Kazimierskie opowieści

 

Będziemy tu opisywać różne historie, które „nie mieszczą się” w naszych blogowych kategoriach. Uważamy jednak, że są one na tyle ważne, że trzeba o nich pisać. Państwo (nasi Czytelnicy) mogą pomóc w ich redagowaniu. Liczymy również na „podrzucanie” tematów do tej rubryki. 

„…przygodny nawet turysta-laik staje w zdumieniu przed bogactwem ornamentacji”, czyli o ceramice pokuckiej

(cały tekst wraz z ilustracjami jest dostępny pod następującym adresem

https://kresymuzeum.pl/pl/artykuly/445?fbclid=IwAR2yRGi_6hN4fc8G0xeY-YKXYzuBWP-B9hx5hPjXklwtrdNhb1Ko6vcduD4 )

Huculszczyzna i Pokucie, najdalej na południowy wschód wysunięte ziemie dawnej Rzeczypospolitej, wzbudzały zainteresowanie już od końca XVIII wieku, a odległe, dzikie, górzyste tereny zasiedlone przez malowniczy lud, ponad wszystko ceniący wolność, pobudzały wyobraźnię. Bardziej systematyczne badania nad historią, geografią i przyrodą tych ziem oraz nad wierzeniami, językiem, zwyczajami i folklorem zamieszkujących je ludzi przyniosła jednak dopiero druga połowa XIX wieku. Dzięki ówczesnym publikacjom i organizowanym wystawom także rzemiosło Huculszczyzny i Pokucia nie tylko zaistniało w świadomości, lecz przede wszystkim wzbudziło zachwyt swą dekoracyjnością, odrębną, bogatą ornamentyką, barwą i fantazją, prowokując z jednej strony do wysnuwania rozmaitych teorii dotyczących ich genezy oraz pochodzenia tworzącego je ludu, a z drugiej do ich kolekcjonowania. Pokucie i Huculszczyzna to krainy graniczące ze sobą i żyjące w swoistej symbiozie – w popularnej literaturze tematu można więc często natrafić na umowny termin „sztuka huculska”, którym obejmowano zarówno wyroby górali huculskich (tkaniny, przedmioty z drewna i mosiądzu), jak i ceramikę oraz malarstwo na szkle, tworzone na Pokuciu, skąd docierały w górskie rejony.

 

Ceramika pokucka czy huculska?

Przykłady rzemiosła garncarskiego spotykane na Huculszczyźnie określane więc były (i często nadal są) jako huculskie – barwne misy i dzbany zdobiły przecież górskie chaty, piece zbudowane z dekoracyjnych kafli ogrzewały huculskie izby, a bogate świeczniki trafiały do odległych cerkwi. Ich twórcy nie byli jednak Hucułami, góralami, lecz mieszkańcami podgórskich miejscowości z Kosowem, Kutami i Pistyniem na czele, a także pobliskiej Kołomyi i jej okolic.

 

 

Marceli Turkawski pisał, że byli „synami mieszczan”[1], a Włodzimierz Szuchiewicz określał ich jako „chałupników”, czyli ludzi niemających własnych gospodarstw rolnych lub pasterskich, a jako przyczyny braku rozwoju garncarstwa wśród górali huculskich wymieniał przede wszystkim warunki naturalne regionu i wynikające z nich trudności komunikacyjne[2].

Garncarstwo należało do popularnych rzemiosł na Pokuciu. W 1876 roku w samej Kołomyi i jej okolicach pracowało ponad 200 garncarzy, z czego więcej niż połowa uprawiała garncarstwo jako przemysł domowy[3]. Większość z nich wyrabiała zwyczajne, nieozdobione lub skromnie dekorowane naczynia użytkowe oraz siwaki i sprzedawała je na targach, rozwoziła po okolicy, bądź korzystała z pośrednictwa żydowskich handlarzy.

 

 

Takich naczyń do dziś przetrwało niewiele, w przeciwieństwie do wyrobów bogato zdobionych, nazywanych dawniej „majoliką pokucką”, które należy uznać za jedno z najbardziej oryginalnych zjawisk w garncarstwie. Tworzona przez licznych mistrzów na stosunkowo niewielkim terenie, odkryta i spopularyzowana w ostatniej ćwierci XIX wieku, wyróżniała się wielością form, upodobaniem do żywych barw i horror vacui, jej dekoracje stanowiły nierzadko wyjątkowe połączenie zmysłu obserwacji z kreatywnością, a niektórzy z jej twórców przeszli do legendy. To tym wyrobom jest poświęcony niniejszy tekst.

 

„Przemysł domowy” jako wyróżnik regionalnych odrębności i rola Włodzimierza Dzieduszyckiego w jego zachowaniu

Jednym z pierwszych, którzy nie tylko zwrócili uwagę na odrębności kulturowe i materialne poszczególnych regionów Galicji, lecz także zaczęli zbierać i dokumentować ich przykłady, był Włodzimierz Dzieduszycki (1825–1899), który bardzo wcześnie zdał sobie sprawę z zagrożeń jakie dla rękodzielnictwa i kultury ludowej stanowiła industrializacja.

 

 

Ten ziemianin, polityk, przyrodnik, kolekcjoner, miłośnik i opiekun przemysłu domowego, twórca Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie, już podczas wystawy światowej w Wiedniu w 1873 roku odpowiadał za sekcję galicyjskiego budownictwa ludowego, do której sprowadził chałupę z Galicji, oraz za sekcję przemysłu domowego, w której pokazał stroje ludowe oraz zachodnio- i wschodniogalicyjskie wyroby włościańskie. Za swe starania Dzieduszycki otrzymał wówczas medal zasługi[4]. Wystawa wiedeńska ukazując najnowsze osiągnięcia europejskiego przemysłu i rolnictwa, miała wielkie znaczenie właśnie w kontekście zwrócenia uwagi na tzw. przemysł domowy (Hausindustrie), na którym w XIX wieku opierały się gospodarstwa wiejskie, a do którego zaliczano początkowo sprzęty i przedmioty wyrabiane przez włościan na własne potrzeby. Dział „przemysłu domowego narodów” był też, obok wspomnianego działu budownictwa ludowego, jednym z dwóch działów etnograficznych i ważnym elementem wystawy, dzięki któremu (w szczególności dzięki prezentowanym strojom), można było ukazać regionalne i etniczne zróżnicowanie Austro-Węgier[5]. Co ciekawe, także ceramika pokucka była zaliczana do przemysłu domowego, choć od początku wymykała się jego pierwotnej definicji – garncarze tworzyli przecież nie tylko dla siebie i swych rodzin, lecz również na sprzedaż. Po pewnym czasie przemysł domowy zaczęto rozumieć nieco szerzej – obejmował już nie tylko wyroby mające zaspokoić własne potrzeby włościan, lecz także dostarczające im zarobku. Wkrótce przykłady przemysłu domowego i drobnego zaczęły trafiać do nowo założonych instytucji: Muzeum Techniczno-Przemysłowego w Krakowie i Muzeum Przemysłowego we Lwowie oraz do działu etnograficznego Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie, stając się przedmiotem ochrony, kolekcjonowania i badań.

 

 

Garncarstwo na Wystawie Rolniczej i Przemysłowej we Lwowie w 1877 roku i „osobliwie poznany” Bachmiński

Wyroby garncarskie po raz pierwszy pojawiły się w większej liczbie na Wystawie Krajowej Rolniczej i Przemysłowej we Lwowie w 1877 roku. Włodzimierz Dzieduszycki był jednym z jej inicjatorów, zorganizował też sekcję przemysłu domowego. Garncarstwo pokazane zostało w dziale drugim obejmującym krajowe płody rolnicze i wyroby przemysłu rolniczego gospodarstw włościańskich, w grupie 16 zawierającej „wyroby tkackie, hafty, koronki, wyroby koszykarskie i snycerskie, wyrób pudełek, wyroby z kamienia, gliny i w ogóle wszystkie wyroby stanowiące poboczny zarobek ludności wiejskiej lub małomiasteczkowej”[6]. Większość prezentowanych naczyń opisano w sposób ogólny jako prace garncarzy z różnych ośrodków (np. Brzostka, Glińska, Kołaczyc, Potoku itd.), jedynie kilku garncarzy zostało wymienionych z nazwiska. Byli to Jan Burek z Kolbuszowej, Bobak z Alwerni, Bazyli Szostopalski z Sokala, a także Karol Słowicki z Kołomyi oraz Bachmiński i Baraniecki z Kosowa[7].

 

 

Wśród nagrodzonych „okazów garncarskich” znalazła się ceramika Bachmińskiego, który otrzymał medal zasługi i 5 dukatów w złocie „za wyroby garncarskie, zajmujące pierwsze miejsce pomiędzy wszystkiemi okazami, znajdującemi się na Wystawie. Wyroby te odszczególniają się tak pod względem wykonania technicznego, jakoteż pod względem piękności kształtów i ozdób”.

 

 

Baranieckiego nagrodzono medalem zasługi „za wyroby, które z wielu względów dorównywają wyrobom powyżej wymienionym”. Medal zasługi przyznano także Słowickiemu „za przedmioty świadczące o dobrej technice pod każdym względem”, co więcej, garncarz ten otrzymał także 5 dukatów w złocie nagrody „z powodu, że majster ten uczęszczał do szkoły garncarskiej w Kołomyi z widocznym skutkiem”[8]. Wystawę lwowską z 1877 roku można uznać za przełomową zarówno w kontekście ceramicznego kolekcjonerstwa Włodzimierza Dzieduszyckiego, który dokonał na niej szeregu zakupów, a po jej zakończeniu przekazał nabyte wyroby garncarskie m.in. do Muzeum Techniczno-Przemysłowego w Krakowie, jak i przede wszystkim w kontekście zwrócenia uwagi na twórczość Aleksandra Bachmińskiego.

 

 

„…osobliwie poznany na lwowskiej krajowej wystawie po raz pierwszy Bachmiński, którego lichtarze cerkiewne stały się u nas artykułem mody, odkąd hr. Włodzimierz Dzieduszycki kazał jedną parę umontować w bronzie na kandelabry”, pisał o tym fakcie Marceli Turkawski w 1880 roku[9].

 

Charakterystyka ceramiki pokuckiej

Ceramikę wyrabianą na Pokuciu określano dawnej mianem „majoliki pokuckiej”. Taki też tytuł – z dodaniem przymiotnika „ludowa” – nadał swemu opracowaniu Tadeusz Seweryn, wyjaśniając zarazem we wstępie zasadnicze różnice pomiędzy „farfurami” i „prawdziwą majoliką”, krytą szkliwem cynowym, a wyrobami z Pokucia, będącymi pospolitymi wyrobami garncarskimi z żelazistej gliny, pobiałkowanymi i „oblewanymi szkliwem ołowiowem”[10]. Tym, co odróżniało ceramikę pokucką od wyrobów garncarzy z innych regionów, były przede wszystkim jej dekoracje, technika ich wykonania oraz wyjątkowe bogactwo kształtów.

 

 

Naczynia toczono z miejscowej, dobrze wyrobionej gliny na krążkach garncarskich, a po przeschnięciu pokrywano pobiałką, czyli warstwą białej glinki, w której ostrym narzędziem (szydłem, zaostrzonym drutem) ryto kontury rysunków docierając do podłoża. Kontury miały zapobiegać rozlewaniu się farb, pełniły też rolę dekoracyjną. Ryt stosowano również w formie kratki podkreślając w ten sposób pewne fragmenty dekoracji. Niektóre elementy malowano teraz za pomocą garncarskiego rożka brunatną farbą, po czym następował pierwszy wypał. Po wystygnięciu naczynie malowano pędzlem, używając farb zielonej i żółtej, a następnie polewano bezbarwnym szkliwem ołowiowym i po raz kolejny wypalano[11]. Tradycyjna, „klasyczna” ceramika pokucka charakteryzowała się więc białym lub kremowym tłem, stosowaniem trzech podstawowych barw, a także ugrowymi konturami wzorów.

 

 

O wiele rzadziej można było spotkać wyroby o rudych tłach i malowanych dekoracjach pozbawionych rytych konturów.

 

 

Z czasem do zieleni, żółcieni i barwy brunatnej dołączyły niewielkie, błękitne akcenty, a w późniejszym okresie także inne kolory, które sprawiły, że ceramika pokucka okresu międzywojennego była niezwykle barwna i ozdobna. Jak wspomniano, naczynia i kafle powstające na Pokuciu wyróżniała przede wszystkim dekoracja charakteryzująca się bogactwem motywów ornamentalnych oraz wyraźną obawą przed pustą przestrzenią. Mimo tego, jak podkreślał Tadeusz Seweryn, „nie sposób odmówić takiej dekoracji umiaru, smaku i artystycznej logiki”[12]. Wśród stosowanych ornamentów występowały zarówno motywy roślinne (proste oraz faliste girlandy, kwiaty, wielopłatkowe różyce, rozłożyste, bogate bukiety wyrastające z niewielkich wazonów, tzw. kompozycje doniczkowe), jak i geometryczne (zygzaki, krzyżyki, trójkąty, gwiazdy, zębate koła, linie proste i faliste, dekoracyjne sekwencje kropek).

 

 

Te ostatnie, szczególnie w późniejszym okresie, nawiązywały do dekoracji obecnych na wyrobach z drewna i mosiądzu. Ich mistrzami stali się w dwudziestoleciu międzywojennym Petronela Nappowa oraz Jan Broszkiewicz i jego synowie, którzy odeszli od roślinno-figuralnego „stylu Bachmińskiego” na rzecz mocno zgeometryzowanych wzorów zaczerpniętych z tradycji huculskiej oraz pełnych fantazji ornamentów pokrywających całe powierzchnie naczyń.

 

 

Ważnym wyróżnikiem dawnej ceramiki pokuckiej były dekoracje figuralne spotykane przede wszystkim na kaflach, ale obecne również na naczyniach. Celował w nich Aleksander Bachmiński, lecz można na nie natrafić także na wyrobach innych garncarzy, na przykład Michała Baranowskiego. Ich ceramikę „zaludniały” więc scenki zaobserwowane w codziennym życiu, takie jak jazda bryczką, zabawa (tańce, grajkowie, wznoszący toast), polowanie, maszerujący żołnierze oraz husarzy na koniach, przedstawienia sakralne (św. Mikołaj, św. Katarzyna, cerkiew), motywy heraldyczne (dwugłowy orzeł) oraz rozmaite zwierzęta.

 

 

Dekoracjom figuralnym niekiedy towarzyszyły daty i napisy[13]. Za kolejny wyróżnik ceramiki pokuckiej należy uznać wyjątkową różnorodność kształtów wyrabianych tam naczyń. Znajdowały się wśród nich zarówno wyroby czysto dekoracyjne, jak i przeznaczone na konkretne produkty. Opisywali je Włodzimierz Szuchiewicz i Tadeusz Seweryn, a bogactwo form potwierdzały zdjęcia przedstawiające obiekty z różnych kolekcji i zbiorów, z Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie na czele.

 

 

Można wspomnieć o okrągłych „płaskankach” i „kołaczach”, czyli naczyniach na wodę lub wódkę, spotykanych w formie pełnych, spłaszczonych manierek lub przeprutych otworem okręgów, wazonach w kształcie baranów z naczyniem przypominającym doniczkę na grzbiecie, „hładuszczykach”, czyli garnuszkach o miękko poprowadzonych, gruszkowatych brzuścach, czy świecznikach, wśród których wyróżniały się trójramienne „trijcie”, niekiedy wzbogacone krzyżem osadzonym na środkowym ramieniu. Szczególnie popularne były jednak misy i miski mające często dekoracyjny charakter. W huculskich chałupach układano je na „namisniku” – półce usytułowanej ponad drzwiami prowadzącymi z izby do sieni, służącej „bardziej dla okrasy”, a także na otwartych półkach szafki stojącej obok drzwi, na których ustawiano też „dzbanki, garnki, baniaki, flaszki, szklanki…”[14]. Główny element dekoracyjny wypełniał dno miski: mogły to być motywy roślinne w układzie kandelabrowym lub koncentrycznym, wieloramienne gwiazdy, wielopłatkowe rozety, krzyże, rozmaite motywy figuralne i scenki rodzajowe, a także dekoracje stylizowane. Otoki pokrywano szlakami roślinnymi i roślinno-geometrycznymi.

 

 

Pod koniec XIX wieku naczynia gliniane zaczęły być coraz bardziej wypierane przez tanie wyroby przemysłowe, które wraz z rozwojem kolei docierały w głąb kraju. O podupadaniu tradycyjnego garncarstwa świadczyła zmniejszająca się liczba osób parających się tą profesją. Jak pisał Aleksander Klimaszewski, w 1899 roku w Kołomyi było już tylko trzydziestu czterech garncarzy, a jedynie dla trzech z nich garncarstwo stanowiło przemysł domowy[15]. Z kolei wraz z rozwojem turystyki pojawiło się zapotrzebowanie na wyroby pamiątkarskie i dekoracyjne, które stały się pewnym ratunkiem dla części garncarzy. Naczynia wykonywane dla letników i miejskich odbiorców zdominowały ceramikę pokucką okresu międzywojennego. Często różniły się od dawnych, tradycyjnych wyrobów. Ich tła nie były już tylko białe, garncarze w dekoracjach operowali dużo większą gamą barw, rzadko nawiązywali też do „stylu Bachmińskiego”, lecz na powierzchni tworzyli skomplikowane, zgeometryzowane układy zainspirowane huculskimi wycinankami i inkrustacjami oraz ukraińskimi haftami.

 

 

Naczynia te były chętnie nabywane, docierały w odległe regiony kraju, lecz etnografowie mieli na ich temat bardzo krytyczne zdanie, czemu dawali wyraz nawet w popularnych wydawnictwach. „Najgorzej zdegenerowała się najbardziej »eksportowa« ceramika Broszkiewicza i Nappa, która już zupełnie utraciła związek ze sztuką ludową. Wprowadzili oni kształty obce i przygodne i ornamentykę na bardzo niskim poziomie”, pisała w 1934 roku Janina Orynżyna na łamach „Tygodnika Ilustrowanego”, określając ich wyroby mianem „parodii”[16].

 

 

Dziś, po dziewięćdziesięciu latach, inaczej patrzymy na te wyroby, doceniając fantazję i talent tworzących je garncarzy oraz ich chęć pracy w zawodzie i zachowania rzemiosła garncarskiego. Tytułowy cytat z Ferdynanda Antoniego Ossendowskiego można więc odnieść zarówno do tradycyjnej, dawnej ceramiki, jak i do wyrobów z okresu międzywojennego[17].

 

Wystawa etnograficzna Pokucia w Kołomyi w 1880 roku oraz szkoła garncarska działająca w tym mieście

Za moment przełomowy w zainteresowaniach samą Huculszczyzną, a także sztuką i rzemiosłem tworzonymi na Pokuciu i na Huculszczyźnie, w tym ceramiką, uznawana jest wystawa etnograficzna Pokucia w Kołomyi z 1880 roku. Cele wystawy zorganizowanej przez Oddział Czarnohorski Towarzystwa Tatrzańskiego w Kołomyi opisał Marceli Turkawski – miała z jednej strony przyczynić się do poznania ludu zamieszkującego te tereny, z drugiej zaś do podniesienia tutejszego przemysłu domowego i „wydoskonalenia wyrobów górskich”, a tym samym „dostarczenia zarobku biednej ludności”[18].

 

 

Układ wystawy opracował Oskar Kolberg, który zgromadzony materiał podzielił na dwa działy: dział A, czyli wyroby etnograficzne, zabytki dawne i przedhistoryczne, obejmował 21 grup wyrobów (garncarstwo umieszczono w 7. grupie); w dziale B znalazły się konie, bydło i płody górskie podzielone na cztery grupy. Otwarcie wystawy zaszczycił swą obecnością cesarz Franciszek Józef I, który właśnie odbywał podróż po Galicji. Co więcej, zarówno władca, jak i towarzyszące mu osoby mieli dokonać na wystawie szeregu zakupów, przyczyniając się w ten sposób do popularyzacji tutejszego rzemiosła. Katalog ekspozycji odnotował wyroby garncarskie, wymieniając dokładniej jedynie przedmioty wykonane przez Aleksandra Bachmińskiego: „piec kaflowy do pokoju, takiż do izby huculskiej (komin)”, „misy, miski, lichtarze, dzbanki, kołacze (manierki), barany (na kwiaty), talerze, miednice, wazoniki”[19]. Na bardziej szczegółowe informacje można natrafić w relacjach prasowych oraz omówieniach wystawy. I tak Marceli Turkawski zauważył, że „… dawni garncarze: Słowicki z Kołomyi i Aleksander Bachmiński z Kossowa dzielnie rywalizują na wystawie z szkołą garncarską co do wyrobów […] co do ilości, pomysłu i rozkupu”, a Bachmiński „obudził ponownie nieopisany zapał swemi sławnemi piecami kaflowemi, na których odrębny rysunek i oryginalna polewa zielona w kwiaty zwracały powszechną uwagę. Podobne misy, miski, barany (na kwiaty), talerze, miednice, kołacze (manierki na wodę), dzbanki, wazonki itd. noszą te same znamiona co piece…”.

 

 

I dodał, że „godne widzenia są również wyroby drobnego garncarstwa, jak naczynia gliniane z Kut (np. olbrzymi dzban prawdziwy „unikat” Samsonowicza), Pistynia, Śniatyna, Borszczowa, Sapohowa, gdzie garnki wielkie, znane kuliszarki (na kuleszę), hładuszczek (na mleko) i silne makutry – nie licząc się z wymogami estetyki, wskazują na miejscowe potrzeby gospodarstwa en gros[20]. Również Teofil Merunowicz zwrócił uwagę na wyroby „starych majstrów”, którzy „dumni na swoje sekreta co do polewy, na swoją znajomość tradycyjną właściwości gliny miejscowej” „wystąpili z olbrzymiemi baniakami objętości 6–10 garncy, dzbany, misy, miski, bokłacze (manierki), barany (oryginalne formy wazonki na kwiaty), kuliszarniki (naczynia do gotowania mamałygi kukurydzianej, tu „kuleszą” zwanej), makutry, hładuszyki, bliźniaki itd.”

 

 

I podkreślał, że „królują w tym zbiorze piece kaflowe Aleksandra Bachmińskiego, białe, z dziwacznemi rysunkami z zielonej polewy na każdej kafli, z czego składa się pełna oryginalności całość. Cesarz, jak wiadomo, obstalował dwa takie piece u pana Bachmińskiego i podstawki do lamp, zapewne z przeznaczeniem dla muzeum przemysłu i sztuki w Wiedniu”[21]. Wspomniany już kilkukrotnie Aleksander Bachmiński uchodził za najzdolniejszego garncarza na Pokuciu, a jego ceramika (naczynia, świeczniki i kafle piecowe) cieszyły się wielką sławą.

 

 

Przyczyniły się do tego zakupy dokonane przez Włodzimierza Dzieduszyckiego w 1877 roku, lecz przede wszystkim uznanie cesarza, z jakim spotkały się jego wyroby na wystawie w Kołomyi[22]. W tym momencie Bachmiński przeszedł do legendy i stał się bohaterem szkolnych czytanek. Rzeczywiście był twórcą znakomitym, wyczulonym na kontur i kolor, z artyzmem i fantazją wykorzystującym tradycyjne ornamenty, a jego „rysunki” charakteryzowały się spostrzegawczością i dowcipem. Bachmińskiego uznano wręcz za twórcę stylu ceramiki pokuckiej – stylu, który postanowiono utrwalić, udoskonalić i rozwinąć poprzez oparcie na nim nauczania w szkole garncarskiej w Kołomyi. Instytucja ta została powołana w 1876 roku w celu polepszenia jakości produkcji garncarskiej na Pokuciu, czego skutkiem miało być rozszerzenie jej zbytu oraz poprawa losu garncarzy, a także rozwój ekonomiczny regionu. Początkowo była szkołą państwową, w 1886 roku przeszła pod zarząd kraju. Pierwszym kierownikiem szkoły mianowano Grzegorza Bächera, doświadczeniem garncarskim wspomagał go Karol Słowicki. Szkoła wzięła wkrótce udział w wystawie lwowskiej w 1877 roku, pokazując naczynia kuchenne, piece kaflowe oraz „ornamenta budowlane i ogrodowe”[23].

 

 

Kolejnym kierownikiem został Tadeusz Sikorski, szybko jednak opuścił Kołomyję i związał się z fabryką Zsolnaya w węgierskim Pecs. Po jego odejściu własny warsztat na terenie szkoły prowadził Słowicki, który potem uczył w niej aż do roku 1890. Szczególnie zasłużonym w zwróceniu uwagi na lokalne wyroby i ich zdobnictwo był jednak Walerian Kryciński, artysta malarz i gimnazjalny profesor rysunku, któremu w 1885 roku powierzono opiekę nad szkołą.

 

 

Do 1890 pełnił on funkcję kierownika oraz uczył rysunku. Kryciński wprowadził co prawda eklektyczne kształty i motywy oraz złocenie i kolorystykę nieznaną ludowej tradycji, jednak komponował też dekoracje oparte na wzorach zaczerpniętych z ceramiki pokuckiej, inspirując się głównie ornamentyką Bachmińskiego.

