascynujący pejzaż niesłychanie gęsto zaludniony. Kamienice niektóre jak gdyby żywcem gdzieś z Włoch, obok nich na wpół rozwalone budki á la Chagall, chłopskie chaty, domki rybaków… Obraz składał się na wrażenie pełnej egzotyki.”. Kuncewiczowie dołączyli do kolorowej grupy malarnii kazimierskiej, a wędrówki w ich towarzystwie prowadziły do kolejnych , literackich odkryć:”Wciągnięta do „ferajny” modląc się o znieczulicę powonienia brnęłam coraz śmielej w cuchnące zaułki, żeby przez szyby niziutkich okien podziwiać wielkopiątkowe „uczty” żydowskich biedaków, które przywodziły na myśl obrzędy pierwszych chrześcijan w katakumbach pełnych trupiego zapachu i pełgania świeczek. Zapominało się o tym, że mętna rzeczułka była ściekiem (…); chwaliło się jej oleistą tęczowość i melancholię kóz w pokrzywach nad jej biegiem. Chwaliło się wyszczerbione garnki za ich starość i wszelkie użytkowe szkło za to, że — nie umyte — opalizowało. We drzwiach do kloak wyrzynano wentylatory w kształcie serc, w łachmanach upatrywano teatralną ekspresję, kaleki pobudzały natchnienie malarzy-fantastów i malarzy religijnych, karłowatość nadawała się do komicznych scen”.

 

Dzień targowy w Kazimierzu Dolnym fot. St.Magierski, 1935 r.

Czy Jerzy Kuncewicz towarzyszył swojej żonie? Skoro został sportretowany w „Dwóch księżycach” – choćby w opowiadaniu „Może wszystko zgaśnie” to znak, że niejednokrotnie był towarzyszem wypraw nocnych Marków. Rynek kazimierski to miejsce spacerów Marii i Jerzego Kuncewiczów. Robią tu zakupy (ciekawostka – ponoć pan Jerzy miał gest finansowy, a strofowała go i rachunki żelazną ręką prowadziła pani Maria). Odwiedzali stragany podczas festiwalu kapel i śpiewaków ludowych, czasami ulegali namowo i kupowali na nich to i owo. Niestety, nie wiemy jaki był stosunek Jerzego do twórczości ludowej, ale wiemy, że to właśnie w tej warstwie społecznej upatrywał siły i motoru zmian. W „Wyspach pamięci” pisał tak: „Z ławy szkolnej uciekałem w pole, do chałupy. Wolałem wiązkę siana na poddaszu chłopskiego domu, na stosie zboża w stodole niż wycieczki z kolegami. Wieś wabiła mnie pięknem, była też źródłem nadziei. Wrastałem w wieś. Stałem się jej naturalną częścią.”

 

Dzień targowy w Kazimierzu Dolnym, fot. St.Magierski

Kazimierz Dolny oczyma Marii
Kuncewiczowej czyli jak to się wszystko zaczęło…

Przypominają mi się czasy najszczęśliwsze, z mojej młodości, spędzone
nieopodal, w moim domu, w starym sadzie, tu gdzie syn się wychował w
zauroczeniu Wisłą.(…)W ogóle cały ten dom, w którym teraz jesteśmy, tak
solidnie zbudowany że służy ludziom, jest dla mnie cząstką tego, od czego
zaczęła się moja pasja dla spraw kazimierskich
. (Wypowiedź Marii
Kuncewiczowej, zarejestrowana w rok 1984, nagranie MNKD)

 

Targ w Kazimierzu w obiektywie Stanisława Magierskiego, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Pierwsze wrażenia pisarki na temat Kazimierza Dolnego nie było korzystne. O przyjeździe do miasteczka latem 1927 roku w „Fantomach” pisała tak: widywałam stare sztychy, gdzie wyobrażony był rynek kazimierski okolony szczątkami renesansu, zasnuty nawozem koni chłopskich, pstry od fur i sukman, do chałatów, kóz, świń, gęsi i pejsów. Lubiłam takie sztychy, nie lubiłam takiego życia.