 

 

W szkole wykonywano więc rozmaite naczynia użytkowe i ozdobne, kafle piecowe i płytki do wykładania ścian, a wśród dekoracji zwracały uwagę motywy spotykane na ceramice pokuckiej, poddane jednak pewnym uproszczeniom i wykonywane z większą precyzją, czyli tak, by mogły spodobać się miejskim nabywcom. Pod koniec XIX wieku większy nacisk położono m.in. na nauczanie wyrobu kafli i budowy pieców kaflowych. W szkole nadal robiono kafle tradycyjne, o rytowanych i malowanych dekoracjach pokuckich, wprowadzono jednak również kafle o plastycznych, odciskanych dekoracjach, a także odlewane z formy, mające współczesne, nierzadko secesyjne dekoracje.

 

 

Takie ukierunkowanie nauczania stanowiło odpowiedź na ówczesną sytuację – „gdy garncarstwo coraz bardziej upada, kaflarstwo coraz więcej podnosi się i rozwija”, pisał kolejny kierownik szkoły, Aleksander Klimaszewski[24]. Do Krajowej Szkoły Garncarskiej w Kołomyi uczęszczali zarówno adepci rzemiosła garncarskiego i kaflarskiego, jak i doświadczeni garncarze chcący udoskonalić swój fach – znajdowali się wśród nich m.in. Piotr Koszak z Pistynia, Piotr Ilnicki z Kołomyi i Tomasz Napp z Kut, którzy odbyli tam kilkumiesięczne praktyki jako uczniowie nadzwyczajni[25].

 

„Palenisko gotuje Hucułowi warzę, zapiecek krzepi go snem, a malowane kafle opowiadają mu o rubasznych scenach w lesie, polu, wojsku, kościele lub bawią oczy kwiatowemi baśniami”

Ten cytat z opracowania Tadeusza Seweryna znakomicie oddaje wyjątkowość pieców kaflowych spotykanych na Huculszczyźnie[26]. Piec stanowił bardzo ważny element huculskiego domu, nie posiadali go jedynie najwięksi biedacy. Dominowały piece budowane z małych cegiełek, kamyczkowe, bielone, jednak uwagę miłośników przemysłu domowego i sztuki ludowej zwracały piece wznoszone z dekoracyjnych, barwnych kafli. Dokładny opis huculskich pieców podał Włodzimierz Szuchiewicz, w jego monografii znajdują się także ilustracje pokazujące huculskie izby z piecami oraz rysunek okapu („komyna”) pieca wybudowanego z dekoracyjnych kafli[27]. Kuchenny piec, wokół którego koncentrowało się życie rodziny, był duży i rozłożysty (mógł zajmować nawet czwartą część izby), z górującym „komynem” usytułowanym w rogu pomieszczenia, częściowo wspartym na metalowych prętach. Dolną część pieca, jego podstawę stanowiącą rodzaj szerokiej ławy oraz znajdujące się z boków mniejsze piecyki, wykonywano z gliny. Część przednia określana była jako przypiecek, część boczna to zapiecek. Czworościenny okap, z reguły delikatnie zwężający się ku górze, budowany był z cegiełek lub kafli i mógł być zakończony dekoracyjnym zwieńczeniem. Dym odprowadzano z „komyna” do sieni.

 

 

Z kafli wznoszono również piece służące ogrzewaniu, pozbawione funkcji kuchennej, mające typowe, „mieszczańskie” kształty, przeznaczone do pokojów i świetlic. Twórcami kafli byli garncarze, którzy dekorowali je analogiczną techniką do stosowanej przy ozdabianiu naczyń. Kafle były więc rytowane i malowane, mogły być zdobione motywami roślinnymi (ukwieconymi wiciami, bukietami w wazonach) oraz przedstawieniami zwierząt, rzadziej motywami geometrycznymi przeniesionymi do pokuckiego kaflarstwa ze zdobnictwa huculskiego, lecz najczęściej ich płytki wypełniano motywami figuralnymi i scenami rodzajowymi, pojawiał się też na nich dwugłowy orzeł austriacki.

 

 

„Piece z malowanych kafli, pomysłu Bachmińskiego włościanina z Kosowa, nabyły już sławy w całej Galicji”, pisał korespondent „Tygodnika Ilustrowanego” w 1880 roku[28]. Jego piece trafiały zarówno do huculskich chat, jak i do zbiorów muzealnych, a nawet – jeśli wierzyć niektórym relacjom po wystawie w Kołomyi – do cesarskiego pałacu w Wiedniu.

 

 

Piec złożony z kafli Bachmińskiego eksponowany był choćby w X sali Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie[29]. Absolutnie wyjątkowe kafle przechowywane są w zbiorach obecnego Muzeum Etnografii i Przemysłu Artystycznego Narodowej Akademii Nauk Ukrainy. Na jednym widnieje napis: „Aleksander Bachmiński Pan Miester od Roboty Garncarskiej Robił ten Piec z Kossowa 1878”, na drugim podpisała się córka garncarza, Rozalia, która pomagała ojcu w warsztacie: „Rozalja, curka Bachmińskiego Olykszandr risowała z skoszowa”[30]. Wśród najznakomitszych twórców kafli wymieniano także Michała Baranowskiego i Piotra Koszaka. „W Nac. Muzeum Ukraińskim we Lwowie znajdują się trzy piękne piece, składane z kafli Bachmińskiego i Baranowskiego […] żaden z nich nie dorówna pięknością dwom piecom, które z dobranych «kwadrateli» postawił w swym domu Iwan Korpaniuk (Bulbak) koło Jaworowa, Hucuł-analfabeta, zapalony zbieracz zabytków huculskiej sztuki”, opisywał Tadeusz Seweryn[31].

 

 

Jego zbiorom badacz poświęcił artykuł, w którym wspomniał piece znajdujące się w chałupie „Bulbaka”: „Piece w chacie Korpaniuka to najlepsza wystawa arcydzieł pokuckiej majoliki ludowej. Są tam kafle i Piotra Koszaka z Pistynia, Michała i Józefa Baranowskiego z Moskalówki, a nie brak nawet i wyrobów starego Aleksandra Bachmińskiego. Wszędzie ornament figuralny i roślinny…”[32]. Podczas badań prowadzonych na Huculszczyźnie w 1923 roku Seweryn odnotował jeszcze ponad 30 pieców kaflowych znajdujących się w huculskich chatach.

 

 

Piec wspomnianego Koszaka pokazany został na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie w 1894 roku w świetlicy chaty huculskiej stanowiącej element zagrody z Jaworowa[33]. Jednak najpiękniejszy z wykonanych przez niego pieców znajdował się we własnym domu garncarza w Pistyniu – „piec ten, »jakby go sam Bachmiński malował«, oficerowie rosyjscy w r. 1915 kazali Koszakowi rozebrać, zapakować w skrzynie i przenieść na wóz rosyjskiego taboru”, zanotował Seweryn relację garncarza[34]. W dwudziestoleciu międzywojennym piece składane z kafli pokuckich można było natrafić w schroniskach i pensjonatach na Huculszczyźnie, stanowiły one element wyposażenia wnętrz prezentowanych na wystawach, a mniejsze i większe zespoły kafli trafiały do zbiorów prywatnych i muzealnych.

 

 

Warto wymienić kilka przykładów. I tak, kuchenny piec huculski pokazano na Międzynarodowej Wystawie Sztuka i Technika w Paryżu w 1937 roku[35], a kominek z kafli pokuckich na Wystawie Światowej w Nowym Jorku w 1939[36]. W 1936 roku piec z kafli m.in. Bachmińskiego i Baranowskiego pojawił się w domu Marii i Jerzego Kuncewiczów, czyli „Willi pod Wiewiórką” w Kazimierzu Dolnym. Zbudowany został z kafli przywiezionych z Huculszczyzny przez Michała Borucińskiego, malarza i przyjaciela gospodarzy.

 

 

Z kolei piec należący do rodziny Ksawerego Dunikowskiego, który zresztą sam zbierał przykłady huculskiego i pokuckiego rzemiosła, został już po śmierci rzeźbiarza kupiony przez Aleksandra Rybickiego i z jego kolekcją trafił do zbiorów Muzeum Historycznego w Sanoku[37]. Oba piece mają zarys typowych pieców grzewczych, piec postawiony w 1973 roku w Muzeum Diecezjalnym w Tarnowie zbudowany z kafli zebranych w latach 30. XX w. dla kolekcjonera Norberta Lippóczy’ego, otrzymał formę niewielkiego pieca kuchennego[38].

 

 

Pojedyncze kafle były też niekiedy wykorzystywane w celach dekoracyjnych – w willi Katelbachów wzniesionej w latach 1937–38 w Lasku koło Celestynowa stare kafle osadzono na ścianie, a bogato dekorowanymi, współczesnymi kaflami została wyłożona nisza w willi Bohdana Pniewskiego w Warszawie wybudowanej w latach 1934–35. Jak wspomniano wcześniej, kafle, piece kaflowe oraz kominki robiono także w Krajowej Szkole Garncarskiej w Kołomyi. Na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie w 1894 roku szczególne uznanie wzbudził kominek w stylu huculskim wykonany według projektu prof. Juliana Zachariewicza, zakupiony przez księcia Adama Sapiehę – o białych kaflach barwnie dekorowanych przedstawieniami z życia Hucułów[39]. W szkole wykonano też na przykład piec do ratusza w Kołomyi oraz kominek do willi Edmunda Starzeńskiego w tym mieście, a w 1902 roku piec zamówiony w szkole przez budowniczego Ludwika Frankiewicza trafił do jego pracowni przy placu Bernardyńskim w Poznaniu[40].

 

Garncarze i garncarki

Dzięki znakomitym warunkom naturalnym  garncarstwo należało do najpopularniejszych rzemiosł na Pokuciu. W okresie, o którym mowa pracowało tam kilkuset garncarzy, z których zdecydowana większość była anonimowa i wykonywała zwykłe, użytkowe naczynia. Nazwiska stosunkowo niewielkiej liczby garncarzy przeszły do historii – odnotowane zostały w relacjach prasowych, katalogach wystaw, bądź na karteczkach przyklejanych do naczyń przez kolekcjonerów. W wielu rodzinach tradycje garncarskie przekazywane były z pokolenia na pokolenie – garncarzami byli Piotr Bachmiński, ojciec Aleksandra, a także jego brat Marcin; Michał Baranowski nauczył rzemiosła swego syna, Józefa; garncarski klan tworzyli Słowiccy: Stefan, jego syn Wojciech oraz syn tegoż Karol; ojciec Piotra Koszaka, Grzegorz, również był garncarzem. Na kartach publikacji pojawiają się też nazwiska Baraniecki, Baraniuk, Baściak, Budzianowski, Ilnicki, Koszczuk, Nieradka, Patkowski, Piskozub, Samsonowicz, Sioniak, Tymiak, Wołoszczuk, Woźniak… Szczególnie wiele odnotował ich w swej monografii Tadeusz Seweryn. W XIX wieku tylko nieliczni sygnowali swoje wyroby, podpisywanie naczyń stało się bardziej popularne dopiero pod koniec stulecia.

 

 

Niestety jedynie w nielicznych przypadkach, na podstawie analizy stylistyczno-porównawczej, udaje się powiązać nazwisko garncarza z wyrobem ceramicznym. W ten sposób badacze przypisali szereg naczyń i kafli choćby Bachmińskiemu czy Baranowskim.

 

 

Wspomniano już, że w dwudziestoleciu międzywojennym wielu garncarzy porzuciło „styl Bachmińskiego” na rzecz ornamentów huculskich i bogatszej kolorystyki. Jednym z czołowych garncarzy w tym okresie był Jan Broszkiewicz, który prowadził swój warsztat w Kutach, w tym samym mieście pracowali też Tomasz i Petronela Nappowie.

Ważnym wyróżnikiem garncarstwa na Pokuciu była obecność kobiet uprawiających to rzemiosło. Już w 1889 roku Władysław Rebczyński opisując wyrób naczyń zwrócił uwagę, że żony i córki garncarzy pomagały im w pracy – „teraz pozostałe pola rysunku pokrywa garncarz albo najczęściej żona lub córka jego, farbą grynszpanowo-zieloną i jasnożółtą okrową”[41]. Bachmińskiemu miały więc pomagać córki Anna i Rozalia (ta druga, jak wiemy, podpisała się nawet na kaflu), a Józefowi Baranowskiemu – Julia, która wykazywała „rzetelny talent ornamentacyjny”[42]. Seweryn wymienił więcej nazwisk garncarek: Paulinę Dmytruk, Julię Bilecką, Domicelę Romanowską, Rozalię Wspólnicką oraz Marię Tymiak, córkę Michała Wołoszczuka, która z mężem Jerzym i szwagrem Wasylem prowadziła warsztat garncarski i wyrabiała „jarmarczne miski i talerze polewane i zdobione”[43].

 

 

„Nad wszystkimi góruje Koszakowa i Napowa”, podkreślił jednak w artykule poświęconym garncarkom pokuckim[44]. I opisywał, że Emilia Koszak, żona Piotra, „wykształciła swą rękę w rysunku o zacięciu barokowem”, że przewyższała męża „zamaszystością i pewnością rytu”[45]. Po jej śmierci Koszak ożenił się Pelagią Woźniak, której syna Kazimierza uczył rzemiosła. Okazał się on być niezwykle utalentowanym rysownikiem, a po zakończeniu II wojny światowej osiadł w Oławie pod Wrocławiem, gdzie około roku 1958 odtworzył warsztat garncarski i wykonywał ceramikę w stylu pokuckim[46]. Na Dolny Śląsk przybyła także Petronela Nappowa, która po śmierci męża Tomasza w 1918 roku objęła warsztat w Kutach i wykonywała – jak pisał Seweryn – „pod względem technicznym najlepsze »majoliki« na Pokuciu”[47].

 

 

Jej synowie, Antoni i Michał kontynuowali działalność twórczą w Kluczborku oraz w Oławie. Trzeba też wspomnieć o Paulinie Cwiłyk z Kosowa, która pracowała z mężem Grzegorzem. Cwiłykowie pozostali w Ukrainie, a Paulina została uznana za „zasłużoną mistrzynię twórczości ludowej USRR”.

Wśród garncarzy pracujących na Pokuciu spotykamy nazwiska polskie i ukraińskie, nic dziwnego, że zastanawiano się nad ich narodowością. Działali oni przecież na terenach wieloetnicznych i wieloreligijnych, i niekiedy – jak Piotr Koszak – podpisywali swe wyroby bądź to alfabetem łacińskim, bądź cyrylicą, a nawet łączyli oba alfabety w jednej sygnaturze[48].

 

 

Tadeusz Seweryn ubolewał więc, że „gromadce garncarzy polskich na Pokuciu dzieje się od kilkudziesięciu lat krzywda: nikt ich za Polaków nie uważał”, i wyliczał, że Ludwik Wierzbicki zamieszczając rysunki ich prac we Wzorach przemysłu domowego włościan na Rusi uznał ich de facto za Rusinów, a Szuchiewicz posunął się jeszcze dalej, „przerabiając” choćby Aleksandra Bachmińskiego na Iwana Bachmetiuka[49]. Podobna też wersja jego nazwiska – wbrew dokumentom i podpisom samego garncarza – funkcjonuje w ukraińskiej literaturze[50].

 

 

Argumentem za „polskością” Bachmińskiego, a także szeregu innych garncarzy miało być m.in. ich rzymsko-katolickie wyznanie, a także „odrębny rodzaj ornamentacji na ich wyrobach” – odrębny, czyli niemający związku z huculskim, rusińskim wzornictwem[51]. Dziś polscy badacze wspominają o tym wątku przede wszystkim w kontekście historycznym, zdając sobie sprawę ze złożoności i niejednoznaczności problematyki narodowo-religijnej na dziewiętnastowiecznym Pokuciu i Huculszczyźnie.

 

Ceramika pokucka w wybranych kolekcjach polskich muzeów

Mniejsze i większe zbiory ceramiki pokuckiej znajdują się w wielu muzeach w Polsce. Jedną z najliczniejszych jest kolekcja Muzeum Historycznego w Sanoku, licząca ponad 500 obiektów, których gros podarował w 1978 roku Aleksander Rybicki, muzealnik, kolekcjoner, twórca i pierwszy dyrektor Muzeum Budownictwa Ludowego w Sanoku.

 

 

Należy podkreślić, że aż 238 obiektów jest prezentowanych na stałej ekspozycji. Blisko 550 sztuk liczy zbiór przechowywany w Muzeum Etnograficznym w Krakowie. Wśród darczyńców tego Muzeum trzeba wspomnieć choćby Tadeusza Seweryna, który zakupione przez siebie na Pokuciu i Huculszczyźnie naczynia i kafle podarował do zbiorów w latach 1928–1930, a jako przedstawiciel Muzeum „prowadził tam również pierwsze ukierunkowane zakupy”[52]. Z kolei w 1929 roku Zarząd Zamku Królewskiego na Wawelu przekazał do Muzeum niemal kompletny zestaw kafli z pieca Aleksandra Bachmińskiego[53]. Niezwykle cenne zbiory rozwiązanego w 1950 roku Muzeum Techniczno-Przemysłowego w Krakowie, do którego pierwsze przykłady garncarstwa z Pokucia trafiły już w roku 1877 po Wystawie Rolniczej i Przemysłowej we Lwowie, zostały po zakończeniu II wojny światowej podzielone pomiędzy Muzeum Etnograficzne,a Muzeum Narodowe w Krakowie. Dzięki przejęciu tej kolekcji, Muzeum Narodowe – obok Muzeum Etnograficznego – może się więc poszczycić jedną z najstarszych i najznakomitszych kolekcji dawnej ceramiki pokuckiej. W krakowskich zbiorach narodowych przechowywane są obiekty m.in. z daru Włodzimierza Dzieduszyckiego, Zarządu Szkoły Garncarskiej w Kołomyi oraz z kolekcji Waleriana Krycińskiego, a także liczne naczynia i kafle zakupione przez Muzeum Techniczno-Przemysłowe na targu w Kosowie w 1877 oraz na Wystawie Krajowej Rolniczej i Przemysłowej w Krakowie w 1887 roku[54].

 

 

Kolekcja huculska Muzeum Etnograficznego w Warszawie licząca około 3000 pozycji inwentarzowych z różnych dziedzin sztuki i rzemiosła, uległa całkowitej destrukcji podczas II wojny światowej i od zakończenia wojny jest sukcesywnie odbudowywana. Do zbiorów Państwowego Muzeum Etnograficznego została m.in. przekazana z Muzeum Narodowego w Warszawie część kolekcji po Ksawerym Dunikowskim, wybitnym rzeźbiarzu, profesorze ASP w Krakowie, który w 1955 roku zamieszkał w stolicy. Niespełna 100 obiektów – przed –, a głównie już powojennych znajduje się w Muzeum Etnograficznym im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu. Są wśród nich przedmioty ze spuścizny po badaczce, która w latach 30. XX wieku włączyła się w tworzenie Muzeum Huculskiego w Żabiem, a w 1946 zorganizowała Dział Etnograficzny w Muzeum Miejskim w Toruniu, do którego przyjęła w depozyt pierwsze naczynia pochodzące z Pokucia[55]. Kolekcja Muzeum Etnograficznego we Wrocławiu, Oddziału Muzeum Narodowego, jest większa, liczy około 240 obiektów i – co warte zaznaczenia – obok ceramiki dawnej i międzywojennej, należą do niej również wyroby Kazimierza Woźniaka wykonane na Dolnym Śląsku, które stanowią około połowy zespołu.

 

 

W wielu muzeach znajdują się też mniejsze zbiory, a nawet pojedyncze naczynia. Przykładowo, kolekcja w Muzeum im. ks. dr Władysława Łęgi w Grudziądzu liczy ponad 30 obiektów zakupionych w 1947 roku od spadkobierców mjr Henryka Gąsiorowskiego[56], a Muzeum w Bielsku-Białej posiada pięć wazonów, z których jeden pochodzi z przedwojennych zbiorów Muzeum w Bielsku[57].

Bożena Kostuch

Literatura wybrana

Bata Artur, Ceramika pokucka ze zbiorów Aleksandra Rybickiego w Muzeum Historycznym w Sanoku, Rzeszów 1990.
Grabski Marek, Kolekcja ceramiki pokuckiej, „Rocznik Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli w Krakowie” t. XV, [2009].
Jasnowska Dorota, Wazon z Kołomyi, [w:] Mom jo skarb. Pamięć rzeczy w tradycjach dolnośląskich, Wrocław 2014.
Karabowicz Tadeusz, Losy garncarzy huculskich na Dolnym Śląsku po II wojnie światowej, Lublin 2021.
Kostuch Bożena, Charakterystyka pieców z terenu Huculszczyzny oraz wpływu ornamentyki huculskiej na rozwój kaflarstwa na Pokuciu, [w:] Średniowieczne i nowożytne kafle. Regionalizmy – Podobieństwa – Różnice, pod red. M. Dąbrowskiej i H. Karwowskiej, Białystok 2007.
Reinfuss Roman, Ludowe kafle malowane, Kraków 1966.
Seweryn Tadeusz, Garncarki pokuckie, „Kobieta Współczesna” 1928, nr 34.
Seweryn Tadeusz, O sławnym garncarzu polskim Aleksandrze Bachmińskim, recte Bachmatniku, „Rzeczy Piękne” 1925, z. 4.
Seweryn Tadeusz, Pokucka majolika ludowa, Kraków 1929.
Szuchiewicz Włodzimierz, Huculszczyzna, t. I, Lwów 1902.
Tucholska Krystyna, Kostuch Bożena, Huculszczyzna. Ceramika pokucka w kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie, Kraków 2008.
Wierzbicki Ludwik, Wzory przemysłu domowego. Wyroby gliniane włościan na Rusi (Kossów), Lwów 1882.
Wierzbicki Ludwik, Wzory przemysłu domowego. Wyroby gliniane włościan na Rusi (Kossów i Sokal), Lwów 1889.

 

 

1 M. Turkawski, Wystawa etnograficzna Pokucia w Kołomyi, Kraków 1880, s. 22.
2 W. Szuchiewicz, Huculszczyzna, tom I, Lwów 1902, s. 322.
3 A. Klimaszewski, Pierwsze sprawozdanie Krajowej Szkoły Garncarskiej w Kołomyi za rok szkolny 1898/9 oraz historja Szkoły od jej założenia, Kołomyja 1899, s. 24.
4 H. Gintl, Wykaz udziału Galicyi i wielkiego księztwa Krakowskiego na powszechnej wystawie 1873 w Wiedniu, Wiedeń 1873, s. 64, 76.
5 J. Bujak, Muzealnictwo etnograficzne w Polsce (do roku 1939), „Zeszyty Naukowe Uniwersytetu Jagiellońskiego” CCCCXIII, Prace Etnograficzne, z. 8, 1975, s. 19-21; E. Manikowska, Przemysł domowy, http://visualheritage.eu/portfolio/przemysl-domowy/ [dostęp: 2.11.2023].
6 Katalog krajowej wystawy rolniczej i przemysłowej we Lwowie 1877, Lwów 1877, s. IX.
7 Tamże, s. 92, 96, 182, 184. Niektórzy badacze sądzą, że nazwisko garncarza Baranieckiego zostało błędnie zapisane, a wystawcą i nagrodzonym był Michał Baranowski.
8 „Wystawa Krajowa Rolnicza i Przemysłowa. Organ komitetu wystawy 1877” R. 1877, nr 23, s. 1-2.
9 M. Turkawski, dz. cyt., s. 22.
10 T. Seweryn, Pokucka majolika ludowa, Kraków 1929, s. 4.
11 O technice wykonywania naczyń i ich dekoracji pisano już w 1882 roku, zob. L. Wierzbicki, Wzory przemysłu domowego. Wyroby gliniane włościan na Rusi (Kossów), Lwów 1882, nlb. Temat ten był podejmowany potem wielokrotnie, np. Wł. Rebczyński, [w:] L. Wierzbicki, Wzory przemysłu domowego. Wyroby gliniane włościan na Rusi (Kossów i Sokal), Lwów 1889, nlb.; W. Szuchiewicz, dz. cyt., s. 309-316; T. Seweryn, dz. cyt., s. 84-106; T. Szafran, Ceramika ludowa w Polsce, „Przemysł ceramiczny” 1912, nr 1, s. 3. Oczywiście opisywane były również w licznych publikacjach po II wojnie światowej.
12 T. Seweryn, dz. cyt., s. 32-33.
13 Według badaczy, daty umieszczane na wyrobach nie mają nic wspólnego z czasem ich powstania.
14 W. Szuchiewicz, dz. cyt., s. 123-126.
15 A. Klimaszewski, dz. cyt., s. 24.
16 J. Orynżyna, Sztuka huculska („po starowićku” i „po cholernyćku”), „Tygodnik Ilustrowany” 1934, nr 32, s. 640.
17 F. A. Ossendowski, Huculszczyzna. Gorgany i Czarnohora, Poznań [1936], s. 146.
18 M. Turkawski, dz. cyt.., s. 6.
19 Katalog przedmiotów wystawy etnograficznej Oddziału Czarnohorskiego, Tow. Tatrzańskiego obejmującej powiaty: kołomyjski, kossowski, śniatyński, Horodeński, zaleszczycki i borszczowski połączonej z wystawą płodów górskich która zaszczycona obecnością Najjaśniejszego Cesarza i Króla Franciszka Józefa I. otwartą została w dniu 15 września 1880 roku w Kołomyi, Lwów 1880, s. 10.
20 M. Turkawski, dz. cyt., s. 22
21 T. Merunowicz, Wystawa etnograficzna oddziału czarnohorskiego Towarzystwa tatrzańskiego w Kołomyi, III, „Gazeta Narodowa” 1880, nr 224, s. 2.
22 Co ciekawe, Aleksander Nowolecki w swej relacji z odwiedzin cesarza na wystawie wspomina jedynie, że władca „mówił też za słynnym Bachmińskim”, zaś „piec kaflowy, gliniane lichtarze do lamp i oryginalne wazoniki” zamówił u „majstra kołomyjskiego Słowickiego”, zob. A. Nowolecki, Pamiątka podróży Cesarza Franciszka Józefa I po Galicyi i dwudziesto-dniowego pobytu Jego w tym kraju, Kraków 1881, s. 203.
23 Katalog Krajowej Wystawy Rolniczej i Przemysłowej we Lwowie 1877, Lwów 1877, s. 96, poz. 81.
24 A. Klimaszewski, dz. cyt., s. 24.
25 A. Klimaszewski, dz. cyt., s. 15, 18.
26 T. Seweryn, dz. cyt., s. 73.
27 W. Szuchiewicz, dz. cyt., s. 117-118, 123.
28 Korespondencya Tygodnika ilustrowanego. (Spóźniona). Z Galicyi, we wrześniu, „Tygodnik Ilustrowany” 1880, nr 252, s. 271.
29 Przewodnik po Muzeum im. Dzieduszyckich we Lwowie, Lwów 1907, s. 112.
30 Oba kafle reprodukowane w: Г. Івашків, Декор української народної кераміки, Львів 2007, s. 467, 472.
31 Seweryn, dz. cyt., s. 80.
32 T. Seweryn, Dziwne muzeum, „Przemysł Rzemiosło Sztuka” 1924, z. 1, s. 22.
33 Katalog Powszechnej Wystawy Krajowej we Lwowie roku 1894, Lwów 1894, s. 68, poz. 633; Katalog Działu Etnograficznego na Powszechnej Wystawie Krajowej we Lwowie, Lwów 1894, s. 14-15.
34 T. Seweryn, dz. cyt., s. 83.
35 Katalog oficjalny Działu Polskiego na Międzynarodowej Wystawie Sztuka i Technika 1937 w Paryżu, Warszawa 1937, A 49, poz. 27.
36 Official Catalogue of the Polish Pavilion at the World’s Fair in New York, Warszawa 1939, L 478, poz. 182.
37 A. Bata, Ceramika pokucka za zbiorów Aleksandra Rybickiego w Muzeum Historycznym w Sanoku, Rzeszów 1990, s. 16.
38 N. Lippóczy, Semper sitio, „Polska Sztuka Ludowa” 1975, nr 1-2, s. 19, 34-35, 39.
39 J. N. Franke, Przemysł domowy i szkoły zawodowe, [w:] Powszechna Wystawa Krajowa we Lwowie w 1894 r., Kraków 1896, s. 17-18.
40 O., Muzeum Huculskie w Kołomyi, „Tygodnik Ilustrowany” 1903, nr 14, s. 274; Styl zakopiański w Poznaniu, „Tygodnik Ilustrowany” 1902, nr 9, s. 179.
41 Wł. Rebczyński, dz. cyt., nlb.
42 T. Seweryn, dz. cyt., s. 10.
43 Tamże
44 T. Seweryn, Garncarki pokuckie, „Kobieta Współczesna” 1928, nr 34, s. 15.
45 Tamże
46 D. Jasnowska, Wazon z Kołomyi, [w:] Mom jo skarb. Pamieć rzeczy w tradycjach dolnośląskich, Wrocław 2014, s. 91-97.
47 T. Seweryn, dz. cyt., s. 11.
48 Miska Koszaka z 1894 roku z nazwiskiem pisanym cyrylicą, a imieniem i nazwą miejscowości alfabetem łacińskim reprodukowana w: M. Haberlandt, Österreichische Volkskunst aus den Sammlungen des Museums für Österreichische Volkskunde in Wien, Wien 1911, tabl. 64, fot. 7.
49 T. Seweryn, dz. cyt., s. 16-17. Rzeczywiście, naczynia Bachmińskiego zamieszczone w publikacji Szuchiewicza zostały podpisane jako „wyroby ś. p. J. Bachmińskiego (Iwana Bachmetiuka)”, zob. W. Szuchiewicz, dz. cyt., s. 317, tabl. 188.
50 W publikacjach ukraińskich Aleksander Bachmiński występuje jako Олекса Бахматюк (Bachmatiuk).
51 T. Seweryn, dz. cyt., s. 17.
52 M. Grabski, Kolekcja ceramiki pokuckiej, „Rocznik Muzeum Etnograficznego im. Seweryna Udzieli w Krakowie” t. XV, [2009], s. 90.
53 Tamże; reprodukowany w: R. Reinfuss, Ludowe kafle malowane, Kraków 1966, s. 42.
54 K. Tucholska, B. Kostuch, Huculszczyzna. Ceramika pokucka w kolekcji Muzeum Narodowego w Krakowie, Kraków 2008.
55 K. Czajkowska-Kordylewska, Historia kolekcji ceramiki huculskiej w zbiorach Muzeum Etnograficznego im. Marii Znamierowskiej-Prüfferowej w Toruniu, „Materiały Muzeum Etnograficznego” nr 4, 2017, s. 157-175.
56 Huculskie zbiory Muzeum im. ks. dr. Władysława Łęgi w Grudziądzu, Grudziądz 2012, s. 15-18.
57 S. Grudzień, Ceramika pokucka, „Wystawnik” 2013, nr 7, s. 8.

Józefów czyli Kazimierz … wyprawy Pana Samochodzika

Choć zawodowo i prywatnie był związany z Mazurami, to przynajmniej kilkakrotnie odwiedził Kazimierz Dolny. Stało się to za sprawą ekranizacji jednej z jego książek oraz scenariusza serialu dla młodzieży. Bohaterem tej historii będzie Zbigniew Nienacki. O zmarłym w roku 1994 pisarzu zrobiło się głośno m.in. za sprawą pomysłu na nową ekranizację jednej z książek o Panu Samochodziku. Zanim zobaczymy kolejną wersję filmu o przygodach muzealnika-detektywa, wyjaśnijmy kazimierskie konteksty, jakie odnaleźliśmy w biografii Nienackiego. Zadanie nie jest łatwe, choć życiorys pisarza sam posłużył za kanwę dwóch monografii. Są to wprawdzie książki biograficzne, ale ich lektura może dostarczyć nie lada sensacji. Nienacki jawi się jako mizogin, gorliwy współpracownik reżimu komunistycznego, aktywny przeciwnik Armii Krajowej. Z drugiej strony to żarliwy obrońca przyrody, przeciwnik industrializacji mazurskich jezior, właściciel i pasjonat psów (posiadał dogi niemieckie) i admirator kobiecości, we wszystkich jej przejawach. Donosiciel czy uprzykrzony sąsiad, wściubiający nos w nie swoje sprawy? Z pewnością nie można odmówić Nienackiemu umiejętności obserwacji i odwagi w wykorzystywaniu faktów ze swojego życia w książkach , choćby popularnym cyklu o Panu Samochodziku. Jest tu słowo o dziennikarskiej karierze Nienackiego, wczesnym debiucie literackim, wyjazdach na studenckie warsztaty archeologiczne i chęci poszukiwania przygód. Co ciekawe, nie ma tu budowania wizerunku mitycznego herosa, chociaż… Nienacki miał ogromne powodzenie u kobiet. Książkowy pan Tomasz zdobywał serca dam siłą intelektu, nie zaś muskułów.

W roku 1964 na rynku ukazała się czwarta z serii książek o Panu Samochodziku i… pierwsza, w której jej bohater otrzymuje taki przydomek. Prezent w postaci pokracznego automobilu z silnikiem ferrari, ukrytym pod ręcznie wykonaną karoserią pan Tomasz otrzymał od wujka-wynalazcy. Auto na początku było problematyczne, dopiero z czasem jego nowy właściciel odkrył jego zalety. Samochód rzucał się w oczy, dlatego pan Tomasz stał się Panem Samochodzikiem. Książka „Pan Samochodzik i wyspa złoczyńców” była na tyle popularna, że reżyser filmów dla młodzieży (m.in. „Stawiam na Tolka Banana”, „Szaleństwo Majki Skowron”, „Podróż za jeden uśmiech”) Stanisław Jędryka postanowił przenieść ją na ekran. Scenariusz napisał sam Nienacki. Nie wiemy jednak, w którym momencie zdecydowano o przeniesieniu akcji spod Torunia do Kazimierza Dolnego. Z portalu, prowadzonego przez fanów Pana Samochodzika dowiedziałam się, że Jędryka początkowo chciał umieścić akcję filmu w Bieszczadach. Odstąpił jednak od tego pomysłu , wybierając okolice Kazimierza i Janowca. No właśnie… ruiny zamku posłużyły filmowcom do kręcenia scen w podziemiach, ale także fotomontażu czyli sprytnego wkadrowania zamku w jedną z wiślanych wysepek.

Premiera filmu „Wyspa złoczyńców” odbyła się w warszawskiej Sali Kongresowej przy pełnej Sali. Publiczności się podobał, chłodniej przyjęła go krytyka. Być może stało się tak dlatego, że filmy dla dzieci i młodzieży były traktowane jako produkcje drugiego gatunku. Nie można z pewnością odmówić reżyserowi „nosa” odnośnie obsady. Panem Tomaszem był Jan Machulski, a partnerowali mu m.in. Joanna Jędryka (Zaliczka), Aleksander Fogiel (komendant MO), Mieczysław Pawlikowski (biznesmen) czy Ryszard Pietruski (czarny charakter).

Joanna Jędryka dobrze wspominała pracę na filmowym planie. Klimat wakacji, piękne plenery, miłe otoczenie, ciekawa akcja i otoczenie dzieci…Nieco gorzej było ze słynnym samochodem pana Tomasza, który płatał figle i stwarzał pewne niebezpieczeństwo zwłaszcza podczas zdjęć z Wisły.

Rzeka i wiślane plaże to nie jedyne plenery uwiecznione w filmie. Choć Kazimierz nazywa się Józefów, to nawet niewprawne oko dostrzeże kamienice braci Przybyłów, rynek, ul. Lubelską i Krakowską, a nawet zamek i willę Stanisława Szukalskiego na Albrychtówce. Jest w filmie także budynek, w którego miejscu dumnie wznosi się siedziba Muzeum Sztuki Złotniczej. Sprawdźcie, czy jest czego żałować… Wśród innych ciekawostek z przeszłości są jeszcze wiślane pychówki oraz zagrody rybaków. „Wyspę złoczyńców” warto obejrzeć nie tylko z uwagi na plenery, ale także dialogi, pisane przez innego kazimierskiego bywalca, Stanisława Dygata. Można tu wyłuskać takie oto perełki:

„Element naukowy rozkopuje cały inwentarz. A trzeba wiedzieć, że szkielety mogą być kryminalne i naukowe. Ten pewnie jest naukowy. (…) Legendami o skarbach MO się nie zajmuje. Wykształcenie marksistowskie nie pozwala”.

Oprócz dialogów, wpisujących się w rzeczywistość PRL lat 60. XX wieku, odnotujmy jeszcze jedną ciekawostkę. Autorami piosenki, pojawiającej się na początku filmu, a także napisach końcowych są Wojciech Kilar i Agnieszka Osiecka. Nie był to wprawdzie szlagier nucony na kawiarnianych dansingach, ale zacytujmy jej tekst:

 

Wojciech Kilar/Agnieszka Osiecka

Patrz ile nieba/Patrz ile dróg/Cóż więcej trzeba/Chodź ze mną…

Chodź, ręce podaj/Chodź brzegiem plaż/Tam, gdzie pogoda/Chodź ze mną…

Gdy słońce zajdzie/Na jezior dnie/Skarb wielki znajdziesz/Chodź ze mną…

Tak się złożyło/Jest tyle miejsc/Gdzie nas nie było/Chodź ze mną…/Chodź ze mną…

Kolejne spotkanie Zbigniewa Nienackiego z filmowym planem w Kazimierzu Dolnym nastąpiło w 1966 roku, podczas realizacji serialu telewizyjnego „Z przygodą na ty” w reżyserii Jadwigi Kędzierzawskiej i Wadima Berestowskiego. Nienacki był autorem scenariuszy wszystkich 7 części serii. Filmy, czy może raczej filmiki, bo ich długość nie przekraczała 15-u minut, miały charakter pogadanek dydaktycznych. Bohaterami serialu byli harcerze, którzy przeżywali różne przygody. Każda z mikro-opowieści była zakończona morałem. Dwa spośród siedmiu odcinków były kręcone latem w Kazimierzu Dolnym. „Biwak” z doskonałymi ujęciami zaułków i peryferii kazimierskich z lat 60. XX wieku opowiada o wyprawie grupy harcerzy za miasto. Wędrówka szybko zamienia się w akcję ratunkową. Z pobliskiego stawu hodowlanego uciekły ryby, a chłopcy pomagają naprawić szkodę i uratować cenne karpie.

Akcja kolejnego odcinka serialu – „Monety” rozgrywa się na kazimierskim targu. Na ogłowiu jednego z chłopskich koni harcerze znajdują dziwne monety. Podejrzewając, że są one stare i najprawdopodobniej cenne, wpadają na pomysł wytropienia miejsca, w którym może być przechowywana reszta skarbu.  Jeden z chłopców ukrywa się w wozie, a pozostali – po zaznaczonych śladach – trafiają do chłopskiej zagrody, w której rzeczywiście odkrywają skarb – stare arabskie dirhemy. Monety zostaną przekazane muzeum.

Nie jesteśmy pewni, czy „Wyprawa odważnych” ma swój rodowód w jednym z nadwiślańskich wiatraków. Harcerze zajrzeli tam z powodu… duchów. Niestety, na podstawie filmowych kadrów trudno ustalić, czy chodzi o wiatrak w Męćmierzu, czy też jakiś inny, podobny obiekt.

Jeśli chcą Państwo obejrzeć wymienione tu filmy, to my znaleźliśmy je tutaj:

Wyspa złoczyńców:

https://www.cda.pl/video/7349350ee

Biwak:

https://www.dailymotion.com/video/x6vmpwm

Monety:

https://www.dailymotion.com/video/x6vmpba

Wyprawa odważnych:

https://www.dailymotion.com/video/x6vmouy

 

Choć serial o harcerzach może dziś wydawać się nieco naiwny, to przygody Pana Samochodzika do dziś mają wielu fanów. Książki serii cieszą się powodzeniem i nic dziwnego, że znaleźli się tacy, którzy postanowili tę popularność wykorzystać. Doliczyliśmy się blisko 150 części serii, uwzględniającej tomy autorstwa Zbigniewa Nienackiego, jak również jego następców. Choć zmieniają się imiona głównego bohatera, to nadal – jako pracownik do zadań specjalnych Ministerstwa Kultury – odkrywa on historyczne skarby, przy okazji promując różne mniej lub bardziej znane miejsca w naszym kraju.

W 2017 roku Luiza Frosz zaprosiła Pawła Dańca (niestety, nie Pana Samochodzika, bo główny bohater korzysta z „podwody” swojej znajomej) do Kazimierza Dolnego. Pomysł fabuły „ Ducha z Kazimierza Dolnego” nie jest zły. Pewne wydawnictwo publikuje pamiętniki, w których mowa m.in. o zakopanym skarbie. Notę o ukrytych kosztownościach wykorzystuje jedna z rozgłośni radiowych, organizując akcję poszukiwania skarbu dla wszystkich chętnych. Do Kazimierza Dolnego (bo tutaj jest skrytka) zjeżdżają tłumy. Wśród poszukiwaczy nie wszyscy mają jasne intencje. Niestety (to nasza prywatna opinia) zasadnicza treść książki – czytaj przygoda – gubi się w warstwie dygresyjnej. Traci na tym dynamika całej opowieści. Pochwalmy jednak „Ducha z Kazimierza Dolnego” za wykorzystanie najpopularniejszych narracji Miasteczka: rządów Kazimierza Wielkiego, jego afektu do żydowskiej piękności – Estery, handlu zbożem i bogaceniu się mieszczan, renesansowej architektury oraz kolonii artystycznej. Praca tej ostatniej zaowocowała zawartością tajemniczej skrzyni ze skarbem. Jest w książce słowo o żydowskich mieszkańcach, jest też nota, odnosząca się do twórczości Marii Kuncewiczowej. Najbardziej wdzięczni Luizie Frosz powinni być jednak wdzięczni: właściciele piekarni Sarzyński, proboszcz kazimierskiej fary oraz twórcy Festiwalu Kapel i Śpiewaków Ludowych. Dlaczego? Sprawdźcie to sami, czytając „Ducha…”, który (choćby w kwestii artystycznych inspiracji) chyba nie opuścił Kazimierza.

„Listy do Przyjaciela” Krystyny Świerczewskiej

Nieustannie – i przy ofiarnej Państwa pomocy – poszukujemy literackiej obecności Marii i Jerzego Kuncewiczów, a także Kazimierza Dolnego w twórczości różnych autorów. Pojawienie się książki, o której opowiemy za chwilę nie mogło mieć lepszego czasu.

Pod koniec października niezastąpiony red. Janusz Ogiński nakazał nam kupno „Listów do Przyjaciela” red. Krystyny Świerczewskiej. Książkę, wydaną w 1995 roku (opatrzona autografem autorki) nabyliśmy bez trudu w jednym z internetowych antykwariatów. Wśród felietonów baczne oko red. Ogińskiego ( a wraz z nim i nasze) wypatrzyło trzy teksty odnoszące się do willi Pod Wiewiórką i jej dawnych mieszkańców. Zanim jednak sięgniemy po obszerne ich fragmenty, przedstawmy autorkę listów innych, aniżeli tych „…do Jerzego”.

Zmarła w roku 2009 Krystyna Świerczewska przez 50 lat była dziennikarką rzeszowskich „Nowin”.  Lubiła Kazimierz Dolny, do którego przyjeżdżała od lat 60. XX wieku. Zatrzymywała się m.in w Domu Dziennikarza, sąsiadującym z willą Pod Wiewiórką. W archiwum tygodnika „Stolica” z roku 1974 znaleźliśmy takie oto zdjęcia. Pozwolą nam one – choć w ten sposób – zbliżyć się do interesującego nas okresu.

Redakcyjny kolega Świerczewskiej, Andrzej Piątek wspomina dziennikarkę w następujący sposób:

„Była damą. W sposobie bycia, ubiorze, w tym, jak pisała. Bezpośrednia – ale też lubiła trzymać dystans wobec otoczenia.

Elegancka – jej ubiór był połączeniem mody z dodatkiem własnego „ja”, które miało wiele wspólnego z artystycznym poczuciem luzu. (…) Pisała emocjonalnie – „całą sobą”. Kompetentnie, z pasją i co szczególne – przepiękną polszczyzną. „Bo słowo – musi słowo znaczyć!” – powtarzała za ulubionym poetą Norwidem.

W „Nowinach” pisywała głównie o kulturze. Jej reportaże, wywiady i recenzje teatralne zostaną wzorem fachowości, kultury słowa. Pisała kierując się zasadą, że chłosta może zabić artystę.

Jej trybuną, amboną, z której dzieliła się tym, co ją drażniło, śmieszyło, irytowało, były jej „Listy do Przyjaciela”. Seria pisanych żarliwie felietonów, które ukazywały się w „Nowinach”, w dodatku kulturalnym „Widnokrąg”. Te „Listy” były (…) próbą niezależnego myślenia i pisania, a dla czytelników zachętą, że tak myśleć warto i trzeba.”

Pierwszy list z kwietnia 1989 r. ma charakter profetyczny. Krystyna Świerczewska opisuje kazimierską willę, bezbronną wczesną wiosną, bez płaszcza zieleni.

„Jedno okno otwarte. A więc jeszcze tli się w nim życie – konstatuje dziennikarka – czy jeszcze pisze lity do Jerzego? (…) Obok słów – wyłaniają się fragmenty tego domu, jakiś daszek spiczasty, jakaś kolumienka, jakiś załom muru, śliczne okienko, albo wiekowy konar, czy liściasty obrus trawnika. (…) Są te listy jak tren żałobny, osaczone pytaniami, wątpliwościami, lękiem, rozpaczą, poczuciem klęski, nikłą nadzieją, potrzebą wspomnień. (…) Te listy są jak tren i spowiedź. A raczej rachunek sumienia w swoich rozlicznych pytaniach o sens życia, które u swojego kresu nie wydaje się wcale bardziej sensowne przez swoje dziewięćdziesięcioletnie doświadczenie. Stara kobieta bynajmniej nie jest stara, bo nie jest pogodzona ze starością. (…) W tej szamotaninie między metafizyką a rzeczywistością dożywa swoich dni w pustym domu, wzniesionym w okresie wielkiej szczęśliwości kazimierskiej cyganerii końca międzyepoki.”

Następny „List do Przyjaciela” – z sierpnia 1989 roku – powstał już po śmierci Marii Kuncewiczowej. Wraz z tą informacją Krystyna Świerczewska notuje osobiste uwagi, odnoszące się do postawy (nie tylko pisarskiej) Kuncewiczowej.

„Była w polskim życiu literackim, a przecież była na dystans, podejmowała tzw. postawę, ale nader dyskretnie, przy całej niezmienności poglądów nie czyniła nic, co by było ostentacyjną manifestacją emigracji wewnętrznej.(…) Zobaczyłam ją po raz pierwszy w1964 roku (…) i tamto wrażenie było: oto stara, sławna pisarka, ubrana na szaro, w gładkiej peruce, o cichym głosie, niewysoka , przy boku zwalistego mężczyzny, który huczał jak szerszeń i robił szum pojawieniem się. (…)

Ruszyli ku nam, siedzącym przy długim stole, jedynym z wolnymi miejscami. Nie byliśmy zachwyceni, bo w tamtym czasie lubiłam nasze kawiarniane rozmowy we dwoje, takie miłe tête a tête w szumie kawiarnianej enklawy. Przysiedli się jednak stanowczo, acz z wdziękiem, wciągając nas w ogólną rozmowę. Pani Maria była jak szara pliszka przy dwóch huczących mężczyznach (…), a Jerzy Kuncewicz drwił ile wlezie ze wszystkich anomalii, jakie toczyły wówczas nasze życie. Ona przeważnie milczała; czasem cichym głosem łagodziła zapalczywość mężowską, wyraźnie szła na kompromis.

Patrzyłam na nią zachłannie i nie mogłam uwierzyć, że pod tym czołem urodziła się kornwalijska kraina  (…), że pod tą czaszka mieszka tyle piękna tak dalekiego od dyskusji o materialnych i moralnych paskudztwach epoki.  Była dla mnie tajemnicą ta szara kobieta, starsza wówczas wiele od mojej matki. Wszyscy mówili wtedy: jaka młoda! Ja, wówczas bardzo młoda, myślałam: jaka stara!

Poznawszy osobiście pisarza zupełnie inaczej czytamy jego książki, zwłaszcza gdy każda z nich jest w jakimś stopniu jego autobiografią. (…) Dostrzegłam szarości strojów Marii dyskretną elegancję, w skromności bycia wśród ludzi skazanych zawodowo na podglądanie – rodzaj splendid isolation, umiejętność budowania dystansu, osobności: na obiad przychodzili ostatni, na spacer szli do brzeziniaka, gdy dom się wyludniał…

W jakąś Wielkanoc zbierała fiołki w brązowej, pięknej pelerynie, potem przystanęła przy brzozach, jeszcze nie ulistnionych, jeszcze „bez peruki” i stała długo, nieruchoma, ze wzrokiem wbitym w zamkniętą drzewami przestrzeń, samotna cudzoziemka w najbliższej sercu ojczyźnie…

Zrobiło mi się czegoś żal, nie powiedziałam nawet dzień dobry, bo to nie mógł być dzień na dobre rozmyślanie.”

Ostatni list nawiązujący do kazimierskich spraw jest datowany na kwiecień 1994 roku. Dziennikarka wraca do Miasteczka po czteroletniej nieobecności. „Dalej wiem, gdzie leży każdy kamień, fiołki mi pachną po wąwozach, rzeka marszczy się na horyzoncie. Na zakończenie świąt telewizja zaproponowała „Dwa księżyce” i oglądam ze ściśniętym sercem ten raptularz kazimierski; chodzili sobie po sadzie Jerzy z Maryjką, Flora zakładała suknię „Tendresse”, mała Rachel wyławiała słońce z rzeki. (…) I gdzie to jest? Niby jest ten Kazimierz dalej, a też go już nie ma, tylko przybyło westchnień na jego temat i do legend o artystach z lat trzydziestych dochodzą nowe.”

Dzięki „Listom do Przyjaciela” Krystyny Świerczewskiej możemy przywołać postać jeszcze innej Marii-artystki. To „Niusia” Cichorzewska-Drabik (1931-1991), malarka i konserwator zabytków, zakochana w Kazimierzu Dolnym. Podobno (bo nie widzieliśmy tego obrazu) na „Autoportrecie w koronie”  umieściła zwieńczenie  kamienic rynkowych: braci Przybyłów oraz Jana i Bartłomieja Celejów.