Do Kazimierza przywiózł Marię jej mąż, Jerzy Kuncewicz, który pochodził z Lubelszczyzny. Do Kazimierza przyjeżdżał jako młody chłopak. Pierwsze wspólne wakacje Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym mogły być zarazem ostatnimi gdyby nie fakt działalności w miasteczku kolonii artystycznej. Inicjatorami regularnych plenerów plastycznych byli profesorowi warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych: Władysław Skoczylas i Tadeusz Pruszkowski. Przywozili tu swoich studentów m.in. Feliksa Topolskiego, Antoniego Michalaka, Teresę Roszkowską czy Irenę Lorentowicz. W tym czasie Kazimierz tętnił życiem artystycznym ale także był nieoficjalną stolicą cyganerii. Znowu sięgnijmy do „Fantomów: W Kazimierzu  życie wydawało się teatrem, a świat dekoracją. Bywały sceny, które lepiej wychodziły na łące, na piasku, na rzece i takie, które raczej należało grać w czterech ścianach.(…) Nikt letniego domu nie traktował poważnie. Chałupy wynajmowane od rybaków, sklepikarzy i chłopów miały służyć celom frywolnym, bo malowanie, a nawet pisanie odbywało się w plenerze. Domy interesowały od zewnątrz, im bardziej pokraczne tym godniejsze uznania. Malarze ze szczególnym zamiłowaniem uprawiali teatralizację bytu, estetyka dopełniała, często zastępowała romans. W  rezultacie wieczory spędzane gromadnie pod strzechą u tej lub innej koleżanki , stanowiły nie tyle pretekst do flirtu czy rozmowy, ile serię żywych obrazów. Te różne klitki, przybudówki, ruiny i – jak je nazywali tubylcy – buduarki, były namiotami nie mniej świetnymi od łupów króla Jana. Z tą różnicą, że tamte ktoś gdzieś wypracował ze złotogłowi i atłasów, a te tutaj wyczarowano przy pomocy kwiatów, skorup i gałganów. Takie traktowanie dachu nad głową dopowiadało mojej postaci.

 

Wejście do klasztoru O.Franciszkanów Reformatów w Kazimierzu Dolnym, St. Magierski ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W ten świat kazimierskiej cyganerii wprowadziła Kuncewiczową Irena Lorentowicz, malarka, późniejsza scenografka i przyjaciółka pani Marii. To właśnie ona mówiła Kuncewiczów na zakup parceli z sadem i niewielką chatką od Reginy Białowiejskiej. Wyprawę w poszukiwaniu działki Kuncewiczowa opisuje tak: Wdrapałyśmy się po darniowych schodach na wzgórze, gdzie oczekiwałam cmentarza, tak żałobnie szumiały stamtąd brzozy. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał na domostwo. Przyjaciółka stanęła; odetchnąwszy głęboko rzekła: – Tu powinnaś zamieszkać. (…) Osiadłam w chałupie na bezdrożu z pękiem kluczy od stodół i chlewów, dawno strawionych przez pożary. Kolejny cytat z „Fantomów” odnoszący się do zakupionego domku brzmi następująco: Chatka na wzgórzu utopiona w lebiodach i pokrzywach. Ogrodu to tam było mało, w tym sensie że niby ogród to kwiaty – był natomiast wielki sad, trawa po pas, lipy i ogromne topole. Z czasem Kuncewiczowie nabyli jeszcze kilka działek ( należących do panów: Trojanowskiego i Kujawskiego). Zakupy finansował Jerzy Kuncewicz, w owym czasie wzięty adwokat. )

 

Stara chata Kuncewiczów – pierwsze lokum w wąwozie Małachowskiego w Kazimierzu Dolnym

Jak wyglądał pierwszy kazimierski dom Kuncewiczów? Zajrzyjmy do książki: Chatka w sadzie nie była na serio. Renia Lorentowicz na glinianym piecu wymalowała koguta, długi stół na krzyżakach dźwigał fantastyczną florę w dzieżach do mleka, na werandzie wilczur zjadł palto Ignacego Daszyńskiego, Zuzia Pruszkowska smażyła rydze przyodziana w narzutę z szynszyli, Strug zjadał maliny prosto z garnka, Teresa Roszkowska wabiła mężczyzn piórami Aszantki. Na stronach cytowanych już wielokrotnie „Fantomów” nie zabrakło również opisów związanych z zagospodarowaniem działek. Na pierwszy ogień poszedł ogród, piękniejący dzięki pomocy dyrektora Instytutu Ogrodniczego w Puławach Jana Dybowskiego (w zamian za pomoc w organizacji ogrodu Jerzy Kuncewicz wystarał się dla Dybowskiego o polski paszport).