„Meblowała Kazimierz zabawnie i często, przenosząc spichrze z przedmieść do śródmieścia, zmieniając położenie fary i klasztoru, uruchamiając kamienicę Gdańską i Celejowską, likwidując Golgotę, ignorując Wisłę. Stały więc obok siebie sławne kamieniczki karnym szeregiem w nadmiarze zgromadzonego piękna, a zamiast Wisły płynęła wstążka pracowicie wypisanego tekstu:

„Stare miasto! Znam treść twą, znam twych ulic wnętrza… Czas tynków nie rozwalił, tylko wziął im duszę…”

Niusia tę duszę widać oddać miastu chciała, przetwarzając je, restaurując na nowo”.

W zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym znajdują się dwa obrazy Marii Cichorzewskiej-Drabik. Ilustrujemy nimi powyższy tekst.

Rzeczy i ich opowieści – z praktyki oddziału Dom Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym

W kwietniu 2022 r. uczestniczyliśmy w konferencji „Nowoczesne muzea-relacje i narracje” w Muzeum Okręgowym w Toruniu. Jej efektem miała być publikacja, zawierająca m.in wystąpienie Domu Kuncewiczów. Nie wiemy jednak , czy „niszowy” temat, a tym bardziej (tak usłyszeliśmy) nie naukowy język nie będą dyskwalifikujące. Stąd pomysł, aby tekst zamieścić na blogu. Przepraszamy tych Czytelników, dla który podjęty tu temat może być niejako powtórkowy. Przyznajemy, pierwszy tekst poświęcony Mary Litauer-Schneider zamieściliśmy w roku 2020. Wiele się jednak od jego publikacji zmieniło. Zapraszamy do lektury:) 

Mary Litauer, lata 20. XX w. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Dom Kuncewiczów, nazywany willą Pod Wiewiórką to dawna siedziba pisarki, Marii Kuncewiczowej oraz jej męża, polityka, prawnika i filozofa – Jerzego Kuncewicza. Zbudowany w latach 30. XX wieku w Kazimierzu Dolnym jako dacza na wakacje, został – decyzją rodziny – zamieniony na muzeum. Oryginalne wnętrza zachowały swój pierwotny charakter m.in. dzięki zgromadzonym przedmiotom (obecnie eksponatom). Są to zarówno obiekty o znaczeniu historycznym: obrazy, tkaniny czy meble z XIX wieku, jak i przedmioty osobiste (wyposażenie garderoby i kuchni), drobiazgi przywożone z podróży, a nawet kwiaty zasuszone przez dawną właścicielkę. Najdrobniejsza rzecz ze spuścizny Kuncewiczów budzi nasze zainteresowanie. Co ważniejsze, „troska o drobiazgi” spotyka się z pozytywnym odbiorem zwiedzających Dom Kuncewiczów. Według ich opinii – słyszymy ją bezpośrednio od turystów, czytamy komentarze w Internecie oraz wpisy w Księdze Pamiątkowej muzeum – muzealnym skarbem tego miejsca może być zarówno dyplom z podpisem Józefa Piłsudskiego, jak i ulubiona porcelanowa filiżanka Marii Kuncewiczowej z serwisu Aldona. Według zwiedzających najważniejszy jest kontekst, a więc związek danego eksponatu z miejscem jego prezentowania. W tym celu zwracamy się „ku rzeczom” zgromadzonym przez Marię i Jerzego Kuncewiczów, stanowiącym osobliwą, bo osobistą muzealną kolekcję.

Informacje o ruchomościach znajdujących się w Domu Kuncewiczów czerpiemy z wielu źródeł. Pierwsza inwentaryzacja została przeprowadzona przez Cezarego Kocota, pracownika Muzeum w Kazimierzu, w roku 1984. Odbyła się zgodnie z wolą Jerzego Kuncewicza, który zadecydował, że w jego domu powstanie kiedyś muzeum Maria Kuncewiczowa zaangażowała się do pomocy w przygotowaniu spisu. Świadczą o tym karty muzealiów z odręcznymi notami autorki Cudzoziemki, przechowywane do dziś w muzealnym archiwum.

Kolejnym ważnym dokumentem jest wywiad, jaki w 1983 roku dyrektor kazimierskiego muzeum, Jerzy Żurawski przeprowadził z Marią i Jerzym Kuncewiczami. Opowiadali w nim o swoich związkach z Miasteczkiem, budowie kazimierskiego domu oraz jego wyposażeniu. Kolejnym tropem jest twórczość Marii Kuncewiczowej, a także wywiady, w których wspominała między innymi o kolekcji znajdującej się w willi. Ponadto, wiadomości dostarczyły publikacje naukowe i popularno-naukowe poświęcone Kazimierzowi Dolnemu oraz literatura piękna z lat 1930–1990. Nieoceniony jest również udział świadków historii, którzy przekazują nam wspomnienia, a nierzadko także i archiwa. Dzięki tym źródłom możliwe jest podjęcie tropów narracyjnych posiadanych eksponatów. Bardzo często, dzięki łączeniu fragmentarycznych treści, pochodzących z różnych źródeł uzyskujemy – czy też może lepiej w kontekście dalszej części niniejszego tekstu – odzyskujemy dla zwiedzających wciąż nowe fakty i wydarzenia, związane z dawnymi mieszkańcami willi Pod Wiewiórką oraz goszczonymi przez nich osobami.

Proces rekonstrukcji narracji niejako zadanej przez rzecz, znajdującą się w Domu Kuncewiczów chcielibyśmy przedstawić na jednym, konkretnym przykładzie. Podjęliśmy się tego, mając do dyspozycji akwarelę oraz kilka zdań o jej autorce, zamieszczonych na kartach prozy Marii Kuncewiczowej. Są one związane z malarką, Mary Litauer-Schneider.

Mary Litauer, lata 20. XX w. Narodowe Archiwum Cyfrowe

            Choć artystka była w kilkudziesięcioosobowej grupie kobiet-studentek warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, to mimo popularności badań herstorycznych, o większości z nich mówi się rzadko, jeśli nie wcale. Tymczasem, wśród uczestników plenerów kolonii artystycznej w Kazimierzu Dolnym była spora grupa kobiet, odnoszących sukcesy artystyczne zarówno w okresie dwudziestolecia międzywojennego, jak i po zakończeniu wojny. Pierwszą „jaskółką zmian” w kontekście przywrócenia artystkom – studentkom Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie należnego im miejsca była wystawa Kocham w życiu trzy rzeczy: samochód, alkohol i marynarzy… przygotowana w 2021 roku w warszawskiej galerii Lokal_30, prezentująca twórczość 15 malarek, których karierę zapoczątkowały studia w warszawskiej Szkole. W przywoływanym na ekspozycji gronie nie było jednak Mary Litauer-Schneider, związanej z Domem Kuncewiczów za sprawą akwareli Kwiat hibiskusa eksponowanej w gabinecie Jerzego Kuncewicza, na parterze muzeum.

Gdyby nie studenci prof. Tadeusza Pruszkowskiego ze Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie, nie byłoby Kuncewiczowej – pisarki. Często podkreślała, że jej talent i wrażliwość ukształtowały się w okresie dwudziestolecia międzywojennego, w Kazimierzu. Wyrazem hołdu malarni kazimierskiej są opowiadania Dwa księżyce. Być może w gronie artystów sportretowanych wówczas przez Kuncewiczową znalazła się autorka akwareli wiszącej w willi Pod Wiewiórką? Odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Choć rodzina Mary Litauer-Schneider opowiadała o udziale malarki w plenerach kazimierskich i jej zaangażowaniu w życie towarzyskie studentów słynnego „Prusza”, to o artystce nie wspominają jej koledzy – malarze w publikacjach dotyczących warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych: Jan Zamoyski czy Władysław Bartoszewicz. Ostatni z wymienionych ograniczył się jedynie do stwierdzenia „malowała z nami zrobiona na bóstwo Mary Litauer” , nie odnotowując tego, że „wamp” z pracowni prof. Pruszkowskiego ukończył naukę z wyróżnieniem.

Mary Litauer-Schneider, lata 30. XX w. narodowe Archiwum Cyfrowe

 

Nieco więcej światła na temat Mary Litauer rzuca archiwum rodziny Kuncewiczów, znajdujące się w Bibliotece wrocławskiego Ossolineum. Pisarka i malarka znały się i miały do siebie zaufanie. Świadczy o tym nota, jaką w liście do męża z 1946 roku uczyniła Kuncewiczowa. Otrzymała wiadomość od Mary i jej męża, Romana Schneidera z Teheranu. W liście zawarto informację, że Schneiderowie nie chcą wracać do Polski „za bardzo Rosją przerażeni”, i że starają się o wizę do Anglii. Pisarka prosiła Jerzego Kuncewicza o wstawiennictwo w tej sprawie.

Do powodu „przerażenia Rosją” Schneiderów Kuncewiczowa powróciła w jednej ze swoich powieści. Opowiemy o tym już za chwilę, zatrzymując się przy archiwalnym liście. „Miałabym tu duszę prawdziwie oddaną, jako i babę poczciwą, na którą mogłabym liczyć. Coś w rodzaju Reni (Ireny Lorentowicz przyp. aut.), tylko rozsądniejszą” – zanotowała Maria Kuncewiczowa, licząc, że jej mąż, pracownik Biura Traktatów emigracyjnego rządu RP, aktywny działacz Stronnictwa Ludowego wykorzysta posiadane znajomości i pomoże Schneiderom Próba ich sprowadzenia do Anglii okazała się niemożliwa. Dlaczego? Nie udało się tego ustalić mimo ogromnej pomocy (m.in. rozmów i udostępnienia archiwum), jakiej udzieliła nam rodzina Romana Schneidera.

W 1950 roku Schneiderowie osiedlili się w Kanadzie. Wielokrotnie przyjeżdżali do Europy, jednak nigdy do Polski. W latach 60. XX wieku, podczas wakacji spędzonych na Sycylii Maria Kuncewiczowa i Mary Litauer-Schneider spotkały się po kilkunastu latach rozłąki. W bajkowym otoczeniu Taorminy powstała akwarela Kwiat hibiscusa, zatrzymująca w czasie wiotką gałązkę rośliny.

Podczas pracy nad obrazem Kuncewiczowa wspominała przedwojenne wakacje w Kazimierzu. Bolesne doświadczenie wojny i emigracji nie pozwoliło jednak wskrzesić dawnych, beztroskich dni spędzonych na wakacjach w Kazimierzu.

Nasze zainteresowanie akwarelą eksponowaną w willi Pod Wiewiórką, opisaną przez Kuncewiczową rozpoczęło poszukiwania badawcze, których efektem jest rekonstrukcja biogramu oraz odnalezienie innych, poza Kwiatem hibiscusa, prac autorki tego wyjątkowego dziełka, znajdujących się w zbiorach prywatnych.

Pierwsza wersja biogramu Mary Litauer-Schneider, powstała głównie w oparciu o archiwa zagraniczne (m.in. prasa kanadyjska) powstała w 2020 roku. Zamieściliśmy ją wówczas na blogu oddziału Dom Kuncewiczów www.narynkuusiascwkazimierzu.pl. Dzięki prezentacji postaci artystki szerszemu gronu odbiorców nawiązaliśmy kontakt z Teresą Gierzyńską, wybitną polską fotograficzką, wnuczką Romana Schneidera. Dzięki jej pomocy, a przede wszystkim udostępnionym przez nią materiałom, dotarliśmy do interesujących wiadomości, wzbogacających narrację akwareli ze zbiorów oddziału Dom Kuncewiczów. Sprawy artystyczne łączą się z biograficznymi, więc od nich zaczniemy.

Mary Litauer urodziła się w Wilnie 2 marca 1900 roku. Jej rodzicami byli Josef i Ida z domu Papkin. Po ukończeniu wileńskiego gimnazjum 17-o letnia Mary, jako jedna z najmłodszych studentek, rozpoczęła naukę w Szkole Sztuk Pięknych w Warszawie, w klasie prof. Stanisława Lenza. Potem przeniosła się do Krakowa i kontynuowała studia pod okiem Wojciecha Weissa, którego do śmierci uważała za swojego mistrza. Następnie studiowała w Paryżu i Berlinie, gdzie zetknęła się zarówno z pracami impresjonistów (do twórczości Paula Cezanne’a odwoływała się wielokrotnie), jak i malarzy awangardowych (Paul Klee, Wassyli Kandinsky). Po dwóch latach pobytu za granicą wróciła do Warszawy, by podjąć studia w klasie Tadeusza Pruszkowskiego.

W grupie nie brakowało uzdolnionych artystek. W roku 1929, Mary Litauer, Elżbieta Hirszberżanka i Gizela Hufnagel założyły grupę Kolor, będącą kobiecą odpowiedzią na działalność Bractwa św. Łukasza, utworzonego przez mężczyzn-studentów Pruszkowskiego.

Pierwsza wystawa Koloru odbyła się w 1929 roku, w warszawskiej Zachęcie. Spotkała się z dobrym przyjęciem krytyki: „młode reprezentantki grupy (…) wczuły się doskonale w potrzebę czasu, wyrażającą się w malarstwie współczesnym w tęsknocie za barwnym ożywieniem obrazu”. Nie szczędzono pochwał: „wszystkie one malują płynnie, tłusto, szerokimi, zamaszystymi pociągnięciami pędzla. (…) Wszystkie one umieją tworzyć lekkie, świeże, przyjemne w kolorze obrazy. Podstawa do dalszej pracy jest znakomita: mając taką podstawę daleko zajść można”.

W połowie lat trzydziestych XX wieku, po kilku wspólnych wystawach, każda malarka podążyła własną ścieżką. Ta, którą wybrała Mary Litauer prowadziła przez Paryż, Londyn, Nowy Jork, Chicago, Brukselę oraz Bukareszt. „Malarka święciła swoje triumfy na Międzynarodowej Wystawie Sztuki Współczesnej Wieku Postępu, Międzynarodowej Wystawie Sztuk Pięknych w Brukseli, Burlington Galery w Londynie i Riverside Museum w Nowym Jorku. Brała udział w Międzynarodowej wystawie Kobiecej w Bukareszcie i Muzeum w Raperswilu w Szwajcarii”.

W 1935 roku Mary poślubiła profesora sztuki użytkowej warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych i utalentowanego architekta Romana Schneidera. Spokojne życie przerwał wybuch II wojny światowej. Schneiderowie zostali aresztowani i osadzeni w lwowskim klasztorze brygidek. Stamtąd Romana przewieziono do obozu nad Białym Morzem, a Mary do łagru w Mariinsku, w obwodzie nowosybirskim. Jak mówiła fotografka Teresa Gierzyńska, jej dziadkowie nigdy nie wspominali tego okresu. Nie chcieli wracać do traumatycznych przeżyć. Tym bardziej cenny jest tekst, zamieszczony przez Marię Kuncewiczowa w Naturze: „Malarka Mary Litauer Schneiderowa powiedziała mi: »Wiesz, co mnie uratowało? Kałuża. Był taki dzień… Bili mnie w tym lesie, pchali do roboty, waliłam się z nóg, była odwilż, przed oczami latał sen o kiełbasie i o własnym jaśku, coś głupiego wyprawiałam, ludzie się śmieli… I – wiesz – zobaczyłam na ziemi kawał nieba. W kałuży. Wiesz? Wstałam i powlokłam się rąbać. Po prostu zapragnęłam przeżyć i malować«. Na marginesie dodajmy, że pierwsze wydanie Natury Marii Kuncewiczowej ukazało się w Polsce w roku 1975, w czasach obowiązującej cenzury. Tego fragmentu nie wykreślono z tekstu, bo cenzor najprawdopodobniej nie zdawał sobie sprawy, że opisana tu rzeczywistość dotyczyła sowieckiego łagru.

Cytat z Natury rzuca inne światło na realia obozowe, jakich doświadczyła Mary Litauer-Schneider. W jedynym dostępnym biogramie tej artystki, autorstwa prof. Małgorzaty Kitowskiej-Łysiak można znaleźć informację o tym, że w Mariińsku malarka „wyplatała kosze”. Warto było więc ten fakt zweryfikować.

Ciekawy wątek, odnoszący się do wojennego okresu w twórczości Mary Litauer Schneider zamieszcza w swoim artykule Roman Buczek w polonijnej prasie kanadyjskiej. „Nawet w czasie pobytu w więzieniach rysowała. (…) Kreśliła w piwnicy kawałkiem węgla na fragmentach gazet. (…) Z tych rysunków powstała jej „teka buzułucka”. Rysunki te reprezentowały unikalny autentyzm tamtych dni. Ich wartość była przede wszystkim historyczna”.

Nie wiemy na razie, gdzie i czy w ogóle przechowywana jest obecnie teka wojennych szkiców Mary Litauer-Schneider. Malarka chciała ją przekazać Muzeum im. Sikorskiego w Londynie. Rodzina artystki nie uzyskała potwierdzenia tego faktu. Jednym z niewielu, o ile nie jedynym rysunkiem zachowanym z tych czasów, jest portret męża Mary Litauer, Romana Schneidera w mundurze. Szkic został przez Teresę Gierzyńską przekazany do zbiorów Muzeum Żydów Polskich POLIN. Powstał w czasie, kiedy małżonkowie spotkali się ponownie po amnestii z 1941 roku, w obozie w Jangi Jul, gdzie formowała się armia generała Władysława Andersa. Obiecali sobie wówczas, że nigdy się nie rozstaną. Słowa dotrzymali.

Mary Litauer-Schneider, rysunek Romana Schneidera, Polin, Warszawa

W 1942 roku Schneiderowe, wraz z polskim wojskiem, zostali ewakuowani do Iranu. Oboje zatrudnili się w Polskiej Pracowni Artystycznej, powołanej m.in. dzięki inicjatywie Referatu Rodzin Wojskowych armii gen. Andersa. Budynek mieścił się na rogu Sepah Serie w Teheranie. Na parterze znajdowały się mieszkania, na piętrze – pracownie. To tu powstawały naszywki i dystynkcje na mundury polskiej armii, ale także kostiumy teatralne czy sukienki wytwornych dam. Dochód z „komercyjnych” usług trafiał na rzecz Rodzin Wojskowych. W Pracowni istniał dział malarski, prowadzony przez Romana Schneidera, a obrazy malowała m.in. Mary Litauer-Schneider. Były to portrety wykonywane na zamówienie oraz pejzaże i martwe natury sprzedawane na balach i wentach dobroczynnych. Dodatkowym, ale ważnym zajęciem Polskiej Pracowni Artystycznej było wykonywanie maskotek – szmacianych lalek w polskich strojach ludowych. Otrzymywali je w prezencie prominentni politycy, wizytujący armię gen. Andersa. Archiwalne fotografie lalek są w posiadaniu rodziny Romana Schneidera.

1942 rok był dla Mary i Romana Schneiderów ważny także z innego powodu. Roman został zwolniony z wojska i powrócił do zawodu architekta. Zaprojektował między innymi salę teatralną Klubu Brytyjsko-Perskiego oraz letni pałac i meble dla księżniczki Ashraf Pahlavi. Po zakończeniu wojny Schneiderowie trafili do Libanu i mieszkali tam przez 4 lata. Mimo iż Mary mówiła o tym okresie „najszczęśliwsze lata spędzone w słonecznym klimacie”, rozpoczęli starania o uzyskanie wizy do Wielkiej Brytanii. O tej sytuacji wspominała Maria Kuncewiczowa w cytowanym wcześniej liście do męża. Wizy do Anglii nie pomogło zdobyć nawet wstawiennictwo Kuncewicza. Po odmowie, w roku 1950 Schneiderowie wyjechali do Kanady i osiedlili w Ontario. Roman Schneider zrezygnował z zawodu architekta i zajął się ceramiką. „Roman, architekt, oficer rezerwy (…) wytwarzał kruche piękno, które odpędzało koszmary” – pisała Kuncewiczowa. Mary z powodzeniem wystawiała swoje prace w Toronto.

W jednym z archiwalnych tekstów odnoszących się do środowiska artystycznego w Kanadzie z lat 60. XX wieku zamieszczono taką notę: „Mary to ciepła i miła osoba. Uwielbia zwierzęta, jasne kolory i wzory. Inspiracji do swojej pracy szuka podczas wycieczek. Mary wspiera innych artystów”. Pochwały nie były bezpodstawne, bo efektem zaangażowania się Schneiderów w środowisko artystyczne Kanady było założenie w roku 1963 Schneider School of Fine Arts w Actinolite w Ontario. To tu wielu kanadyjskich artystów spędzało wakacje. Częstymi gośćmi, a przy okazji pedagogami szkoły byli m.in. John Bennett, niezrównany akwarelista, Carl Schaeffer – przewodniczący działu malarstwa w Collage of Artis w Ontario czy John Taylor – dyrektor Cybuch Art. Galery. „Wszyscy ci profesorowie byli wspaniałymi pedagogami. Lubili tę szkołę i byli serdecznie z nią związani. O ich przywiązaniu do szkoły Schneiderów świadczy fakt, że nie przyjeżdżali do nich dla pieniędzy, gdyż każdy z nich za pół godziny mógł namalować obraz, za który mógł wziąć więcej niż za tydzień wykładów w szkole. Chodziło raczej o uczuciowe zaangażowanie i bliski związek z ich szkołą”. Trud opłacał się, bo w ciągu sezonu z możliwości nauki w Actionlite korzystało około 500 studentów. Można więc wysnuć wniosek, że trud pedagogiczny prof. Tadeusza Pruszkowskiego i propagowanie idei kolonii artystycznych nie poszedł na marne. Ukochany przez studentów z warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych „Prusz” znalazł godną następczynię w postaci Mary Litauer-Schneider. Uczyła podopiecznych Actionlite, a także studentów na uczelniach w Madoc i Ontario. Ufundowała nagrodę i stypendium dla wyróżniających się uczniów. Często i chętnie pokazywała swoje prace na wystawach w Kanadzie. Nie bała się także wyzwań np. wykonania projektów znaczków, kart pocztowych, zamówionych przez gubernator Ontario, Pauline McGibbon, czy też portretowania najważniejszych budynków Toronto. Jeden z takich rysunków, przedstawiający parlament w Ottawie ma w zbiorach Dom Kuncewiczów. Przyjaciele Mary mówili, że artystka „posiadała niezwykłą łatwość rysowania. Któregoś dnia weszła do sklepiku ze starymi rupieciami, usiadła sobie w kąciku i narysowała całe wnętrze. Po chwili weszła jakaś klientka, rysunek ten tak jej się spodobał i zaraz go kupiła”. Ostatnia wystawa Mary Litauer-Schneider odbyła się w kwietniu 1992 roku w Toronto. Zmarła 6 miesięcy później.

Założona przez Schneiderów kolonia artystyczna formalnie nie istnieje. Nie oznacza to jednak, że w te okolice nie przyjeżdżają do dziś artyści. Tak opisuje Actionlite współczesna kanadyjska dziennikarka Katherine Sedgwick.

„Pełno tu fotografów, filmowców, rzemieślników i malarzy. Nie jest to jednak nowe zjawisko. Kiedy byłam dzieckiem w letnie dni podpatrywałam artystów. Byli to studenci Schneider School of Fine Arts. Schneiderowie przyjeżdżali w te okolice by malować. Myśląc, że zachwyt nad okolicznym pejzażem podzielą inni artyści, kupili trochę ziemi, a z pobliskiego Tweed przenieśli dwa drewniane stare domy i umieścili w nich biuro i pracownię. Uczniowie szkoły regularnie odwiedzali naszą wioskę i ustawiali sztalugi w różnych jej zakamarkach. Dziwiło mnie, że zawsze wybierali stare, zniszczone budynki, by je malować. Dla nas, dzieci, obserwowanie artystów przy pracy było bardzo ciekawe. Staliśmy cicho i dyskretnie zaglądaliśmy im przez ramię. Doskonale pamiętam zapach farb (chyba olejnych) oraz to, że spojrzenie na budynek czy scenkę, którą malowali artyści odbiegało od tego, co widziałam na własne oczy. Choć szkoły nie ma, to jednak w okolicy wciąż są ludzie, czerpiący z krajobrazu, o którym Mary i Roman mówili: »marzenie każdego malarza«.

Ziarno zasiane przez Mary i Romana Schneiderów znalazło podatny grunt nie tylko w Kanadzie. Wybitna fotograficzka, graficzka i rzeźbiarka Teresa Gierzyńska, do rozmowy z którą wielokrotnie się odwołujemy, jest wnuczką Romana Schneidera i „przyszywaną” wnuczką Mary Litauer-Schneider. W rozwoju jej talentu pomogli dziadkowie. W jednym z wywiadów, Teresa Gierzyńska opowiadała o początkach artystycznej drogi, w tym młodzieńczej pasji do fotografowania. Dumna z wykonywanych zdjęć, wysyłała je dziadkom do Kanady. Zamiast podziękowań dostawała uwagi, związane z kompozycją przesyłanych fotografii. „O wszystkim przesądził mój, ponad roczny, pobyt u dziadków w Toronto- mówiła Gierzyńska – kiedy miałam 17 lat, zaraz po maturze zostałam wsadzona na transatlantyk i zupełnie sama wysłana do dziadków do Ontario. To była moja szkoła życia. W ich gościnnym, artystycznym domu, pełnym obrazów babci i wyrobów ceramicznych dziadka, poczułam się u siebie. (…) Babcia pozytywnie wypowiadała się o moich predyspozycjach artystycznych. Bardzo mnie wsparła w decyzji zdawania na Akademię Sztuk Pięknych”.

W 1929 roku Mary Litauer wraz z koleżankami z grupy Kolor pokazała swoje obrazy w Zachęcie. W roku 2022 część zdjęć z projektu O Niej w Zachęcie zaprezentowała jej wnuczka – Teresa Gierzyńska. Swoją pozycję w artystycznym świecie zdobywa prawnuczka Mary Litauer-Schneider – Pola Dwurnik.

Podjęcie tropu narracyjnego zadanego przez jedną z prac, eksponowanych w Domu Kuncewiczów będzie mieć ciąg dalszy. W roku 2022 Teresa Gierzyńska przekazała część obrazów Mary Litauer-Schneider do zborów Muzeum Żydów Polskich POLIN. Reszta jest w posiadaniu rodziny Mary i Romana Schneiderów. Chcielibyśmy w roku 2024 zaprezentować je we wnętrzach Domu Kuncewiczów. Czynimy starania, aby ten cel zrealizować i – być może – poszerzyć narrację o opowieść o twórczości trzypokoleniowego artystycznego klanu.

Akwarela Kwiat hibiscusa to jeden z przykładów narracji eksponatu, prowadzonych w Domu Kuncewiczów. Podejmujemy je bez względu na efekt poszukiwań. Czynimy tak z kilku powodów.

Z naszych obserwacji, a przede wszystkim bezpośredniego kontaktu i rozmów, jakie odbywamy ze zwiedzającymi Dom Kuncewiczów wynika, że konfrontacja widza z eksponatem to nie wszystko. Pytania odbiorców dotyczą nie tylko wykonawcy artefaktu, ale jego przeznaczenia oraz tego, w jaki sposób obiekt trafił do muzealnej kolekcji. Tym samym zwiedzający niejako wymuszają na muzealnikach podejmowanie narracji eksponatu.

W przypadku Domu Kuncewiczów „opowieść o rzeczach” uważamy za konieczną również z uwagi na specyfikę posiadanych zbiorów. Dialog podejmowany ze zwiedzającymi pomaga w zrozumieniu intencji, jaką kierowali się pracownicy muzeum, przygotowujący ekspozycję o specyficznym, domowym charakterze. Ważne jest uzmysłowienie zwiedzającym, że historię mogą dokumentować (a narrację tworzyć) zwyczajne rzeczy. Specyfika naszego muzeum pozwala umieścić je w odpowiednim kontekście, a więc pokojach, w których odbywały się nie tylko spotkania autorskie, ale także jadano śniadania, prano czy prasowano. Ten rodzaj osobistej, prywatnej nieraz narracji, skłania odwiedzających Dom Kuncewiczów do refleksji na temat własnych domów; gromadzonych w nich przedmiotów oraz poszukiwania odpowiedzi na pytanie, co najtrafniej, najpełniej dokumentuje losy mieszkających w nich rodzin.

Nobilitujemy rzeczy codziennego użytku, mówiąc nie tylko o narracjach przywołujących konkretne przeżycia ich dawnych właścicieli, ale także podkreślając trwałość, wytrzymałość, jakość rzemiosła i funkcjonalność tych przedmiotów. W sukurs idzie obserwowana nie tylko w muzeach moda na wzornictwo z okresu PRL-u.

Związki rodziny Kuncewiczów zarówno ze środowiskiem bywalców, jak i mieszkańcami Kazimierza Dolnego, poszerzają tropy narracyjne o wciąż nowe postaci. Tak stało się choćby z postacią Mary Litauer-Schneider. Jej losy zrekonstruowaliśmy z rozproszonych skrawków: relacji ustnych i archiwaliów, a następnie – dzięki pomocy bliskich malarki – także z prywatnego domowego archiwum Teresy Gierzyńskiej.

Dzięki narracjom obiektów, różniącym się od standardowych informacji, ograniczonych do daty powstania, techniki i tytułu eksponatu, możemy przygotować ciekawe lekcje muzealne, aplikacje ułatwiające poznanie gromadzonych zbiorów i scenariusze spacerów literackich po Kazimierzu Dolnym. Choć trasę tych wędrówek wyznaczają wciąż nowe narracje (np. szlak filmów kręconych w Kazimierzu, literackich inspiracji Miasteczkiem nie tylko na kartach prozy Marii Kuncewiczowej, architektów pracujących w Kazimierzu Dolnym itp.), to wszystkie opowieści łączy przestrzeń Domu i dawni mieszkańcy willi Pod Wiewiórką.

 W grupie popularnych uzdrowisk…

Bardzo cieszymy się, że za sprawą lektury naszego bloga przybywa: autorów oraz niezwykle interesujących tekstów, odnoszących się do nieznanych faktów oraz archiwaliów związanych z Kazimierzem Dolnym. Miło nam poinformować, że do grona niezrównanych tropicieli zagadek kazimierskich dołączył regionalista, Władysław Mądzik. Oto, co wytropił w przedwojennym czasopiśmie „Nasze zdroje”.

 

Co łączyło w 1913 r. Kazimierz nad Wisłą z uzdrowiskiem Ustroń?

Odpowiedź na to pytanie przyniesie lektura archiwalnego czasopisma „Nasze Zdroje”, nr 20 z 1 września 1913 r. W latach 1910-1914 był to organ Krajowego Związku Zdrojowisk i Uzdrowisk, a także Zrzeszenia właścicieli realności, lekarzy i przemysłowców w Krynicy. Jego pełna nazwa brzmiała: „Nasze Zdroje” i „Nasza Turystyka”. Było ono pierwszym całorocznym pismem ilustrowanym poświęconym zdrojowiskom, zakładom leczniczym, krajoznawstwu, turystyce i sportowi, wydawanym w języku polskim we Lwowie, w ówczesnym zaborze austriackim. W okresie od 15 maja do 1 października ukazywało się jako tygodnik, zaś w innym dwa razy w miesiącu. W zależności od numeru liczyło od 12 do 20 stron. Jego współtwórcą i redaktorem naczelnym był dr Juliusz Bandrowski (1855-1919), lekarz i dziennikarz, patriota, propagator polskich uzdrowisk, ojciec Juliusza Kaden-Bandrowskiego (1885-1944), późniejszego znanego pisarza i publicysty. Pierwszy raz z powyższym czasopismem zetknąłem się jakiś czasu temu podczas opracowywania przeze mnie tzw. listy ofiar II wojny światowej w gminie Wilków. Była to moja osobista inicjatywa, w nawiązaniu do prac zespołu parlamentarnego pod kierunkiem posła Arkadiusza Mularczyka odnośnie reparacji wojennych od Niemiec. Otóż wtedy natrafiłem na stwierdzenie: „Szanujmy się sami, by nas Niemcy nie deptali”. W poszukiwaniu autora tego apelu, internetowa wyszukiwarka doprowadziła mnie do wspomnianego na początku archiwalnego periodyku. Otóż w artykule: „Przegląd zdrojowisk i uzdrowisk” jego autor, zapewne sam redaktor naczelny, wspomniał krótko m.in. o Ustroniu, wówczas przynależnym do zaboru austriackiego. Swoje wrażenia z pobytu w tej miejscowości ograniczył do pytania, czy letnicy i kuracjusze w Ustroniu muszą koniecznie władać językiem niemieckim? Ubolewając nad faktem, że taksa klimatyczna prowadzona jest wyłącznie w języku niemieckim, wątek ten kończy wspomnianym wyżej apelem. Dzieli się też radością z powodu słyszenia w Ustroniu nie tylko polskiej mowy, lecz także i polskich pieśni, śpiewanych podczas rekreacji przez dziewczęta, uczestniczące w kursie dla gospodyń wiejskich. Następnie autor przystąpił do opisu … Kazimierza nad Wisłą.

Zawarta w nim informacja o ks. Chotyńskim, kilka dni temu ponownie skłoniła mnie do lektury przytoczonego artykułu. Już jako przewodniczący Społecznego Komitetu Upamiętnienia ks. kan. Antoniego Chotyńskiego w Wilkowie próbowałem bowiem odświeżyć swoją wiedzę o jego kazimierskich śladach. W przeciwieństwie do Ustronia i kilku innych znanych miejscowości: Ciechocinka, Iwonicza, Wisły i Puszczykowa k. Poznania, autor opisując Kazimierz wykazał się nie tylko dziennikarską rzetelnością i starannością, ale także dociekliwością. Oprócz zamieszczenia aż trzech zdjęć z Kazimierza, została też dokonana ocena stanu miasta z punktu widzenia turysty i krótka historia jego niektórych urokliwych zabytków. Przedstawiając plany rozwojowe miasteczka, autor przestrzegał jego władze i mieszczan przed nieprawidłowym traktowaniem letników. Na koniec zaś dostrzegł i docenił prace nad utrzymaniem piękna kazimierskich zabytków.           A teraz krótka odpowiedź na pytanie tytułowe: poza faktem opisania tych miejscowości w czasopiśmie „Nasze Zdroje” – nic. Tyle tytułem wstępu i zapraszam do przeczytania artykułu (zachowana pisownia oryginalna).

Przegląd zdrojowisk i uzdrowisk. Kazimierz nad Wisłą

KAZIMIERZ nad Wisłą, acz nie ma dotąd sankcji naszych balneologów na stację klimatyczną, posiada jednak sporo warunków na to stanowisko. Potrzebaby tylko, ażeby to, co dała natura, należycie i umiejętnie wyzyskano ręką ludzką; należałoby dołożyć więcej starań i zabiegów w kierunku utrzymania tej miejscowości na takiej stopie, na jaką wznosi ją ożywiony ruch letniczy i turystyczny. Ściąga tu bowiem liczny zastęp gości nietylko z Warszawy i z różnych miejscowości Królestwa, ale także ze stron odleglejszych. Zdarza się, że niejeden z tych gości przygodnych, zachęcony urokami Kazimierza, zakupuje tu pewien teren, buduje willę i osiada tu na lato a nawet na stałe. Stwarza to bardzo pomyślne konjunktury dla mieszczan tutejszych. Zyskują oni nie tylko przez wynajem mieszkań i utrzymanie letników, ale odnoszą też poważne korzyści z podwyższonej renty gruntowej, skutkiem wzmożonego popytu na ziemię i place. Duże zasługi kulturalne położył tu Dr. Chojko (Adam Chojko-lekarz z Kazimierza w latach 1891-1909, w willi przy ul. Szkolnej 2 utworzył kompleks kuracyjny z łazienkami i drewnianą wieżą ciśnień, w którym prowadził usługi hydroterapeutyczne. Planował przekształcenie Kazimierza w uzdrowisko- przyp. W.M.).

Z jego ustąpieniem w r. 1907 mieszczanie, chciwi łatwych zarobków, przemyśliwają tylko, jakby coś z letnika zedrzeć, ale nie nad tem, w jaki sposób można go sobie zjednać. Zdarzało się, iż przybywających letników, w braku mieszkań, mieszczono »tymczasowo « w stodole i niejeden przebył tak całe lato, nie doczekawszy się obiecywanego pokoju. Gmina też nie podejmuje żadnych zabiegów o podniesienie stanu miasteczka. Jest ono zażydzone, tonie w ciemnościach, brudzie i błocie. Taka sielanka możliwa jest tylko do pewnego kresu, po za którym leży niechęcenie i odwrót. Zdaje się, że ów kres dla Kazimierza już nadszedł i jeżeli mieszczanie tutejsi nie zabiorą się do energicznej gospodarki nakładowej, to mogą urocze to letnisko zgubić, na czem sami oczywiście najwięcej stracą. Pewne usiłowania nad podnoszeniem kulturalnem Kazimierza na szczęście już zapoczątkowano, jak o tem doniosła już »Gazeta Warszawska«.

Przed rokiem powstało tu Two (stosowany wówczas powszechnie skrót Towarzystwa-przyp. W.M.) kredytowe wyłącznie chrześciańskie, które w krótkim okresie swego istnienia zdobyło sobie już 400 członków, a obroty jego dosięgły 200.000 rb. Ten pomyślny rozwój instytucji zachęcił zarząd do pomyślenia o własnej siedzibie i do zawarcia tranzakcji bardzo korzystnej, połączonej z niemałą zasługą społeczną. Mianowicie Two nabyło na własność piękny zabytek z 16-go wieku, dom w rynku, zwany pod św. Krzysztofem, niegdyś siedzibę patrycjuszowskiej rodziny mieszczańskiej Przybyłów, której protoplasta, Mikołaj, był fundatorem obu kościołów w Kazimierzu, gdzie też mieszczą się jego pomniki. Dom ten w stylu odrodzenia polskiego, acz zeszpecony różnemi przeróbkami, zachował się znakomicie i ma być doprowadzony do stanu pierwotnego. Obecnie piękne podcienia domu są zamurowane. Po przeróbce w podcieniach umieszczone będą stragany, w domu zaś pomieszczą się: kasa Twa kredytowego, lokal Kółka rolniczego, sklep kooperatywy spożywczej »Zgoda« i sklep współdzielczy bławatny. Kierownictwo robót przy odnawianiu kamienicy Przybyłów objęła delegacja Tow. opieki nad zabytkami z bud. Witkiewiczem na czele.

Istniejący tu przy ul. Senatorskiej najdawniejszy bodaj zabytek budowlany, dom t. zw. biskupi, ma przejść obecnie z rąk rodziny Ulanowskich na własność Twa opieki nad zabytkami przeszłości. Nabycie tego zabytku ułatwia ofiarność kilku osób, które na ten cel ofiarowały większe sumy jak: hr. Rostworowski z Milejowa w Lubelskiem (Antoni Jan Feliks Rostworowski 1871-1934, herbu Nałęcz, działacz ziemiański, właściciel dóbr w Milejowie, Jaszczowie, Sławatyczach i Kęble, jeden ze współtwórców i dobrodziej KUL, pochowany w Wąwolnicy-przyp. W.M.) 1.000 rb.,p. Wesslowa z Żyrzyna pod Puławami 1.000 rb. i p. Rylski, właściciel terenów naftowych w obwodzie Bakińskim 5.000 rb.( Hipolit Rylski-zesłaniec syberyjski, zainwestował w roponośne działki w rejonie Baku i został jednym z najbogatszych ludzi w tym mieście-przyp. W.M.)

Dom biskupi ma być odrestaurowany z całym pietyzmem. Z olbrzymiej rozmiarami sieni ma być utworzona sala zebrań towarzyskich, w innych ubikacjach pomieścić się ma biblioteka i czytelnia dla letników i Muzeum Kazimierzowskie. Okazów temu Muzeum nie powinnoby zabraknąć, w okolicach bowiem Kazimierza, mianowicie na górze zwanej Kosmalanka, krańcowej pasma Kazimierzowskiego, natrafiono na cmentarzysko przedhistoryczne, na którem znajdowane są obficie różne zabytki, nieraz stanowiące po prostu unikaty.

Prowadził tu już szczęśliwe poszukiwania znany archeolog, Erazm Majewski, wiele pięknych okazów (między innemi t. zw. »groby kloszowe«) wyłowił proboszcz sąsiedniej parafji wilkowskiej, ks. Chotyński (ks. kan. Antoni Chotyński- kapelan rodziny Kleniewskich na Powiślu, jego badania jako archeologa -amatora przyczyniły się do wyodrębnienia z wczesnej epoki brązu tzw. kultury trzcinieckiej-przyp. W.M.), który podobno nosi się z zamiarem przekazania swych zbiorów przyszłemu Muzeum. Zabiegi powyższe nad utrzymaniem zabytków przeszłości wywołały ruch na całej linii. Pomyślano zarazem o opiece nad ruinami zamku Kazimierzowskiego. Prawo własności do nich rości rząd z tej racji, że mieszczą się one na gruntach dawnego starostwa. Rozwinięto przeto zabiegi za pośrednictwem petersburskiej komisji archeologicznej o prawo opieki nad temi ruinami, przytem warszawskie Tow. opieki nad zabytkami przeszłości, z inicjatywy miejscowego lekarza, dra Jana Pawłowskiego (urodzony w Garbowie parafii Zwoleń w 1869 r., przybył do Kazimierza w 1909 r. wraz z żoną Marią-przyp. W.M.) zawiązało komisję specjalną, której zleciło czuwanie nad zabytkami Kazimierzowskimi. Do komisji tej weszli pp.: Witkiewicz (Jan Witkiewicz-Koszczyc 1881-1958, znany architekt i konserwator zabytków zasłużony dla Kazimierza- przyp. W.M.), Skórewicz (Kazimierz Skórewicz 1868-1950, architekt, konserwator i historyk architektury-przyp. W.M.), Kalinowski (Zdzisław Kalinowski 1877-1926, inż. architekt, jeden z pionierów budowy miast-ogrodów, w jego pracowni po 1913 r. praktykował Karol Siciński-twórca projektów odbudowy Kazimierza Doln. po zniszczeniach I w. św.-przyp. W.M.), hr. Rostworowski i dr. Pawłowski. Ażeby tym zabiegom nad utrzymaniem piękności starożytnego Kazimierza zapewnić szersze poparcie ze strony przybywających tu na letnisko gości, a także ze strony więcej uświadomionych obywateli Kazimierza, pomyślano o zawiązaniu »Towarzystwa przyjaciół Kazimierza«, którego ustawa wzorowana jest na statucie podobnego stowarzyszenia w Nałęczowie (w piśmie z dn. 27 sierpnia 1913 r. do Gubernatora Lubelskiego o wyrażenie zgody na jego utworzenie napisano m.in. …biorąc pod uwagę bezczynność Gminy i bardzo niską kulturę miejscowych mieszczan, planowane Towarzystwo będzie jedyną siłą, która może w Kazimierzu i okolicach polepszyć stan higieny… Argumentacja taka była oczywiście jedynie przykrywką dla promocji kultury polskiej- przyp. W.M.)

Z danych powyższych widać, że na terenie zaniedbanego dotąd i opuszczonego Kazimierza zapoczątkowano pracę bardzo poważną, która szybko wydać może owoce pożądane, o ile znajdzie odpowiednie poparcie ogółu.

W tekście Władysława Mądzika pojawia się nazwisko księdza Antoniego Chotyńskiego i jego związków z Wilkowem. Pozostaje rozwinąć ten temat, zwłaszcza że przywołanie tej postaci ma także inny, konkrety cel. Może on zostać zrealizowany m.in. dzięki Państwa pomocy. A zatem, do rzeczy:

Ks. kan. Antoni Chotyński urodził się 18 maja 1873 r. w Krzczonowie. Po ukończeniu lubelskiego Seminarium Duchownego i otrzymaniu święceń kapłańskich w 1896 r., został wikariuszem, najpierw w Trzebieszowie, potem w Skierbieszowie, gdzie zaangażował się w działalność duszpasterską i patriotyczną, dlatego też przez władze carskie był często przenoszony z parafii do parafii (Lubartów, Biskupice, Bychawa), a nawet wymierzano mu kary finansowe. W lipcu 1906 r. został oficjalnym kapelanem kaplicy w Dratowie (dziś Zagłoba), wybudowanej przez Jana i Marię Kleniewskich, będącej zaczątkiem przyszłego kościoła. To w trakcie pobytu na Powiślu zainteresował się szczególnie archeologią – oprócz cmentarzysk ciałopalnych odnalazł m.in. w Dratowie, Trzcińcu, Chodliku, Żmijowiskach i Kłodnicy, wiele śladów dawnej kultury w postaci ceramiki, narzędzi, ozdób i innych cennych przedmiotów prehistorycznych. Swoje znaleziska starannie rejestrował i opisywał, m.in. w roczniku „Światowit” z 1907 r. i 1911 r., poświęconym archeologii i badaniom pierwotnej kultury polskiej i słowiańskiej. Odkrycia dokonane przez księdza-archeologa amatora były tak ważne dla ówczesnej archeologii polskiej, a nawet wschodnio-europejskiej, że kierując się nimi prof. Włodzimierz Antoniewicz w 1928 r. wyodrębnił z okresu wczesnej epoki brązu „kulturę ceramiki pasmowej” (lata 1900-1000 p.n.e.). Następnie w 1930 r. prof. Józef Kostrzewski określił ją mianem tzw. kultury trzcinieckiej (od nazwy wsi Trzciniec-dziś gmina Łaziska k. Opola Lub.) i termin ten wprowadził do literatury archeologicznej. Jej obszar odpowiada części dzisiejszej Polski (Kujawy, Małopolska, Mazowsze, Południowe Podlasie) oraz zachodniej Ukrainy i Białorusi. Niektórzy autorzy uznają pierwotny zasięg kultury trzcinieckiej za kolebkę Prasłowian.

20 stycznia 1909 r. ks. Antoni Chotyński został skierowany do Wilkowa, gdzie pełnił funkcję najpierw administratora, potem proboszcza. Z uwagi na pogarszający się stan zdrowia, 4 stycznia 1918 r. został przeniesiony najpierw do Tarnogóry, gdzie jako proboszcz parafii miał do pomocy wikariusza, a potem 20 kwietnia 1921 r. do Górecka Kościelnego. Zmarł 22 czerwca 1949 r. w Józefowie Biłgorajskim, przeżywszy 76 lat i został pochowany na miejscowym cmentarzu.

Chcąc upamiętnić Jego wyjątkowe zasługi dla archeologii polskiej i społeczności lokalnej, w maju 2022 r. powołano w Wilkowie Społeczny Komitet Upamiętnienia ks. kan. Antoniego Chotyńskiego. Głównym zadaniem Komitetu (oprócz prowadzenia zbiórki pieniężnej na konto bankowe) jest:

  1. Wykonanie tablicy pamiątkowej, która będzie umieszczona w kościele parafialnym w Wilkowie
  2. Zorganizowanie uroczystości odsłonięcia ww. tablicy w dn. 21. 05. 2023 r. o godz. 12:00,
  3. w 150. Rocznicę urodzin ks. Antoniego Chotyńskiego
  1. 3. Opracowanie i wydrukowanie okolicznościowej publikacji, zawierającej m.in. biografię i zasługi

ks. kan. Antoniego Chotyńskiego oraz informacje o grodziskach w Kotlinie Chodelskiej.

Zamierzeniem członków Komitetu jest, aby uroczystość odsłonięcia tablicy upamiętniającej ks. kan. Antoniego

Chotyńskiego miała charakter ogólnopolski, dlatego też planowane jest wystąpienie do Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego z wnioskiem o objęcie przedsięwzięcia patronatem honorowym. Konto bankowe dla wpłat dobrowolnych: Bank Spółdzielczy w Kazimierzu Dolnym, O/Wilków 18 8731 0001 0200 1240 3000 0010.

„Irena Lorentowicz we wspomnieniach uczniów

Dzięki uprzejmości absolwentów Liceum Technik Teatralnych w Warszawie, udostępniono nam archiwalia przybliżające postać malarki  scenografki, Ireny Lorentowicz. Jaki portret artystki wyłania się z dokumentów, fotografii i opowieści? Sprawdźmy.

W katalogu pierwszej powojennej wystawy Ireny Lorentowicz, jaka odbyła się w 1981 r. w Warszawie wstęp napisał jej kolega ze studiów, uczestnik kazimierskich plenerów, Jan Zamoyski. „Sercem zdobywała serca” – rekomendował jej twórczość i postawę. W superlatywach wyrażał się nie tylko o pracach scenograficznych, ale także pasji pedagogicznej i ogromnym oddaniu uczniom.

„W Warszawie, w której Irena Lorentowicz zamieszkała na stałe – pisał Zamoyski – rozpoczyna wykłady w Państwowym Liceum Technik Teatralnych. I w tym wypadku ujawniają się jej niepospolite zdolności dydaktyczno-pedagogiczne. W jej postępowaniu można wyczuć coś z atmosfery panującej w pracowni Prusza. Irena Lorentowicz nie ogranicza się do suchego przekazywania swoim uczniom posiadanej wiedzy, ale jednocześnie – przez organizowanie wycieczek do Krakowa i muzeów, przez pogadanki i dyskusje, a przede wszystkim , przez ogromne uczuciowe zaangażowania – stara się obudzić w swych wychowankach głębsze zainteresowanie sztuka oraz zapał do pracy. Nie posiadając własnych dzieci darzyła uczniów wręcz macierzyńską miłością. Była dla nich prawdziwym przyjacielem i opiekunką. Przeżywała ich niepokoje i cieszyła się ich radościami – zawsze skora do służenia im pomocą.”

W artykule z warszawskiej prasy („Stolica”?, red. Janusz Pokorski), który powstał prawdopodobnie w związku z tą wystawą Irena Lorentowicz wspominając decyzję o powrocie z emigracji, na której przebywała do 1960 roku mówiła m.in. „tęskniłam za moją ziemią, za ziemią polską jak zwierzę. To może śmieszne, ale gdy po powrocie chodziłam po polskim błocie, to błot mnie cieszyło. Wzruszałam się każdym szczegółem: śniegiem w zimie, mową polską, która po tylu latach ciągle słyszę i to mnie szokuje. Byłam w wielu krajach, ale takich lasów i takiego powietrza jak w Polsce nie ma nigdzie”. Dziennikarz opisał także dom Lorentowicz przy ul. Senatorskiej. Małe, dwupokojowe mieszkanie było wypełnione bibelotami, pamiątkami do ukochanym ojcu-Janie Lorentowiczu i kruchą porcelaną. To tu odwiedzali ją dawni uczniowie mówiąc, że „była w tej szkole jedną z wspanialszych postaci o osobowości niepowtarzalnej i nigdy niezapomnianej”.