 Inicjatorem budowy nowego domu był Jerzy Kuncewicz. W archiwalnym nagraniu przechowywanym w Domu Kuncewiczów (oddział Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym) mówił tak: Powiedziałem sobie, ja tutaj będę miał kiedyś dom, a potem powiedziałem sobie, będę miał żonę , a ta żona będzie mieć dom i wszystko zostało zrealizowane. Prace przy jego budowie rozpoczęto w roku 1934. Dom zaprojektował Karoli Siciński, architekt, działacz Towarzystwa Opieki nad Zabytkami Przeszłości, zaangażowany w prace konserwatorskie w Kazimierzu Dolnym. Budowa domu została zakończona w roku 1936. Tę datę można znaleźć na metalowej kutej balustradzie w pokoju kominkowym. Przedstawia ona wiewiórkę, a obok daty, wpisane są tu inicjały właścicieli domu oraz jego projektanta. Być może to dzięki tej poręczy dom zyskał nazwę „Willi pod Wiewiórką”. Kamieniem węgielnym tej wyjątkowej budowli są książki Kuncewiczów: „Dwa księżyce” Marii i „Przebudowa” Jerzego.

 

Dom Kuncewiczów wg.projektu Karola Sicińskiego, lata 30. XX wieku

Meblowanie domu nie było
łatwe, gdyż jak pisała pani Maria Kuncewiczowa, willa należała do „wybrednych”.
Dom stał się istotą, złożony z miliona
komórek, miewał rumieńce, bywał blady, promieniał i chmurniał. Budził się razem
ze mną, razem ze mną zasypiał, ale w nocy udziwniał, snuł swoje osobne życie.
Belki wzdychały, roniły  żywicę, lasowało
się wapno, wyły kominki.
Oswajanie albo – jeśli państwo wolą – osiedlanie
się w nowym domu zakończyło się sukcesem. Umocniona
zapleczem własnych belek, czułam się nareszcie wrośnięta w grunt swego kraju.
Miałam trzy psy, jabłonie, kilka dębów, dużo lip i swój własny widok na Wisłę.

Wybuch II wojny światowej
zastał Kuncewiczów w Kazimierzu. Już 3 września 1939 r. byli z powrotem w
Warszawie. Stamtąd, wracają do Kazimierza w towarzystwie przedstawicieli
ministerstwa Spraw Zagranicznych i wywożonych przez nich ze stolicy dokumentów.
Drugim autem do Kazimierza przyjechali Antoni Słonimski, Tuwimowie, Wierzyńscy.
W willi „Pod Wiewiórką”  spędzili tylko
jedną noc. Wyjechali z Kazimierza 9 września ruszyli na Wschód. Maria Kuncewiczowa
pisała, że podjęła tę decyzję niejako wbrew sobie bo dzięki domowi poczuła się wrośnięta w grunt swego kraju.
W czasie wojny oraz w okresie emigracji kazimierski dom powraca wielokrotnie we
wspomnieniach pisarki. To jeden z nostalgicznych cytatów dom pożeglował w przyszłość, wyzwolony ode mnie, zabierając ze sobą
tylko to ostatnie marzenie byłej właścicielki.
 Kuncewiczowie będą przebywać na emigracji do
roku 1958. Dom w Kazimierzu w okresie wojny był m.in. zajmowany przez
niemieckich lotników oraz lekarza z działającego w miasteczku sanatorium dla
rekonwalescentów wojennych. W roku 1944 stał się sztabem wojsk Armii Czerwonej,
a po wojnie służył Urzędowi Bezpieczeństwa jako miejsce kolonii letnich.

 

Pierwszy raz po wojnie w Kazimierzu Dolnym. Maria Kuncewiczowa w otoczeniu uczestników kolonii na tarasie własnego domu, rok 1958

W czerwcu 1958 r. Maria Kuncewiczowa została zaproszona do Polski na międzynarodowy zjazd tłumaczy w Warszawie. To pierwsza powojenna podróż do kraju – także do Kazimierza. Wśród emocjonalnych opisów w jednej z książek pisarki znalazło się takie zdanie: razem ze łzami spłynęła pleśń i gorycz z kazimierskich ścian. Dom został odbudowany taki, jaki był: otwarty, śpiewny, z bukietami. Zaświtała nadzieja – może znowu ktoś tam zamieszka i przynęci do siebie przedmioty, oswoi je i przetworzy na własne. Proces odzyskiwania praw do domu w Kazimierzu Kuncewiczowie rozpoczynają mimo tego – to znowu cytat z jednej z książek – w tym czasie Kazimierz stał się już bardziej teatralny i dekoracyjny niż autentyczny. W roku 1962 do Polski przyjeżdża Jerzy Kuncewicz. W roku 1958 dom przywitał mnie bez uniesień, jak gdyby te 19 lat nie zmieniło nic między nami. Za moim drugim powrotem ze Stanów, wrażenie było większe bo przyjechał także Jerzy-gospodarz.(…) Dom stoi i pięknieje. Jak gdybyśmy teraz dopiero mościli sobie gniazdo na długie rodzinne i gościnne życie, zwozimy do opustoszałego wnętrza wybrane przedmioty, piętrzymy książki, kompletujemy zastawy, sadzimy klematisy – pasja gospodarska wybucha na schyłku życia z siłą podskórnego źródła. Od tego czasu Kuncewiczowie regularnie przyjeżdżają do Kazimierza. Maria angażuje się w życie miasteczka m.in. reaktywację Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza. Udziela się w mediach także dlatego, że jej książki – nowe i wznawiane – cieszą się niesłabnącą popularnością czytelników. Kuncewiczowie stają się w latach 70. i 80 wizytówką Kazimierza. Goście, którzy przyjeżdżają do ich domu odbywają coś w rodzaju pielgrzymki, udziela się im także niezwykła, niespotykana atmosfera domu. Zobowiązania zagraniczne (zajęcia pani Marii na Uniwersytecie w Chicago, choroba pana Jerzego) sprawiają, że – mimo tak ciepłych relacji z otoczeniem – Kuncewiczowie dzielą swój czas na pobyty w Kazimierzu i za granicą: w USA i Włoszech.