Nie dziwi więc to, że w roku 2003 dawni uczniowie Ireny Lorentowicz zorganizowali w Kazimierzu Dolnym wystawę, poświęconą jej twórczości. Odbyła się ona w domu dawnej przyjaciółki malarki, Marii Kuncewiczowej. W katalogu, towarzyszącym ekspozycji jeden z ulubionych uczniów Lorentowicz, Maciej Wojtyszko pisał tak:

„Jest rok 1963. Krzysztof Kieślowski z zapałem opowiada  kolegom z młodszej klasy jak udało mu się wyreżyserować wieczór poezji w Muzeum Narodowym. Spotkanie zaaranżowała  nasza nauczycielka, Irena Lorentowicz. (…) Wszyscy uczniowie wiedzieli, że to ona projektowała scenografię do paryskiej premiery baletu Szymanowskiego „Harnasie” i wielu innych przedstawień teatralnych. Wszyscy wiedzieli, że niedawno (1960 rok przyp. autorski) wróciła z Ameryki i wszyscy z nadzwyczajną uwagą obserwowali jak się zachowywała, jakie korekty nanosiła na projekty kostiumów. Słuchali tego, co mówiła. (…) Gdyby wymienić i omówić nazwiska wszystkich malarzy, ilustratorów, scenografów, reżyserów i aktorów i w ogóle ludzi teatru, którzy Irenie Lorentowicz zawdzięczają wprowadzenie do krainy wolności w sztuce, rozmiary tego krótkiego tekstu zostałyby znacznie przekroczone.

(…) Droga Pani Ireno!

Brakuje nam Pani dobroci i wiedzy; talentu i szlachetnej wrażliwości. Nauczyła nas Pani, ile oczarowań może nieść uważne patrzenie na błyszczącą w słońcu zwyczajną blaszkę, ile możliwości szczęścia niesie z sobą ogrom barw i dźwięków otaczającego nas świata. (…) I zupełnie nie potrafimy wyobrazić sobie Waszego raju inaczej, niż jako najsłoneczniejszej, wiosennej wersji Kazimierza Dolnego”.

Niestety, nie udało nam się zaprosić dawnych uczniów Ireny Lorentowicz do wiosennego Kazimierza. Przyjechali dopiero na początku września. Spotkanie było częścią projektu „Terytoria obrazu i słów” realizowanego przez oddział Dom Kuncewiczów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Projekt dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu Narodowego Centrum Kultury: Kultura – Interwencje. Edycja 2022”, a operatorem działania jest Centrum Spotkania Kultur w Lublinie.

Pogoda nie zawiodła. Nie zawiedli także absolwenci Liceum Technik Teatralnych, dzielący się z nami częścią swoich wspomnień. Usłyszeliśmy na przykład taka oto anegdotkę:

Podczas jednej z lekcji, kiedy obywał się pokaz slajdów, a pani Irena opowiadała o prezentowanych zdjęciach, jej uczniowie „zajęli się” poprawianiem swoich ocen. Nie przesadzali, aby nauczycielka nie zorientowała się, że jednemu lub drugiemu uczniowi przybyła „trójka” lub „czwórka” (częściej jednak „trójka”). Sprawa tylko z pozoru nie wyszła na jaw. Podczas zakończenia semestru i zbliżającej się klasyfikacji pani Irena Lorentowicz ze zmartwiona mina miała powiedzieć: „ muszę wam wstawić oceny, a tak mało macie stopni”, po czym zajrzała do dziennika i żartobliwie skomentowała fakt, iż była w błędzie, bo stopni – zaskakująco zgodnych z adekwatnymi ocenami swoim podopiecznych – było na tyle dużo, że nie zachodziła konieczność odpytywania czy też kartkówki.

 

Irena Lorentowicz cierpliwie znosiła to, ze jej uczennice … malowały się na zajęciach. We wspomnieniach projektantki, Ewy Harley utrwaliła się taka oto scenka: Ewa, po zajęciach w szkole ma spotkanie z kolegami. Aby dobrze się prezentować robi szybki makijaż pod ławką, pod nosem prof. Lorentowicz. Widząc rozpaczliwe próby poprawienie urody przez swoją uczennicę, Irena Lorentowicz wplata w wykład anegdotę o mężczyźnie, który przyszedł do restauracji zaczął się w niej golić. Został zganiony przez kelnera i… „ja tu piję do Harlejówny” – miała spointować opowieść Irena Lorentowicz. Dodajmy, że w Liceum Technik Teatralnych uczennicom nie wolno było używać makijażu. Nakryte przez kadrę profesorską na tym procederze, dziewczęta tłumaczyły, że mają zajęcia z charakteryzacji i ćwiczą się przed lekcją.

Inna zabawna historia z upiększaniem się pochodzi od Jolanty Szymańskiej-Petrykowskiej i dotyczy przygotowań do wyjazdu na wycieczkę szkolna do Krakowa. Przed wyprawą, na dworcu pojawiała się Irena Lorentowicz z dwoma pokaźnymi walizami. W przedziale zarządzała: „ nie ma dyrekcji, malujemy się”. Pomagała młodszym dziewczynom wykonać makijaż, który podkreślał jej urodę. Obdarowywała je także różnymi dodatkami: apaszkami, szaliczkami, bo „przy buzi musi być puszyście”.

Irena Lorentowicz była wymagającą scenografką. Jolanta Szymańska-Petrykowska wspomina, jak obiecała pomóc swojej nauczycielce w wykonaniu kostiumu bizantyjskiego, w którym wypukłe aplikacje trzeba było przyszywać ręcznie. Pani Jolanta zaskarbiła sobie sympatię profesorki, bo wykonała perfekcyjnie powierzone zadanie („Dziecko, ja ciebie kocham” – miała powiedzieć Lorentowicz).Profesorka pomogła pani Jolancie znaleźć angaż w Teatrze Polskim w Warszawie. Napisała jej list polecający do Otto Axera, z którym i dla którego pracowała.

Irena Lorentowicz nie miała rodziny, ale za to łączyły ją bliskie relacje z uczniami. Janusz Skalski zawdzięcza jej to, że pomogła mu ukończyć studia i przez jakiś czas dawała dach nad głową. Pan Janusz był asystentem Ireny Lorentowicz „ za wikt i opierunek”. Nie był to łatwy kawałek chleba („nigdy więcej” – mówił Janusz Skalski). Zadaniem Skalskiego był wyrysowanie projektu sceny, którą wyobraziła sobie i opowiedziała mu Lorentowicz. Na ogół trafiał po czwartej nieprzespanej nocy, bo szkice powstawały bardzo mozolnie. Dodajmy, że to właśnie pod deską kreślarską Janusz Skalski miał miejsce do spania u pani Ireny. Obecność młodego mężczyzny w mieszkaniu samotnej kobiety w średnim wieku nie uszła uwagi sąsiadów. Pewnego dnia Irena Lorentowicz znalazła pod drzwiami karteczkę. Anonimowy informator pisał, że powinna czym prędzej zameldować swojego kochanka , bo inaczej doniesie na nią milicji.

Irena Lorentowicz zameldowała Skalskiego, ale chyba niewiele robiła sobie z plotek. Może o tym świadczyć to, że kiedy Skalskim urodziła się córeczka, a w mieszkaniu młodego małżeństwa nie było balkonu, pani profesor wywieszała pieluszki Zuzi u siebie, nie bacząc na docinki sąsiadów, w tym między innymi uwagi aktora, Władysława Hańczy.

Pokoje były małe i zastawione pamiątkami i bibelotami. Nie przeszkadzało to jednak w organizacji na tej mikroskopijnej przestrzeni dwóch wesel: Janusza i Alicji Skalskich oraz Krzysztofa i Marii Kieślowskich. Na imprezach bawiło się blisko 100 osób.

Stale obecnymi współmieszkańcami Ireny Lorentowicz były jamniki: Maciej i Magda. Janusz Skalski wspominaj, że wyprowadzał psy, a nawet odbierał poród suczki swojej profesorki, zachęcany przez nią okrzykami: „Bądź mężczyzną, pomóż Magdzie”.

Oprócz pracy nauczycielki i scenografki, Irena Lorentowicz – o czym wie niewiele osób – była także dyrektorką artystyczną firmy „Veritas”. Wykonywała m.in. koszulki do obrazów matki Bożej na Jasnej Górze, w Studziannej i Ryczywole. Projektowała stuły i ornaty (m.in. dla papieża, Pawła IV przed jego wizytą w Polsce). Uprawiała także sakralne rękodzieło, wykonując autorskie obrazki na sklejce. Janusz Skalski wspomina, ze sam przygotowywał jej kawałki drewna, naklejał kalki z naniesionym szkicem, a pani Irena własnoręcznie je kolorowała.

W zbiorach dawnych uczniów znajdują się takie prace. Nie brakuje również projektów scenografii oraz egzemplarzy książki „Oczarowania” z osobistymi dedykacjami. Najczęściej pisała tam: „moim dzieciom”.

Stosunkowo niewiele wiadomo o życiu osobistym pani Ireny Lorentowicz. Przyjaźniła się z kapitanem żeglugi wielkiej, a znajomość datuje się jeszcze od czasów pobytu artystki w USA. Dzięki przyjaźni z marynarzem, Irena Lorentowicz wyjeżdżała co roku do Jelitkowa i miała lokum nad samym morzem, w dawnej stanicy WOP. Regularnie odwiedzała także Kazimierz Dolny.

Przygotowanie ekspedycji wakacyjnej nie było proste. Pani Irena miała dużo bagażu (20 paczek, nadawanych najpierw pocztą, a potem wożonych prywatnymi autami przez Janusza Skalskiego i Krzysztofa Kieślowskiego). Podróżowanie koleją z panią Ireną, wystrojoną w imponujących rozmiarów kapelusze, z nieodłącznymi jamnikami budziło zawsze zainteresowanie współpasażerów.

Upodobania kulinarne Ireny Lorentowicz można streścić jednym słowem – zacierka. Zupę przygotowywała w wielkim garze jej gospodyni, Józia. Uczniowie do dziś wspominają imponującą górę ręcznie robionych zacierek, wrzucanych następnie do gotującej się zupy.

Relacja z rodziną Janusza Skalskiego była na tyle bliska, że pani Irena została matką chrzestną starszej córki Skalskich, Zuzanny. Rozpieszczała jej i dawała jej prezenty. W nieco gorszej sytuacji była młodsza córka Skalskich, Anna. Na nieufność Lorentowiczówny zapracowała jednak, budząc ją pewnego dnia do kolacji przy pomocy wałka – zabawki.

Rodzina Janusza Skalskiego opiekowała się panią Ireną do jej śmierci w roku 1985. Do końca pozostała artystką, a pod koniec życia malowała przede wszystkim drzewa.

Najtrudniejsze były ostatnie dwa lata, kiedy ukochana profesorka traciła pamięć, a jednocześnie nie chciała przyjąć żadnej opieki na stałe. Ostatnie dni spędziła w ośrodku opieki Ministerstwa Kultury przy ul. Wójtowskiej. Zgodnie z jej wolą, wszystkie projekty scenograficzne, listy, fotografie i archiwalia przekazano do Muzeum Teatralnego w Warszawie.

Irenę Lorentowicz pochowano na Powązkach, obok ojca, Jana Lorentowicza. Niedaleko, w części ewangelickiej spoczywa matka – Ewa z Rościszewskich. Grobem Ireny Lorentowicz opiekują się jej dawni uczniowie.

Szczęśliwy wisielec czyli Kalifornia w Polsce

Postać bohaterki wystawy czasowej, malarki i scenografki Teresy Roszkowskiej skłoniła nas do tego, aby opowiedzieć o mała znanym epizodzie jej życia – to jest udziale w produkcji filmowej. Zarówno okoliczności, jak i ekipa filmowa „Szczęśliwego wisielca czyli Kalifornii w Polsce” były niezwykłe.

Wszystko zaczęło się od fascynacji prof. Tadeusza Pruszkowskiego filmami. Latem 1926 roku, wyposażony w kamerę marki Debris i nikłe, by nie powiedzieć żadne doświadczenie technik operatorskiej, nakręcił swój pierwszy i jedyny film. Warto przypomnieć kulisy tego przedsięwzięcia, bo amatorska produkcja zapoczątkowała karierę reżysera, Aleksandra Forda.

Zacznijmy jednak od początku.

Za magazynem „Muza 10-ta” zacytujmy wypowiedź Pruszkowskiego o filmowej pasji.

„Zawsze byłem wielkim amatorem kinematografu i po długoletnim „passywnem” oddawaniu się tej namiętności zauważyłem, że największa przyjemność sprawiają mi obrazy, w których pierwiastek plastyczny, to znaczy: oryginalność lub piękno fotograficznego ujęcia są specjalnie udane, cieszyły mnie po prostu znacznie więcej od obrazów opartych tylko i wyłącznie na wymyślności scenariusza lub grze najlepszych nawet aktorów.

Zrodziło się wtedy we mnie podejrzenie – konkludował Pruszkowski – że sztuka kinematograficzna jest dziedziną, zbliżona raczej do sztuk plastycznych, aniżeli do teatru, do którego zwłaszcza na początku próbowano ją zbliżyć za wszelką cenę.”

Pruszkowski postanowił sam zgłębić tajniki produkcji filmowej. Zaczął od najtrudniejszej sprawy, to jest technik operatorskiej, słusznie podejrzewając, że to właśnie ona decyduje o ostatecznym kształcie odbioru dzieła filmowego. Pruszkowski wypożyczył kamerę z Departamentu Sztuki i namówił do produkcji filmu swoich studentów ze Szkoły Sztuk Pięknych w Warszawie. O jej obsłudze nie wiedział nic, oprócz tego że „przede wszystkim kręci się korbką”. Umiejętność ustawiania ostrości posiadł po zmarnowaniu sporej ilości taśmy filmowej. Na szczęście wiedział o umiejętnościach posiadanych przez swoich uczniów, bo co roku w szkole urządzano szopkę noworoczną, w której trzeba było stworzyć dosłownie wszystko – m.in. kukiełki oraz teksty piosenek i pamfletów.

Scenariusz do krótkometrażowego filmu niemego (fabuła rozrosła się tak, że powstał film pełnometrażowy) napisali malarze: Feliks Topolski i Henryk Jaworski. Scenariusz nawiązywał do prozy Dickensa i Twaina i był komedią, rozgrywającą się w plenerach Kazimierza Dolnego. Odtwórcami głównych ról zostali: Teresa Roszkowska, Janina Konarska, Eliasz Kanarek oraz Marian Szymanowski.

Statystami byli pozostali malarze, mieszkańcy Kazimierza, przyzwyczajeni już do różnych artystycznych wybryków, a także miejscowe psy, koty, gęsi, cielęta… no i sam Kazimierz nad Wisłą. „ To najlepszy, najznakomitszy polski aktor filmowy – mówił Pruszkowski. Woda, skały, wąwozy, architektura – i wszystko za darmo!”

Recenzent filmu i dziennikarz „Muzy” Józef Brodzki obejrzał film na pokazie przedpremierowym. Z zamieszczonej w tym czasopiśmie recenzji można zrozumieć, że oglądał go jeszcze w niezmontowanej wersji. Co mu się podobało?

Kazimierz Dolny. Trzeba być ślepcem żeby nie odkryć tych skarbów. „Przecież to jest polska Sierra Nevada” – zachwyca się ujęciami filmowymi Brodzki. „Kapitalne złomy wapienne, tyle razy widziane w amerykańskich obrazach, rozlewna tafla wiślana, piasek, błyszczący w słońcu jak śnieg, zbocza gór no i te domy na rynku, śpichrze czy kościół, czy wreszcie groteskowa, jak gdyby umyślnie namalowana biedota małej mieściny! Wymarzone tło dla każdego obrazu.” Recenzentowi podoba się naturalność plenerów, ale także gry aktorskiej. Nic tu nie jest wydumane i wymyślone. Aktorzy także zyskali pochlebne opinie. Tu prym wiodła Roszkowska, okrzyknięta egzotyczną pięknością rodem z obrazów Paula Gaugina. Brodzki docenił możliwości aktoreskie Kanarka (tytułowego wisielca, który z miłości i… biedy chce odebrać sobie życia i szuka ustronnego miejsca na śmierć), ale przede wszystkim ogromny komediowy talent Szymanowskiego, obwołanego polskim Busterem Keatonem.

„Scenariusz, jaki wymyślili młodzi malarze na urlopie, w słońcu, w wodzie, na piasku, z ładnymi koleżankami… i bez pieniędzy mógłby zawstydzić niejednego oficjalnego humorystę. Kalifornia, kopalnie złota tuż pod Warszawą i obraz sprzedany za 100 tysięcy dolarów. Te marzenia golców realizują się w filmie Pruszkowskiego” – zachwalał film Józef Brodzki.

Dodajmy, że Roszkowska była w filmie posażna panną, o której względy starali się dwaj ubodzy malarze. A skoro – według recenzenta – kopalnie złota istnieją w kazimierskich wąwozach, a obraz da się sprzedać za dolary –  film musiał mieć happy end.

„Szczęśliwego wisielca” wyświetlono w grudniu 1926 r. w warszawskim kinie „Splendid”. To jedna z ulubionych sal Pruszkowskiego. Niestety, groteskowa historia miłosnych perypetii młodych malarzy nie zyskała uznania publiczności. Czy zatem recenzja Józefa Brodzkiego była na wyrost? Nie dowiemy się tego, bo taśmy filmowe spłonęły w czasie II wojny światowej.

 

Bedeker Ignacego Kołodziejczyka

Oprócz dzieł literackich, malarskich i filmowych, nasze Miasteczko promują różnego rodzaju foldery, informatory i przewodniki turystyczne. Od lat międzywojennych powstało ich dziesiątki. Autorem pierwszego profesjonalnego przewodnika po Kazimierzu Dolnym był Ignacy Kołodziejczyk, sekretarz kazimierskiego magistratu. Bedeker, który ukazał się na przełomie 1932-1933 r., firmowało Towarzystwo Przyjaciół Kazimierza. Przygląda się mu (i opisuje to dziełko) nasz współautor, red. Janusz Ogiński. Zapraszamy do lektury, a sam przewodnik – w wersji elektronicznej, czy może lepiej zdigitalizowanej – mozna znaleźć na stronach www.polona.pl

Początkowo było to wydawnictwo niewielkiej objętości, liczące zaledwie 48 stron, w tym 30 – tekstu. Ta publikacja została poszerzona i w 1933 roku wydana drukiem na okoliczność 600. lecia koronacji króla Kazimierza Wielkiego (i ciekawostka – w tym samym czasie po raz pierwszy ukazały się też „Dwa księżyce” Marii Kuncewiczowej wydane przez Towarzystwo Wydawnicze „Rój” w Warszawie).

Przewodnik – opatrzony mapą oraz licznymi fotografiami – otwiera rys historyczny. Z niego dowiadujemy się m.in. że król Kazimierz Wielki (tu wielki budowniczy) dostrzegł potencjał miasta i fakt, iż „Kazimierz, jako punkt handlowy nad Wisłą ma widoki świetnego rozwoju”. Nasze zainteresowanie wzbudziły słowa Kołodziejczyka o tym., że kazimierscy mieszczanie (z uwagi na bogactwo i ambicje) zbliżyli się do szlachty. Wyczytaliśmy też, że ród słynnego lubelskiego medyka –Wojciecha Oczki – wywodzi się z Kazimierza.

A skoro przywołaliśmy tę postać, to tej opiekun zdrowia królów i propagator kultury fizycznej mógłby być również piewcą uroków Kazimierza, jako uzdrowiska. Bo miasto jest „jak jeden ogród, pełen najlepszych gatunków owoców” (to już bedeker Kołodziejczyka). Klimat koi nerwy, a smaczny posiłek w restauracji zjemy za 3 złote. Przed wojną, wspominał Kołodziejczyk , sezon turystyczny zaczynał się już 15 maja, a kończył w ostatnich dniach października. Rolę punktu informacji świadczył sam kazimierski magistrat.

W przewodniku znajdą Państwo opisy najważniejszych zabytków m.in. zamku, baszty czy fary, kamieniczek przy Rynku i synagogi. osobny rozdział dotyczy Kamienicy Senatorskiej, nazywanej tu Kamienicą Biskupów. Ponoć, budynek należał m.in. do Stefana Przybyły, biskupa, doktora teologii i aktywnego uczestnika spotkań Rzeczpospolitej Babińskiej. To tu obradowali również uczestnicy konfederacji tarnogrodzkiej z 1716 roku.

Szkoda, że nie obowiązują wszystkie akcje promocyjne Kazimierza Dolnego – wśród nich obniżki cen biletów autobusowych, kolejowych i wodnych (statkiem wiślanym) w drodze powrotnej z Miasteczka. Wspominane przez I. Kołodziejczyka promocje były jednym z rządowych pomysłów propagowania uroków Miasteczka nie tylko wśród bohemy artystycznej.

Dzięki wnikliwej lekturze bedekera kazimierskiego, Ireneusz J. Kamiński autor książki „Kazimierz Dolny, miasto i ludzie” pisał tak: Na przełomie lat trzydziestych Kazimierz znów reklamuje swoje walory uzdrowiskowe. Nie ma tu, co prawda, wód leczniczych, są natomiast sprzyjające warunki klimatyczne oraz rozległe plaże. Niejaki doktor Stenz stwierdził autorytatywnie, że słońce świeci tu 20 godzin dłużej w ciągu miesiąca niż w Warszawie. Mało tego, stolica ani umywa się Kazimierza pod względem czystości powietrza: w wąwozach miasteczka występuje siedmiokrotnie mniejsze zapylenie. Niezwykle bujnie rozwija się tu ponadto roślinność: dzika i hodowana. Obficie owocują świeżo założone sady morelowe, liście tytoni orientalnych osiągają imponującą wielkość, winogrona zaś absolutnie nie ustępują zagranicznym. Nic, tylko wdychać, wąchać, rozkoszować się widokami i zażywać kąpieli słonecznych oraz wiślanych. W Kazimierzu powinny leczyć się osoby otyłe, nerwowe i z początkami chorób płucnych. Warto przy tym wiedzieć, że bilet kolejowy powrotny z Kazimierza kosztuje kuracjuszy o połowę mniej od normalnego. Na rękę turystom poszło również Ministerstwo Komunikacji, przyznając im 25-procentową zniżkę „na wszystkie pociągi i klasy w obie strony”.

Kuracjusze i turyści znajdą na miejscu wszelkie wygody: pocztę z telegrafem i telefonem, aptekę, trzy hotele i kilkanaście pensjonatów, które dysponują kilkuset pokojami. Istnieją ponadto liczne pokoje i całe mieszkania z kuchniami w domach prywatnych, które można wynajmować. Za całodzienne utrzymanie i pokój w pensjonacie zapłacić trzeba 5-7 złotych. Miesięczne korzystanie z pokoju bez utrzymania kosztuje od 25 do 50 złotych. Jeśli masz większe wymagania i liczniejszą rodzinę, wynajmij mieszkanie z kuchnią za 100 lub 300 złotych. Ci, którzy wolą żywić się w restauracjach, zapłacą dziennie nie więcej niż 3 do 5 złotych.

W hotelu „Bristol” znajdą azyl amatorzy kuchni wiejskiej i dancingu. Do godziny pierwszej w nocy potańczyć można w Hotelu Polskim, który ulokował się w środku miasta i oferuje 10 pokoi i apartamenty, obiecując rabat wycieczkom szkolnym i innym grupom zorganizowanym. Amatorzy tenisa powinni zamieszkać w nowym hotelu „Kasyno”, który ma korty. Cierpiący na żołądek i pokrewne schorzenia raj prawdziwy znajdą w pensjonacie „Jagoda” (obok tak zwanego „Źródła Miłości”), prowadzącym pierwszorzędną kuchnię dietetyczną; jest tam także „elektryka, telefon, radio”. W pobliżu „Kazimierzanki” Tadeusza Ulanowskiego jest „śliczne miejsce dla sportu saneczkowego”. Pani Władysława Wolna oferuje gościom willi „Słonecznej”, położonej nad strumykiem, spory ogród i las. Willa „Regina” na Górach Pierwszych i „Świtezianka” na Górze Małachowskiego – czynne cały rok – przeznaczone przede wszystkim dla inteligencji. Pokoje z niekrępującym wejściem proponuje doktor T. Witkiewicz. Przy ulicy Senatorskiej czynny jest w Domu Biskupim (czyli w kamienicy Celejowskiej) Klub Mieszczański, gdzie w czwartki i soboty przygrywa do tańca doborowa orkiestra. Kierując się ogłoszeniem zawierającym taki adres: „Polska Szwajcaria. Kazimierz Dolny, ul. Czerniawy” – trafisz niechybnie w dobrą okolicę, która krzepi płuca żywicznym powietrzem pobliskiego lasu. Letnicy mają różne wymagania i potrzeby. Wyspani, najedzeni, powinni szukać wartości wyższego rzędu w jedynej księgarni miasteczka, prowadzonej przez Witolda Cholewińskiego. „Kazimierzanka”, vis-à-vis Hotelu Polskiego, ma na składzie albumy, pocztówki, materiały piśmienne, gry i zabawy, a ponadto istnieje przy niej czytelnia nowości. Pan Cholewiński zdaje sobie przecież sprawę, w jakiej miejscowości przyszło mu handlować, więc proponuje również klientom „przybory kąpielowe, do rybołówstwa” oraz tytoń, papierosy i czekolady „z najlepszych fabryk”. Stosowne kasetki, tace ozdobne, popielniczki, postumenty do zegarków, kałamarze, ramki, zakładki do książek – wszystko rzeźbione w drewnie! – kupić można w Chrześcijańskiej Pracowni Pamiątek Kazimierza Dunia na Czerniawach. Firma wychodzi naprzeciw klienteli o różnych gustach, „przyjmując zamówienia na specjalne wyroby w zakres rzeźbiarstwa wchodzące”.

Kazimierskie aspiracje do uzdrowiska znalazły również wyraz w ustalaniu taksy kuracyjnej. Osoba samotna lub pierwszy członek rodziny wnosił po siedmiu dniach pobytu do kasy miejskiej złotych 10. Dla małżonek oraz dzieci do lat 16 przysługiwały zniżki, ani grosza nie żądano od lekarzy i ich rodzin, urzędników na delegacjach, od dzieci do lat 10 i służby towarzyszącej letnikom. Z serdeczną wyrozumiałością traktowano urzędników państwowych i samorządowych, wojskowych i inwalidów, młodzież szkolną i akademicką, a także dziennikarzy i artystów malarzy. Płacili oni połowę taksy.

Na spragnionych muzyki czekała w Kazimierzu orkiestra XV Pułku Piechoty z Dęblina, która latem koncertowała na plaży – od godziny 11 do 13 – i w muszli na specjalnie urządzonym skwerku od godziny 16 do 19. Odbywały się przedstawienia teatralne i rewiowe, czynna była biblioteka publiczna z czytelnią.

Integralną częścią przewodnika był reklamy hoteli i pensjonatów, kawiarni, restauracji a nawet… nieobecnej w obecnym pejzażu Miasteczka księgarni Kazimierzanka (vis a vis Berensa). Z reklam dowiadujemy się, że najlepszy fryzjer działał obok apteki, tnansportem przez Wisłę trudniła się spółka Doraczyński i Grynblat, a obok fary był skład apteczny z automatyczną wagą (dostępną bezpłatnie). W Klubie mieszczańskim (Dom Biskupi) w każdy czwartek i sobotę organizowano dancingi, a za dębem (nie wiemy, którym) najlepsze place budowlane prezentował… autor cytowanego przewodnika, Ignacy Kołodziejczyk. Nie była to dodatkowa praca, a obowiązki spoczywające na tym urzędniku.

Kim był? Krótką biografię Ignacego Kołodziejczyka opracował w 1999 roku Kazimierz Parfianowicz, historyk sztuki, wykładowca na Wydziale Artystycznym UMCS w Lublinie. Nota została przygotowana z okazji odsłonięcia w kazimierskim klasztorze o.o. Franciszkanów tablicy pamiątkowej poświęconej Kołodziejczykowi. Urodził się on 25 stycznia 1901 roku w Tarnogórze (gmina Izbica, pow. krasnostawski). Był synem Józefa (1875-1952) i Elżbiety z Domańskich (1875-1950). Ukończył szkołę średnią, prawdopodobnie handlową. Zimą 1919/1920 r. został powołany do służby wojskowej. Brał udział w wojnie obronnej przeciwko nawale bolszewickiej w 1920 r. W czasie walk został ciężko ranny. Po leczeniu i zdemobilizowaniu powrócił do Tarnogóry. Pracował tam jako handlowiec w instytucjach spółdzielczych w Tarnogórze i Izbicy. 6 października 1923 roku w Stężycy koło Dęblina zawarł związek małżeński z Mieczysławą Wysoczyńską, córką maszynisty kolei żelaznej w Iwanogrodzie (Dęblin). Miał z nią troje dzieci: Stanisława, Zbigniewa i Zofię. W 1927 roku był już w Kazimierzu Dolnym . Od 1 kwietna 1928 do śmierci (1933 r.) pełnił funkcję sekretarza Magistratu miasta Kazimierza Dolnego. Działał w Towarzystwie Przyjaciół Kazimierza.

Ignacy Kołodziejczyk Zmarł 26 września 1933 w Szpitalu Przemienienia Pańskiego na warszawskiej Pradze, a został pochowany na cmentarzu w Stężycy koło Dęblina.

28 stycznia 1995 roku, z inicjatywy Towarzystwa Przyjaciół m. Kazimierza Dolnego, w kościele klasztornym o.o. Franciszkanów w Kazimierzu Dolnym odbyła się uroczystość w 94. rocznicę urodzin Ignacego Kołodziejczyka. W programie była msza św. w intencji autora pierwszego przewodnika turystycznego po Kazimierzu, którą odprawił gwardian klasztoru o. Bonifacy Kotrys, a także wystawa fotograficzna i krótka prelekcja Kazimierza Parfianowicza. Z kolei w 98. rocznicę urodzin autora przewodnika, 31 stycznia 1999 roku, odbyło się odsłonięcie i poświęcenie tablicy pamiątkowej. Na tę okoliczność mszę św. koncelebrowaną w intencji Ignacego Kołodziejczyka odprawili: gwardian o. Bonifacy Kotrys, ks. kpt. dr Czesław Bielec i ks. Józef Molikiewicz, kapelan domu zakonnego Sióstr Betanek w Kazimierzu Dl. Tablicę wykonali artyści plastycy: Jerzy Jankowski, Piotr Zielonko i Justyn Parfianowicz (treść i koncepcja Kazimierz Parfianowicz). Odsłonięcia tablicy pamiątkowej dokonali burmistrz Andrzej Szczypa i Renata Staroń, sekretarz Gminy i Miasta Kazimierz Dolny.

Szlak żydowski po Kazimierzu Dolnym

Żydzi mieszkali w Kazimierzu od początków istnienia miasteczka. Historycy uważają, że kazimierska gmina jest jedną z najstarszych na Lubelszczyźnie, obok Lublina, Chełma i Szczebrzeszyna. W czasach Kazimierza Wielkiego (1333-1370) istnienie zorganizowanej gminy żydowskiej w Kazimierzu Dolnym zdaje się potwierdzać legenda o związku króla z Żydówką, Esterą.

O miłości króla i Estery tak pisał kronikarz, Jan Długosz:

A król polski Kazimierz, chociaż gorąco kochał swoją (…) nałożnicę Rokiczanę, której uroda go oczarowała, kiedy jednak dowiedział się od jednego z pokojowców, że jest łysa i ma świerzb i wreszcie kiedy, nie ufając donosowi i zostawiając osąd własnym oczom, stwierdził to osobiście, natychmiast ją usunął i wziął sobie za nałożnicę kobietę żydowskiego pochodzenia Esterkę, z powodu niezwykłej urody. Miał z nią dwóch synów, Niemierzę i Pełkę. Również na prośby wspomnianej nałożnicy Estery dokumentem królewskim przyznał wszystkim Żydom mieszkającym w Królestwie Polskim nadzwyczajne przywileje i wolności.”

Oprócz Kazimierza Dolnego, prawo do postaci pięknej dziewczyny, która skradła serce władcy, uzurpują sobie m.in. Łobzów, Opoczno i Kraków. Kazimierz Dolny „broni” swej wersji nawet rymowaną bajką, autorstwa Bożeny Gałuszewskiej i Agnieszki Stachyry-Świderskiej:

http://www.zabytkikazimierzdolny.pl/historia/legendy/o-milosnym-serc-przymierzu-o-ester-i-o-kazimierzu.html

Władysław Skoczylas, Żydzi kazimierscy, 1928, drzeworyt ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W Kazimierzu Dolnym opowieść o związku króla z Esterą ma ciekawe odniesienie historyczne. Wśród skarbów tutejszej synagogi był wyjątkowy parochet na rodały. Parochet to ciężka, bogato zdobiona tkanina, osłaniająca żydowskie święte księgi czyli zwoje Tory, przechowywane w aron ha kodesz (szafie ołtarzowej). Kazimierscy Żydzi uważali, że parochet wyhaftowała sama Estera. Różnili się jednak w opiniach, czy chodzi o wspominaną ukochaną króla Kazimierza Wielkiego, czy też samą królową żydowską, Esterę.

Kolejnym skarbem, wspominanym m.in. przez międzywojennych dziennikarzy warszawskich, którzy odwiedzali kazimierską synagogę, miała być księga z modlitwą, którą Żydzi odmawiali w intencji króla Kazimierza Wielkiego w każde żydowskie święto. Podobno – to znowu nawiązanie do postaci Estery – kazimierscy Żydzi, mówiący o sobie Żydzi Królewscy, cieszyli się specjalnymi względami Kazimierza Wielkiego. Tyle opowieści.

Lampa chanukowa , Polska I poł. XIX w., Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Fakty, to m.in. zaakceptowanie przez Kazimierza Wielkiego postanowień Statutu Kaliskiego, aktu prawnego porządkującego działalność wspólnot żydowskich w Polsce. Dokument regulował sprawy gospodarcze, na przykład handlowe czy bankowe. Tym przede wszystkim zajmowali się Żydzi. Kazimierskich Żydów, trudniących się eksportem drewna i zboża do Gdańska nazywano „kupcami gdańskimi”. Świadectwem prosperity Kazimierza Dolnego w tym okresie są spichlerze.

Stary spichlerz, fotografia ze zbiorów polona.pl

Istnienie pierwszych spichlerzy w miasteczku odnotowano w wieku XVI, jednak mogły one tu funkcjonować znacznie wcześniej. Pierwsze budynki były drewniane. W drugiej połowie XVII wieku mówi się o 60-u spichlerzach kazimierskich, przy czym blisko połowę stanowią już budynki murowane. Do czasów współczesnych przetrwało zaledwie 11 obiektów – w różnym stanie zachowania. Większość znajduje się przy ul. Puławskiej, nazywanej niegdyś Przedmieściem Gdańskim. Dwa z wymienionych obiektów: spichlerze Feuersteina i Ulanowskiego należą do Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym.

Spichlerz Mikołaja Przybyły (potem Ulanowskich), fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Choć spichlerze to budynki służebne – dziś powiedzielibyśmy – magazyny lub elewatory, to ich właściciele starali się, aby te obiekty miały dekoracyjne elewacje. Piękne są zwieńczenia spichlerzy z esownicami i sterczynami (pionowe elementy dekoracyjne np. zwieńczenie wieżyczki). Często, do ściany frontowej spichlerza jest dobudowania dwupiętrowa loggia (dobudówka do bryły głównej) z przyporami czyli filarami wzmacniającymi ściany oraz arkadami. Ściany zdobi boniowanie czyli dekoracyjne podkreślenie układu kamieni. W przypadku spichlerzy należących do Muzeum, służy do tego technika sgraffita – wydrapywania na elewacji wzoru w mokrym tynku.

Spichlerze są zwykle dwukomorowe, zbudowane na planie prostokąta, a ich węższa ściana jest zwrócona w kierunku Wisły. Symetryczny podział pomieszczeń spichlerza wymuszał niejako budowę dwóch odrębnych wejść, powtórzonych też na wyższych kondygnacjach. Z czasem zmieniono je na okna. Wąskie otwory znajdujące się w ścianach bocznych służyły do wentylacji budynku.

Spichlerz M.Przybyły (potem Ulanowskich), fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Transport zboża na piętro odbywał się przy pomocy wind bloczkowych. Podobno także zboże wysypywano bezpośrednio na statki za pomocą rynien, umocowanych w otworach elewacji frontowej.

W 1507 r. Żydzi kazimierscy opłacali, wspólnie z gminą lubelską, podatek koronacyjny. Wiadomo, że w 1531 r. w Kazimierzu opodatkowanych było ok. 310 mieszkańców, w tym blisko 50 Żydów. Żydzi w Kazimierzu, podobnie jak w niektórych innych miastach, mogli „przystępować do prawa miejskiego”, czyli zostawać pełnoprawnymi obywatelami. Wiązało się to jednak z wysoką opłatą, na którą stać było nielicznych członków społeczności.

Dzielnica żydowska w Kazimierzu zwana Na Tyłach, rozwijała się wokół odrębnego placu targowego (Małego Rynku), ulicy Lubelskiej, na południowy wschód od Rynku.

Stanisław Magierski, widok na dzielnicę żydowską w Kazimierzu Dolnym przed II wojną światową, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W tej części miasteczka znajdowała się świątynia żydowska. Nie wiadomo, w którym miejscu była wzniesiona pierwsza synagoga. Według wykazu bożnic i domów modlitwy na terenie powiatu puławskiego z 13.11.1922 roku, na który to dokument powołuje się Muzeum Historii Żydów Polin, synagoga w Kazimierzu Dolnym została założona w 1220 roku. Był to drewniany budynek, który w roku 1557 został zniszczony przez pożar. Nowa synagoga (murowana) została odbudowana przed rokiem 1622 i… znów zniszczona podczas wojny. Kolejny budynek postawiono dzięki przywilejowi Jana III Sobieskiego, a już niespełna sto lat później „nadszarpnęła” go kolejna wojna. Obecna synagoga to obiekt z II połowy XVIII wieku, zbudowany w stylu późnego baroku. Budynek wzniesiono z kazimierskiej opoki, z dachem krytym gontem. Najpierw znajdowała się w nim jedna duża sala modlitewna, a w XIX wieku dobudowano do niej babińce oraz sień.

Kazimierska synagoga, fot. ze zbiorów polona.pl

Bogacenie się Żydów budziło kontrowersje. W wieku XV zabroniono im mieszkać na Rynku oraz handlować owocami i rybami morskimi. Objął ich również zakaz produkcji piwa. Według niektórych historyków, w Kazimierzu Dolnym przepisy dotyczące zamieszkania nie były respektowane i bogatsi Żydzi budowali swoje domy w prestiżowych miejscach. W latach 70. XVI wieku część Żydów z Kazimierza, poszukując nowych miejsc osiedlenia, przeprowadziła się do miast zakładanych przez rodzinę Firlejów : Janowca i Lubartowa.

Bolesław Cybis, Portret Żyda, 1925, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym (fot. Piotr Jaworek)

Stosunki między Żydami i Polakami, zwłaszcza tymi biedniejszymi, były poprawne. Korzystano z usług żydowskich krawców, zdunów, drobnych handlarzy. Bardzo popularne było też sprzedawanie Żydom plonów z sadów na tzw. „pniu” przez gospodarzy z Powiśla. Żydzi mieszkali w sadach do zakończenia zbioru owoców doglądając zbiorów.

W książce o. Albina Sroki Sanktuarium Maryjne Franciszkanów Reformatów w Kazimierzu n. Wisłą jest wzmianka o pożarze klasztoru w 1827 r. (str. 129). Jedno zdanie z książki o tym zdarzeniu (str. 97): Kronika wymienia ponadto wielu mieszczan Polaków i „Żydów, którzy walnie przyczynili się do gaszenia pożaru i reparacji dachów.

Koegzystencja społeczności polskiej i żydowskiej w Kazimierzu Dolnym nie zawsze była usłana różami. W 1699 r. na Rynku spotkali się uczestnicy procesji Bożego Ciała oraz Żydzi witający rabina Judę, który przyjechał tego samego dnia do miasteczka. Sprawa tumultu wznieconego przez dwie grupy zakończyła się procesem w Trybunale Koronnym w Lublinie.

Złoty okres Kazimierza Dolnego przerwały wojny, jakie dotknęły Rzeczpospolitą. Największe spustoszenia dokonały się w miasteczku w czasie potopu szwedzkiego (1655-1659). Kazimierz Dolny został niemal doszczętnie spalony.

W pamięci Żydów pozostał krwawy pogrom dokonany przez bandę grasantów w czasie szwedzkiego najazdu, kiedy zasieczono pięćdziesięciu dwóch wyznawców Jahwe, w tym kobiety i dzieci. (…) Co roku w wielkiej synagodze przy ulicy Lubelskiej kantor śpiewał chorał, a starszy gminy odczytywał nazwiska zabitych. /Lech Pietrzak, Prawdy i nieprawdy czyli kazimierskie fakty i mity, 1991/

Sytuacja Żydów poprawiła się dopiero za sprawą dekretu króla Jana III Sobieskiego. Władca wystosował go na prośbę starościny kazimierskiej, marszałkowej wielkiej koronnej Barbary Lubomirskiej Umyśliliśmy niewiernym Żydom […] dać wolność i pozwolić […], aby tejże wolności, do której insi mieszczanie i obywatele miasta tamecznego zażywają, oni zażywać mogli i zażywali. Tak, iż wolno im będzie, handle i przekupieństwa wszelakie jakimkolwiek nazwane imieniem prowadzić, jak to soli, śledzie, ogółem i pojedynkiem przedawać, chleb tak żytni, jako i biały pszenny piec, piwa i miody robić, browary swoje budować albo u mieszczan najmować, zgoła wszystkich wolności miejskich i jakie nadto w okolicznych miastach koronnych mają Żydzi zażywać. A nadto pozwalamy też im w rynku tegoż miasta place i budynki kupować, stare poprawować i na pustych się fundować. [Dodawał, iż czyni to] chcąc […] miasto nasze Kazimierz Dolny […] wojnami przeszłemi tak nieprzyjaciela koronnego, jako i wewnętrznemi domowemi, tudzież ustawicznemi wojska Naszych przechodami i hibernami […] niszczone i e fundamentis prawie z budynkami wywrócone a riunis […] do dawnej przywrócić perfekcyi i budynkami nowemi porządnie osadzić.

Ponowne potwierdzenie praw i przywilejów kazimierskich Żydów odbyło się w 1717 roku. Już w roku 1723 kazimierski kahał (gmina żydowska) zapłacił 100 guldenów podatku pogłównego, a w latach 1732-1733 – 600 guldenów. W 1792 roku odnotowano kupców zakupujących produkta krajowe chrześcijan 4, Żydów 11. W tym samym również czasie na 31 najokazalszych spośród kazimierskich domów, 29 było w posiadaniu Żydów.

Stanisław Magierski, Kamienica Gdańska, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Pamiątką z tego okresu jest Kamienica Gdańska. To budynek z końca XVIII wieku, zbudowany w stylu barokowym. Jego nazwa odnosi się do okresu, gdy Kazimierz nazywany był „małym Gdańskiem”. Kamienica należała niegdyś do bogatego żydowskiego rodu Bloombergów, zajmujących się m.in handlem drewnem.

W roku 1792 zabytki Kazimierza Dolnego uwiecznił królewski malarz Zygmunt Vogel. Uczynił to na prośbą króla Stanisława Augusta Poniatowskiego, który bardzo cenił politykę prowadzoną przez Kazimierza Wielkiego. Władca odbył nawet swego rodzaju „pielgrzymkę” do miejscowości związanych z Kazimierzem Wielkim. Trasę tę powtórzył i zilustrował Vogel. To z tego okresu pochodzą rysunki widoków Kazimierza Dolnego, stanowiące do dziś cenny materiał historyczny. W tym okresie do Kazimierza przeprowadził się Szmuel Zbytkower, jeden z najbogatszych ludzi w Polsce, przedsiębiorca cieszący się specjalnymi królewskimi względami.

https://www.jhi.pl/psj/Sonnenberg_(poczatkowo_Jakubowicz)_Jozef_(Josef)_Samuel_(Szmul)

W wieku XVIII handel zbożem zmonopolizowała polska magnateria, a Kazimierz Dolny nie odzyskał swojej dawnej pozycji. Niegdysiejsi kupcy gdańscy zostali sprowadzeni do roli przewoźników towarów, spławianych teraz chętniej z Puław. Także Wisła w okolicach Kazimierza zmieniła swoje koryto, odsuwając się znacznie od spichlerzy. Na ostateczny upadek miasteczka miały wpływ również rozbiory Polski oraz powstania: listopadowe i styczniowe. W obydwu uczestniczyli kazimierscy Żydzi. Gmina żydowska dostarczała powstańcom ubrania, jedzenie i lekarstwa.

http://wkazimierzudolnym.pl/o-pewnej-nocy-roku-1863.html

https://pl.wikipedia.org/wiki/Bitwa_pod_Kazimierzem_Dolnym

Po powstaniu listopadowym, w wyniku konfiskaty majątku Czartoryskich, Kazimierz Dolny stał się miastem Skarbu Państwa. Po upadku powstania styczniowego utracił prawa miejskie. Miasteczko nękały wojny i pożary. Jeden z nich, w 1866 roku, zniszczył całkowicie północno-zachodnią pierzeję Rynku z ratuszem. Pod koniec XIX wieku miasteczko popadło w ruinę. Do nielicznych, ocalałych ze zniszczeń kamienic dobudowano drewniane domy.

Benedykt Edward Dorys, Rynek w Kazimierzu Dolnym, lata 30.XX w fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Kazimierz Dolny w XIX wieku jest przede wszystkim miasteczkiem kupców i rzemieślników. Wielu z nich zajmowało się wytwarzaniem żydowskich przedmiotów kultu religijnego. W Kazimierzu produkowano m.in. tałesy (szale modlitewne) oraz cicit (frędzle).

W miasteczku nadal stały spichlerze. Za sprawą właścicieli: rodzin Minców i Feuersteinów, z magazynów zboża zaczęto je przekształcać w garbarnie. Tak stało się w latach 30. XIX wieku ze spichlerzem przy ul. Puławskiej 40, należącym do Mejera Wulfa Feuersteina.

Juliusz Kłos, Spichlerz w Kazimierzu Dolnym, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Do takiego Kazimierza w połowie XIX wieku trafił Wojciech Gerson, malarz i historyk sztuki. Docierając na Rynek kazimierski pisał o nim następująco: Żydów co niemiara po czworobocznym uwija się rynku, a więcej jeszcze z założonymi rękoma tam i sam się włóczy -próżniacza też to gawiedź z handlu i drobnego rzemiosła żyjąca. Gerson pisał również o tym, że dzięki kazimierskim Żydom, na stołach Warszawy goszczą owoce z kazimierskich sadów, które Żydzi dzierżawią „na pniu”, a po zbiorach transportują owoce do stolicy i oferują kupującym pod nazwą „krakowskich”.

Wojciech Gerson, Rynek w Kazimierzu Dolnym

Gerson skarżył się też na brak porządnego hotelu oraz aprowizacji. Podczas pobytu w Kazimierzu Dolnym zanotował: trzeba tu żyć gruszkami, żydowskimi bułkami pogryzając i popijając żydowską herbatę (…) Powróciłem do nędznej żydowskiej gospody, pod pułap mosiężnym pająkiem ozdobiony (…), a w stancyjce stół, krzesło i łóżko, a na niem trochę grochowin z siana, najzdrowsza widać mieszanina, bo niedługo marząc o Kazimierzu Wielkim i Esterce… usnąłem mocno i raz tylko obudziłem się od krzyku zagorzałych talmudystów (Wojciech Gerson. Wspomnienie z wycieczki wodno-piechotnej do Kazimierza Dolnego, katalog Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym).

30 lat później podróż do Kazimierza Dolnego odbył inny znany rysownik, Michał Elwiro Andriolli.

M. E. Andriolli, Spichlerze braci Przybyłów, 1880, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Miasteczko powoli zmieniało się i zamiast zboża zaczyna sprzedawać czyste powietrze. To w znacznej mierze zasługa Nałęczowa, który m.in. dzięki B.Prusowi zyskuje miano najlepszego sanatorium. Kuracjusze i letnicy zaglądali również do Kazimierza Dolnego. Na pierwszych turystach zaczynają również zarabiać Żydzi. W Gazecie lubelskiej z roku 1883 można było m.in. wyczytać, że w zajeździe u żyda można pokrzepić się gęsiną i zaprawnym miodkiem. (pisownia oryginalna)

Andriolli zatrzymał się w kazimierskim zajeździe „Lipy” prowadzonym przez żydowską rodzinę Rabinowiczów. Odnotował, że pokój prezentował się bez zarzutu, a właściciele świetnie mówili po polsku. Wśród innych turystycznych usług, jakie oferowali turystom kazimierscy Żydzi było oprowadzanie po miasteczku oraz transport: najpierw dorożką, a potem autobusem, kursującym na trasie Puławy-Kazimierz Dolny.

Karol Siciński, Dawna zabudowa Kazimierza Dolnego, I poł. XX w., Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Czas I wojny światowej przyniósł kolejne straty w miasteczku. W roku 1914 wycofujące się wojska carskie podpaliły Kazimierz Dolny. Zniszczeniu uległy zarówno zabytki (np. Kamienica Celejowska), jak i domy mieszkalne, ulokowane w pobliżu Rynku i ul. Senatorskiej. Mimo tragicznej sytuacji Kazimierz Dolny stał się miejscem ucieczki wielu Żydów z całej Polski. Ich losy poprawiły się dopiero po roku 1916. Na tyle, że zorganizowano wybory do rady gminy, została założona w Kazimierzu biblioteka publiczna oraz oddział towarzystwa sportowego „Makabi”. Ten rok przyniósł również tragiczne wydarzenie: w czasie przeprawy przez Wisłę , w drodze do pracy utonęło 20 Żydów. Znacznie gorzej było pod koniec wojny, kiedy maruderzy okradali mieszkańców i łupili żydowskie sklepy. W kazimierskiej synagodze sprofanowano kilka zwojów Tory.