 

Maria i Jerzy Kuncewiczowie przed domem w Kazimierzu Dolnym, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Historie powrotów i wyjazdów przerywa choroba i śmierć Jerzego Kuncewicza. Miejsce, w którym został pochowany na kazimierskim cmentarzu wybrał osobiście. Także sam zamówił nagrobek z prostymi tablicami i dwoma granitowymi krzyżami. Pięć lat po śmierci męża w swoją ostatnią drogę na wzgórek pod rozłożystym dębem podąży również pani Maria.

Post scriptum do tej opowieści niech będzie fragment z książki „Zatrzymać czas” Zofii Kucówny (do tej postaci i jej związków z Kazimierzem Dolnym jeszcze powrócimy). Zebrała się grupka spacerowiczów z książkami w ręku, pełna ciekawości i admiracji dla Kuncewiczowej. Rozsiedli się na ławce pod jarzębiną i na ogrodowym murku. Nie wiedząc, że są, wyszłam z domu trzymając w ręku duże nożyce, aby zrobić porządek z fikusem, którego nagi szkielet od wielu tygodni straszy na tarasie. Po popołudniowej kąpieli byłam zawinięta we frotowy szlafrok, gruba jak foka i nieelegancka. Zaczepili mnie prosząc o informacje. Kiedy będzie otwarte muzeum i udostępnione zwiedzającym? Gdzie rosła wierzba, o której pisze Kuncewiczowa w Listach do Jerzego? Czy to prawda, że kazała się pochować w tym ogrodzie? Odpowiadałam cierpliwie, tak jak dawniej czyniła to pani Maria, choć czułam się w moim grubym szlafroku skrępowana. Patrzyli z podziwem na piękny dom, z sympatią na mnie, spełniającą w tym domu rolę gospodyni. Odeszli pełni żalu, bo nie mogli przekroczyć progu i zaspokoić swojej ciekawości na temat ludzi, którzy świadomie przez wiele lat wili swoją legendę. Chętnie pokazałabym im wszystkie cuda tego domostwa, ale boję się Tadzia Roguskiego, który robi wrażenie, że nie cierpi każdego, kto się ośmiela podejść do wymyślonego przez niego sanktuarium. Elżbieta robi szydełkiem, Kuba zbiera do butelki mrówki, Tadeusz majstruje przy oknach, ja siedzę schowana w cieniu pergoli i wpatruję się w brzozę płaczącą, szeroko rozłożoną jak parasol. Znów ktoś podchodzi do tarasu. Przepraszam bardzo. Czy to jest dom pani Marii Kuncewiczowej? Tak, to ten dom odpowiada uprzejmie Elżbieta, a ludzie patrzą na nią z podziwem, bo jest osobą z kręgu tajemnicy tego miejsca. I tak jest codziennie. Przychodzą, pytają, odchodzą zawiedzeni, że drzwi się nie otworzyły. Kupiłam róże i poszłam do Niej na cmentarz. Szłam samiuteńka w miłym nastroju, który przyniósł mi ranny sen. Zbudziłam się z uczuciem takiego święta i takiej ważności, że starczyło mi tego na cały dzień. Nie cierpię, kiedy opowiadają mi sny i sama nie cierpię opowiadać moich. Sen, to jest coś absolutnie własnego i odkrywanie sennego świata, który jest najczęściej odbiciem naszej wyobraźni, pragnień lub niespełnionych marzeń, uważam za nieskromne i bezwstydne. Ale dzisiejszy był tak śliczny, że zapragnęłam go jednak komuś opowiedzieć, albowiem wydał się zapowiedzią mojej mimo wszystko powracającej wiary w ludzką dobroć i uczciwość.