Tass, Polska II poł. XVIII w., Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym (fot. Piotr Jaworek)

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości sytuacja mieszkańców Kazimierza Dolnego – także ludności żydowskiej – uległa poprawie za sprawą… artystów. Coraz liczniej zaczęli przyjeżdżać do miasteczka w poszukiwaniu plenerów. Do Kazimierza przyciągały ich zabytki kazimierskie, historia, malownicze położenie, ale także egzotyka, którą prezentował żydowski świat. Zainteresowanie można było przełożyć na konkretny zarobek.

W tym czasie większość Żydów zajmowała się handlem i rzemiosłem. Wielu (na przykład Lewensztajnowie czy Wiszniowie) zakładało pensjonaty i hotele. Jeszcze inni zajmowali się przewozami turystów: drogą lądową z Puław oraz przeprawami rzecznymi przez Wisłę. Wśród Żydów byli rajcy miejscy (Szymon Wisznia), aptekarze (Lichtson) i nauczyciele (Sonia Wisznia).

W opinii Antoniego Michalaka, malarza i uczestnika pierwszego pleneru prof. Tadeusza Pruszkowskiego, Polacy i Żydzi tworzyli w Kazimierzu zgodną społeczność, a wszystkie podziały miały raczej charakter klasowy, a nie rasowy. Inteligencja żydowska była skupiona wokół willi „Regina” rodziny Lewensztajnów. Stanisław Lewensztajn, jeden z najzamożniejszych mieszkańców Kazimierza Dolnego uczestniczył w delegacji witającej Prezydenta RP, Stanisława Wojciechowskiego. Jego starszy syn, Bronisław był skrzypkiem i profesorem konserwatorium. Kiedy Lewensztajn zmarł, na znak żałoby w Kazimierzu zamknięto wszystkie sklepy.

http://www.wkazimierzudolnym.pl/rodzina-lewensteinow.html

Drugą znaną w tym czasie rodziną kazimierskich Żydów byli Fauersteinowie (Fajersztajnowie). Jedna z jego córek była matką Hilarego Minca, znanego działacza politycznego.

https://www.forbes.pl/gospodarka/hilary-minc-sylwetka-tworcy-polskiego-socjalizmu/sp4enrc

Kolejną, ważną dla Kazimierza postacią był Stanisław Lichtson, właściciel apteki i niezrównany mistrz szachowy.

http://wkazimierzudolnym.pl/lichtsonowie-z-apteki.html

W kazimierskiej radzie zasiadał Szymon Wisznia, właściciel pensjonatu „Świtezianka”. To na jego wniosek, w roku 1938 pisarka, Maria Kuncewiczowa i prof. Tadeusz Pruszkowski z Warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych otrzymali honorowe obywatelstwo Kazimierza Dolnego.

Historia rodziny Wiszniów jest związana także z wsią Mirocice w województwie świętokrzyskim. O wydarzeniach z czasów II wojny światowej opowiada ten reportaż:

http://kielce.wyborcza.pl/kielce/51,115198,20398850.html?i=2&disableRedirects=true

W drugiej połowie lat 20. XX wieku w Kazimierzu Dolnym pojawia się w handlu konkurencja ze strony Polaków. Formą obrony było utworzenie przez przedsiębiorców żydowskich „Kasy Dobroczynności” udzielającej pożyczek, a roku 1928 w Kazimierzu powstał Bank Spółdzielczy.

Oprawa do megilli, Polska, 1920, depozyt Muzeum Narodowego w Warszawie (fot. Piotr Jaworek)

Umacniały też swą działalność partie polityczne – socjalistyczny Bund, syjonistyczna Poalej Syjon oraz Mizrachi. Kazimierscy syjoniści stworzyli szczególnie silną organizację, a dzięki ich inicjatywie w 1927 roku powstała w Kazimierzu szkoła hebrajska. W wyborach na kongresy syjonistyczne brało udział około 150 osób należących do społeczności „wykupujących szekle” (płacących składkę na cele syjonistyczne).

https://www.jhi.pl/psj/syjonizm_na_ziemiach_polskich

Okres międzywojenny to również czas rozwoju szkół żydowskich w Kazimierzu Dolnym. Działały tu chedery, szkoła Talmud Tora, wspominana szkoła hebrajska, ale także szkoła dla dziewcząt, Bejt Jaakow. Wielu kazimierskich Żydów było zwolennikami haskali (ruch optujący m in. za asymilacją z grupami nieżydowskimi). Dlatego, oprócz chederów, zakładano szkoły świeckie. Powstała szkoła powszechna, tzw. szabasówka, a w roku 1924 otwarto żydowską bibliotekę publiczną.

https://www.jhi.pl/psj/haskala

Dzięki zdjęciom, ale i filmom dokumentalnym możemy zajrzeć do Kazimierza Dolnego z okresu międzywojennego:

https://www.youtube.com/watch?v=w1Y-t3dbzoM

Okres dwudziestolecia międzywojennego to także czas propagandy antysemickiej, Za prowokacje byli odpowiedzialni działacze partii endeckich. W lipcu 1937 roku w jednej z kazimierskich wsi, bojówkarze zaatakowali żydowskich handlarzy z Kazimierza. Interweniowała policja. Potem doszło również do aktów wandalizmu w synagodze i kilku żydowskich domach.

Mimo to, Kazimierz Dolny był popularny dla żydowskich elit, przede wszystkim dla wyznawców chasydyzmu (Kazimierz od końca XVIII w. jest uważany za jeden z najważniejszych jego ośrodków). Działał tu m.in. rabin Jecheskiel Taub, uczeń Jakuba Horowitza, Widzącego z Lublina. Rabin Taub był słynnym duchownym. Wierzono, że jego modlitwy zapobiegały powodziom, które nawiedzały miasteczko. Taub był uzdolniony muzycznie. Mawiał: Nie mogę odczuwać radości szabasu bez nowej melodii. Do dziś chasydzi wykonują utwory skomponowane na kazimierskim dworze cadyka. Potomkowie Ezechiela działali we wspólnotach chasydzkich w Jabłonowie, Zwoleniu, Nowym Dworze Mazowieckim, Mławie, Warszawie, Wołominie, Dęblinie i Palestynie. W Kazimierzu mieszkali: Mordechaj Twerski, syn „Magida z Kozienic”, Mosze Rottenberg, także uczeń Widzącego z Lublina oraz Chaim Jehuda Halewi i Elijahu Lerman. Nieistniejący już drewniany dwór cadyka znajdował się pomiędzy Kamienicami Przybyłów a Grodarzem, na działce na południowy wschód od Rynku.

http://teatrnn.pl/leksykon/artykuly/widzacy-z-lublina-jaakow-icchak-ha-lewi-horowic-szternfeld/

Kazimierz skupia środowisko żydowskiej inteligencji. Licznie odwiedzają miasteczko prozaicy, poeci, malarze, aktorzy i muzycy żydowskiego pochodzenia. O jednych – jak chociażby Andrzeju Właście i napisanej w miasteczku piosence o Rebece, która nieszczęśliwie zakochała się w pięknym chłopcu – krążą opowieści.

https://www.youtube.com/watch?v=qrWH-Km2lhc

Twórczość innych artystów (Miasteczko Szaloma Asza) przypisują sobie Kutno i Kazimierz Dolny. Proza Adolfa Rudnickiego (wł. Aron Hirschhorn) do dziś wywołuje dyskusje wśród krytyków. Klimat panujący w Kazimierzu urzekał również filmowców. Dwa zrealizowane tu przed wojną obrazy można oglądać do dziś. W 1937 r. Michał Waszyński przeniósł na ekran kina powieść Szymona An-skiego pod tytułem Dybuk. Fabuła nawiązuje do opowieści chasydzkich. Przed obliczem cadyka dwóch przyjaciół ślubuje, że w przyszłości ich dzieci pobiorą się, aby jeszcze bardziej scementować przyjaźń. Niestety, jeden z przyjaciół umiera, a jego żona i nowo narodzony syn żyją w biedzie. Tymczasem drugi z przyjaciół bogaci się, zaś jego córka uchodzi za najlepszą partię w miasteczku. Nie zamierza więc spełnić danego przyrzeczenia. Losy chłopaka i dziewczyny skrzyżują się i para zakochuje się w sobie. Nie będzie to jednak historia ze szczęśliwym zakończeniem. Tytułowy „dybuk” to dusza tragicznie zmarłej osoby, która nie zakończyła swego dzieła na ziemi i – wcielając się w żyjącego człowieka – musi zrealizować swój cel. Kto stanie się dybukiem i kogo opęta? – odpowiedź na tę zagadkę tutaj:

https://www.youtube.com/watch?v=_v_zyyCPVN0

Kolejnym filmem wykorzystującym kazimierską scenerię, a nawet… klimat targowiska jest musical Józefa Greena Judeł gra na skrzypcach. W głównej roli wystąpiła amerykańska gwiazda kina, Molly Picon. To historia ubogich muzyków: ojca i córki, którzy postanawiają opuścić małe miasteczko i poszukać szczęścia w stolicy. Czy los się do nich uśmiechnie?

https://www.cda.pl/video/25532989

Spośród licznej grupy malarzy pochodzenia żydowskiego wspomnijmy o dwóch artystach wywodzących się z Kazimierza Dolnego. To Szmul Wodnicki oraz Chaim Goldberg.

Szmul (Samuel) Wodnicki (Kazimierz Dolny, 1901 – Izrael, 1971) był szewcem i malarzem-samoukiem. Wykształcenie pomógł mu zdobyć Wiktor Ziółkowski, którego oczarował samorodny talent trzydziestoletniego szewca. Wodnicki uwieczniał codzienność miasteczka, utrwalił kazimierskie pejzaże i mieszkańców. W okresie 20. lecia międzywojennego Wodnicki brał udział w wystawach w Kazimierzu Dolnym, Lublinie i Krakowie. W 1934 wyemigrował do Palestyny, gdzie zajął się działalnością budowlaną, jednak do końca życia malował i wystawiał swe prace.

Szmul Wodnicki, Pejzaż z łódkami, 1938, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Artystą, który także pochodził z Kazimierza był Chaim Goldberg (Kazimierz Dolny, 1917 – Floryda, 2004). Wychował się w rodzinie ubogich Żydów przy ul. Błotnej (dziś Witkiewicza). Atmosfera kolonii artystycznej sprawiła, że Goldberg interesował się sztuką od dziecka. W rozwoju talentu pomógł Saul Silberstein, uczeń Zygmunta Freuda. Zaopiekował się chłopcem, zapewniając mu dalszą edukację. Okres II wojny światowej przetrwał w Nowosybirsku. Po zakończeniu okupacji wrócił do Polski, a w 1967 roku, wraz z rodziną, wyjechał do USA. Z Kazimierza Dolnego artysta uczynił swoiste uniwersum, w którym wypełniał się los żydowski. Jego prace są wyobrażeniem Miasteczka i jego mieszkańców; ludzi i ich codzienności.

Chaim Goldberg, Kamienica Biała, 1937, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Przy okazji, niezwykle interesująca jest światowa dyskusja na temat interpretacji słowa „sztetł” wśród samych Żydów. Jedni uważają to określenie za pozytywne, szukając konotacji z ostoją żydowskiej tradycji, kultury i języka. Dla innych to synonim zacofania i biedy. Spory przerwał wybuch II wojny światowej.

Żołnierze Wermahtu na kazimierskim rynku fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

8 września 1939 roku Kazimierz Dolny został zbombardowany przez niemieckie lotnictwo, a 19 września Niemcy wkroczyli do miasteczka. Rozpoczęło się prześladowanie żydowskiej ludności. Najpierw były to łapanki do przymusowych robót. Potem – obowiązek kontrybucji dla okupantów. Zgodnie z poleceniem Niemców Judenrat (rada żydowska) sporządził listę Żydów, w wieku od 18 do 40 lat, mieszkających w Kazimierzu Dolnym. Mimo to sytuacja żydowskich mieszkańców w pierwszych miesiącach wojny nie przedstawiała się tragicznie. Niemcy pozwalali im handlować i podróżować do innych miast. Pod koniec 1939 roku otwarto ponownie żydowską szkołę. Funkcjonowała synagoga.

Wiosną 1940 roku wydano obwieszczenie o utworzeniu getta w Kazimierzu Dolnym. Znajdowało się ono w obrębie Małego Rynku i ul. Lubelskiej. Zgromadzono tu około dwóch tysięcy Żydów: głównie z Puław i sąsiednich miejscowości. Niemcy stworzyli tu również obóz pracy przymusowej. Robotnicy pracowali w kamieniołomach, wykonywali także prace budowlane. Warunki getcie były bardzo ciężkie. Brakowało ubrań, żywności i lekarstw. Szerzył się tyfus.

Ostateczna likwidacja getta kazimierskiego rozpoczęła się w połowie marca 1942 roku, w ramach akcji „Renhardt”.

Alfred Brandt, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Wysiedlenia Żydów z Kazimierza Dolnego wiązały się również z planami Alfreda Brandta, starosty powiatu puławskiego o utworzeniu w Kazimierzu Dolnym uzdrowiska dla żołnierzy niemieckich. Ówczesny burmistrz miasteczka, Tadeusz Ulanowski usiłował wpłynąć na zmianę tej decyzji, jednak za cenę funta złota wywózkę Żydów odroczono jedynie o tydzień. Łapówkę miał przyjąć ówczesny zastępca starosty, Horst Gode.

Członkowie Judenratu z Kazimierza i Lublina próbowali negocjować również z Richardem Turkiem, naczelnikiem lubelskiego Wydziału Ludności i Opieki Społecznej. Potwierdził on jedynie decyzję o deportacji oraz tym, że zgodnie z planami Ernsta Zornera, gubernatora dystryktu lubelskiego, w Kazimierzu ma powstać uzdrowisko a likwidacja getta to tylko kwestia czasu. W przededniu rozpoczęcia likwidacji getta w Kazimierzu Dolnym Judenrat zwołał zebranie wszystkich rodzin. Po spotkaniu wielu Żydów uciekło z Kazimierza Dolnego. Wywózkę Żydów rozpoczęto 25 maja 1942 roku. Część przewieziono furmankami do Opola Lubelskiego. Większość Żydów musiała pokonać tę trasę pieszo. Następnie, ze stacji w Nałęczowie Żydzi byli przewożeni do obozów zagłady w Bełżcu i Sobiborze. Nieliczni, pozostali w Kazimierzu Dolnym Żydzi bezskuteczni próbowali dowiedzieć się, jaki los spotkał ich bliskich.

Wiosną 1942 roku do kazimierskiego getta trafili Żydzi z Czech i Słowacji. Zostali zamordowali w październiku 1942 roku. Ostatni żydowscy mieszkańcy Kazimierza Dolnego zostali zgładzeni przez Niemców na początku 1943 r.

Szacuje się, że od marca 1942 roku do marca 1943 roku Niemcy zamordowali około trzech tysięcy Żydów z Kazimierza Dolnego i okolic. Wśród ocalałych z Zagłady znalazło się blisko dwudziestu kazimierskich Żydów. Paul Schneiderman został deportowany ze Zwolenia do obozu pracy w Skarżysku-Kamiennej. Mosze Kershenbaum uciekł podczas obławy w Janowcu i ukrył się u rodziny Andzelm. Rodziny Buchbinderów i Szlingienbaumów ukrywały się nieopodal Kazimierza Dolnego, u Wiktora Góreckiego. Bolesław Cytryn (Zieliński), ocalały z październikowej likwidacji getta w Końskowoli, znalazł schronienie w Warszawie. Uratowały się Sonia Wisznia i jej córki. Przeżyła również rodzina miejscowego aptekarza– Stanisława Lichtsona, która w czasie okupacji przebywała w Rosji.

Żydowskie zabytki w Kazimierzu Dolnym

Synagoga

Synagoga w Kazimierzu Dolnym, I poł. XX w., fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu DOlnym

Aleksander Ludwik Jankowski, przedwojenny krajoznawca po wizycie w Kazimierzu Dolnym, w swojej książce Wycieczki po kraju tak opisywał synagogę: Konie, jelenie, zamki, kwiaty, gęsi, wagi, gołębie i cała przebogata symbolistyka unosi się w górze nad rozmodlonym tłumem. (…) Wzniesienie z drewnianą balustradą, mosiężne wieloramienne świeczniki, jedwabna haftowana zasłona, olbrzymie księgi na pulpitach i kilka przepysznych siwobrodych typów. (…) To wschód gorący i fanatyczny. Wschód w swych długich powłóczystych szatach ze srebrnemi nad czołem ozdobami. Te tęskne, namiętne śpiewy pełne prostoty i smutku, te westchnienia za straconą ziemią, za górą Sionu i grobem Dawida, za wodami Jordanu, i cedrami Libanu. Polichromie kazimierskiej synagogi, które nie zachowały się do dzisiejszych czasów, widział historyk sztuki, Wacław Husarski . Twierdził, że były „naiwne, ale nie pozbawione wdzięku”.

Polichromie z kazimierskiej synagogi, fot. archiwum Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Synagoga w Kazimierzu została zamknięta przez Niemców pod koniec 1939 roku. Jej wnętrze służyło jako stajnia wojskowa. Budynek przetrwał okres II wojny światowej. Zniszczyły ją działania związane z wycofywaniem się wojsk niemieckich i wkroczeniem do Kazimierza Dolnego Armii Czerwonej. Budynek dawnej synagogi – podobnie jak inny ciekawy obiekt dawnej dzielnicy żydowskiej czyli jatki – został później odbudowany dzięki architektowi, Karolowi Sicińskiemu. W roku 1953 otwarto tu kino „Wisła”. Architektowi udało się odtworzyć dawny układ pomieszczeń bożnicy, z wyjątkiem przedsionka i babińca. Kino w synagodze działało do roku 2003. Obecnie, budynkiem opiekuje się warszawska Gmina Żydowska. Wnętrza są udostępniane zwiedzającym. Otwarto tu również wystawę fotografii dawnego Kazimierza Dolnego. Na południowej ścianie budynku została wmurowana tablica ku czci trzech tysięcy polskich obywateli żydowskiej narodowości, dawnych mieszkańców Kazimierza Dolnego, zamordowanych przez okupanta hitlerowskiego w czasie II wojny światowej.

Tablica na ścianie kazimierskiej synagogi

Mykwa

Budynek dawnej mykwy w Kazimierzu Dolnym

To budynek znajdujący się przy ulicy Witkiewicza. Obecnie wchodzi w skład Zespołu Szkół im. Jana Koszczyca Witkiewicza w Kazimierzu Dolnym.

Według tradycji żydowskiej jest to miejsce rytualnej kąpieli. Woda w zbiorniku powinna pochodzić z naturalnego źródła (np. może to być deszczówka), a kąpiąca się osoba powinna zanurzyć w wodzie całe ciało. Zwyczaj obmywania się w mykwie wynikał z nakazów religijnych np. przed świętem Jom Kippur (czystość duchowa) oraz był wynikiem dążenia do czystości fizycznej. Chasydzi odbywają podobną kąpiel codziennie, przed modlitwą.

http://www.fzp.net.pl/halacha-praktyczna/mykwa

Jatki


Kazimierskie jatki

To drewniany budynek na Małym Rynku (niegdyś w pobliżu Placu Targowego dzielnicy żydowskiej) z XIX wieku.

Ściany z bali układanych na tzw. jaskółczy ogon, dach kryty gontem. Według źródeł historycznych jatki, w których dokonywano rytualnego uboju zwierząt i handlowano pozyskanym w ten sposób mięsem, istniały w tym miejscu już w XVIII wieku. Z przekazów ustnych wiadomo, że zakupów dokonywali tu zarówno Żydzi jak i Polacy, mieszkający w Kazimierzu Dolnym. Budynek jatek został zniszczony w czasie II wojny światowej. Rewaloryzacji obiektu, będącego świadectwem obecności Żydów w Kazimierzu Dolnym, podjął się Karol Siciński. Jatki odnowiono pod koniec lat 50. XX wieku, przy czym obiekt zmienił charakter i stał się m.in punktem skupu ziół i miejscem sklepów.

http://warszawa.jewish.org.pl/pl/religia/koszernosc/

Cmentarze

Tablica pamiątkowa na ul. Szkolnej w Kazimierzu Dolnym

Pierwszy cmentarz żydowski znajdował się u stóp góry Sitarz, u zbiegu ul.Lubelskiej. Obecnie, ten teren należy do kazimierskiej szkoły, a o jego historii przypomina pamiątkowa tablica.

Według wspomnień burmistrza Kazimierza Dolnego, Tadeusza Ulanowskiego, usytuowane na nim macewy były bardzo kunsztownie zdobione, choć sam układ grobów sprawiał wrażenie pewnej chaotyczności. Najokazalej prezentował się grobowiec cadyka Ezechiela Tauba. Cmentarz zniszczyli Niemcy w czasie II wojny światowej. Na rozkaz okupantów, Żydzi, zmuszeni do prac na cmentarzu, wyrwali macewy i utwardzali nimi drogę do niemieckich koszar, znajdujących się w klasztorze Ojców Franciszkanów. Kilkadziesiąt starych macew udało się ocalić dzięki Antoniemu Michalakowi, który miał zasugerować robotnikom brukującym macewami chodniki, aby układali je napisami do dołu.W roku 1984 z odzyskanym macew utworzono pomnik – lapidarium, zaprojektowany przez Tadeusza Augustynka i nawiązujący formą do Ściany Płaczu. Uroczyste odsłonięcie pomnika odbyło się na „nowym” cmentarzu żydowskim, na Czerniawach. Inicjatorami wydarzenia byli przedstawiciele: Towarzystwa Opieki nad Zabytkami w Kazimierzu, Muzeum Nadwiślańskiego oraz Urzędu Konserwatora Zabytków.

Pomnik na nowym żydowskim cmentarzu na Czerniawach

„Nowy” cmentarz znajduje się na zboczu wąwozu na Czerniawach. Usytuowano go poza obrębem miasta w związku z zarządzeniem Komisji Policji Obojga Narodów z roku 1792 o zamykaniu z powodów higienicznych nekropolii zlokalizowanych na terenach zabudowanych. Nowy cmentarz w Kazimierzu Dolnym otwarto w roku 1851, a działkę na ten cel przekazał ponoć Motek Herzberg. W czasie II wojny światowej ten cmentarz zdewastowali Niemcy, a na jego terenie dokonywano egzekucji. Zabijano tu zarówno Żydów, jaki i Polaków. Po zakończeniu wojny teren cmentarza został ogrodzony. W latach 70. XX wieku ówczesne władze próbowały sprzedać teren pod zabudowę, ale nie znaleziono chętnych. Obecnie, na cmentarzu znajduje się lapidarium z około 600 macew, z obydwu kazimierskich cmentarzy żydowskich. Dodatkowo, na terenie cmentarza zostało ustawionych ponad 20 macew. Zachowane macewy są bardzo pięknie dekorowane. Na płytach nagrobnych kobiet przeważają świeczniki, świece oraz dłonie. Na męskich- pojawiają się lwy i księgi. A więcej o symbolice macew na stronie:

https://www.jhi.pl/psj/symbolika_nagrobkow_(macew)

Cmentarze, nawet już nieistniejące, to żydowskie miejsca pamięci. Oprócz modlitw, Żydzi odwiedzający cmentarze zostawiają na nich kamienie. Ten zwyczaj nawiązuje m.in. do słów biblijnych, zawartych w Księdze Jozuego (7,26): I wznieśli nad nim wielki stos kamieni, który jest aż do dnia dzisiejszego. W czasach biblijnych kamienie zabezpieczały zwłoki złożone w grobie przed zbezczeszczeniem przez zwierzęta. Oznaczenie kamieniem miejsca czyjegoś pochówku jest również uznawane za spełnienie przykazania i szlachetnego uczynku. W środowisku ortodoksyjnych Żydów nie praktykowało się składania kwiatów na grobach. Współcześnie ten zwyczaj „wyrazu pamięci o zmarłych” jest stosowany na przykład na cmentarzach wojskowych w Izraelu.

Macewy z kazimierskiego cmentarza żydowskiego

Okolice Małego Rynku – drewniana zabudowa z tzw. kuczką

Kuczka na Małym Rynku

Uważny obserwator oglądający budynki usytuowane w okolicach Małego Rynku, zauważy element charakterystyczny dla żydowskiej tradycji. To kuczka.

Drewniana przybudówka, wyglądająca jak loggia, była wykorzystywana w czasie żydowskiego święta Sukkot. Przypada ono od 15-ego do 21-go dnia miesiąca Tiszrei (zazwyczaj w październiku), i jest jednym z trzech świąt, w czasie których Żydzi pielgrzymowali do Jerozolimy.

Sukkot albo święto Szałasów to pamiątka z czasów, gdy Izraelici mieszkali na pustyni po wyjściu z Egiptu. Sukka, czyli szałas, jest tymczasowym miejscem mieszkania, zazwyczaj ma ściany z drewna lub z tkaniny oraz dach z gałęzi, przez które widać niebo.

Biedniejsi Żydzi budowali namioty przed swoimi domami, bogatsi – przygotowywali kuczki niejako „doczepione” do ścian domów.

Władysław Skoczylas, Zima w Kazimierzu, 1930, Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym