Kuncewiczowie

Po Kuncewiczach tak właściwie mam już tylko książki…

We wrześniu, w ramach programu Europejskich Dni Dziedzictwa, w Domu Kuncewiczów zorganizowaliśmy cykl spotkań poświęconych dawnym mieszkańcom Kazimierza Dolnego. Pierwsze z nich odbyło się 09.09.2023 r. i było poświęcone Marii i Jerzemu Kuncewiczom. Wśród specjalnych gości znalazły się Bożenna Wasilewska, Janka Janoszczyk i Jadwiga Tarłowska. To córki Zofii Siedleckiej, sąsiadki, opiekunki i przyjaciółki rodziny Kuncewiczów. Po tym spotkaniu i na naszą prośbę Pani Bożenna Wasilewska napisała taki oto wspomnieniowy artykuł. Tekst ilustrują zdjęcia z prywatnych archiwów sióstr Siedleckich.

Z miłości do literatury i szacunku dla jej twórców. Maria i Jerzy Kuncewiczowie w naszym życiu.

Kochałam książki zawsze. Już jako dziecko, które nauczono pisać i czytać, stałam się wierną przyjaciółką i „klientką” najpierw biblioteki szkolnej i miejskiej, która była zarazem czytelnią dla najmłodszych mieszczącą się w budynku Miejskiego Domu Kultury przy ulicy Lubelskiej. Tam też, jako młodsze dzieci biegaliśmy, żeby od czasu do czasu, przysłuchiwać się baśniom czytanych nam przez kierowniczkę tej placówki. Niestety, już nie pamiętam jej nazwiska, bo od końca lat pięćdziesiątych, kiedy to się działo, czas skutecznie zatarł mi niektóre informacje i fakty. Miejską Bibliotekę dla dorosłych, usytuowaną przy ulicy Senatorskiej, prowadziła wtedy, a także jeszcze długo potem, pani Helena Księska. Korzystałam kolejno z wszystkich zbiorów i dlatego każdą wolną chwilę, jako dziecko, a później już jako dorosła czytelniczka, z wielką przyjemnością poświęcałam lekturom.

Książki pokazywały mi nowe światy, opowiadały fascynujące historie, uczyły życia. Dzięki nim poznawałam życie innych, a także kształtowała się we mnie wrażliwość na otoczenie i ludzkie losy.

Państwo Maria i Jerzy Kuncewiczowie powrócili z emigracji na stałe do swojego domu w Kazimierzu w 1962 roku. Szybko skontaktowali się z moją Mamą, bo obie panie znały się jeszcze z lat międzywojennych. Znajomość, a potem przyjaźń, odżyły na nowo. Kuncewiczom w zawiązku z ich zimowymi wyjazdami do Włoch, potrzebna była osoba, do której mogliby mieć całkowite zaufanie. Tę rolę idealnie spełniała nasza Mama Zofia Siedlecka, z domu Ostrowska, ich dobra znajoma sprzed wojny.

Mama pracowała w Domu Wypoczynkowym RSW Prasa, który jest usytuowany obok „Willi pod wiewiórką”, miejsca osiedlenia się małżeństwa Kuncewiczów. Szybko stała ich powierniczką, opiekunką i przyjaciółką pomagającą prowadzić dom. Przynosiła im obiady z pobliskiego Domu Prasy, czasami gotowała razem z panem Jerzym. Pani Maria trzymała się od kuchni z daleka. Mama, kobieta o gołębim sercu, stała się szybko prawie ich domownikiem i szczerą przyjaciółką. Kiedy Kuncewiczowie na zimę, jak ptaki, odlatywali do słonecznych Włoch, opiekę nad domem przejmowała ulubiona przez nich Zosia Siedlecka. Niebawem ta znajomość rozszerzyła się na całą naszą rodzinę. W latach siedemdziesiątych byliśmy zapraszani do Kuncewiczów na kawę i pogaduszki.

Byłam w tym czasie studentką filologii polskiej na Uniwersytecie Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie. Wtedy ta moja miłość do literatury była przekuwana na profesjonalne wykształcenie. Znajomość z Marią Kuncewiczową spowodowała, że zapragnęłam napisać pracę magisterską w jakiś sposób związaną z jej twórczością. Ponieważ wcześniej wybrałam pisanie magisterium pod kierunkiem profesor Aliny Aleksandrowicz Urlich w Katedrze Oświecenia i Romantyzmu, siłą rzeczy praca z literatury współczesnej nie mogła powstać w tej grupie. Pani profesor zasugerowała mi i zgodziła się na podobny temat – „Kazimierz Dolny w literaturze polskiej”. Było to wyjście dogodne dla promotorki i satysfakcjonujące dla mnie, bo otwierało mi perspektywę na pracę nad ulubionymi tematami. Praca o literackości Kazimierza powstała ze szczególnym uwzględnieniem twórczości Marii Kuncewiczowej. Uzyskałam za nią ocenę bardzo dobrą i taką samą za zdanie egzaminu magisterskiego.

Był to czas kiedy już poznałam swojego przyszłego męża, wtedy jeszcze studenta Wydziału Elektroniki Politechniki Warszawskiej, a niebawem doktoranta polskiej Akademii Nauk, Adama Wasilewskiego. Tak się złożyło , że techniczne studia „nie przeszkadzały” mu także w wielkim zainteresowaniu literaturą piękną. Czytał i do dnia dzisiejszego czyta mnóstwo książek. To urodzony bibliofil. Z przyjemnością więc bywał razem ze mną u państwa Kuncewiczów. Też chciał rozmawiać o literaturze.

Maria Kuncewiczowa na tarasie willi „Pod Wiewiórką”, rok 1980

Jednakże podczas tych wizyt, na ogół, musiał być oddanym słuchaczem pana Jerzego, który mówił, mówił, mówił…. i  ciągnęły się dyskusje o historii, polityce, nowinkach technicznych oraz współczesnych problemach społecznych. Panowie przypadli sobie do gustu, bo łączyło ich też podobne spojrzenie na ocenę współczesnej rzeczywistości. Ja z panią Marią rozmawiałam o książkach i twórcach literatury. Wszystkim nam te dyskusje sprawiały dużo satysfakcji i przyjemności.

Trochę niefortunnie się złożyło, że państwo Kuncewiczowie nie mogli być w Kazimierzu podczas najważniejszej dla nas uroczystości ślubu i wesela. Zaproponowali więc, że jeśli na świat przyjdzie nasze dziecko, to pani Maria zostanie jego Chrzestną Matką. Tak też się stało, pani Kuncewiczowa podawała do chrztu w kazimierskiej Farze naszą córkę Blankę Patrycję Marię. Później nasze kontakty nieco osłabły, bo zamieszkaliśmy w Lublinie, a i dzieci wymagały ciągłej opieki ( w 1981 roku urodził się nam syn Marek Adam). Pracowałam wtedy w Ośrodku Analiz Prasowych RSW, a także współpracowałam z lubelskim dwutygodnikiem „Kamena” i „ Sztandarem Ludu”, w których publikowałam artykuły o tematyce społecznej i kulturalnej.

Państwo Kuncewiczowie bardzo często obdarowywali nas i nasze dzieci swoimi książkami z pięknymi dedykacjami. Są one do dziś naszymi cennymi pamiątkami przypominającymi tamte chwile, podczas których mogliśmy obcować z ludźmi, których twórczość na stałe weszła do polskiej literatury. Z przyjemnością przytoczę garść dedykacji zapisanych na tytułowych stronach niektórych przekazanych nam książek.

M.K. „Dyliżans Warszawski” – „ Tym dyliżansem, niestety, tylko do rogatek Warszawy dojedziesz, więc życzę żebyś podróżowała do Kraju Twoich marzeń samolotem. M. Kuncewiczowa, sierpień 74

M.K. „Cudzinka” ( wydanie czeskie), „ Dla Bożenki polonistki łamigłówka na gwiazdkę 74 od Marii Kuncewiczowej.

M.K. „Fantomy” – „Adamowi Wasilewskiemu z serdeczną myślą m. Kuncewiczowa” 1972 r.

J.K. „Nieskończoność i rzeczywistość” – „ Panu Adamowi Wasilewskiemu z przekonaniem, że umie patrzeć daleko i odważnie nie opuszczając ziemskiej rzeczywistości”. Jerzy Kuncewicz 19 VI 1978.

J.K. „Wieczna przemienność” – „Panie Adamie, jeśli Pan pamięta swoje rozmowy z Jerzym to ta książka będzie ich dobrym ciągiem”. Serdecznie pozdrawiam Pana, Bożenę i moją chrześniaczkę Blankę. M. Kuncewiczowa , sierpień 84.

M.K. „Dwa księżyce” – Pozdrowienia z miasteczka pod Dwoma Księżycami przesyła Markowi Wasilewskiemu – Maria Kuncewiczowa. Lipiec 86

M.K. „Dwa Księżyce” – wrzesień 1980, „ Dla mojej małej chrześniaczki, Blanki Wasilewskiej, na pamiątkę wielu pięknych wakacji w miasteczku pod Dwoma Księżycami u kochanej Babci Zosi”.

M.K. „ Miasto Heroda” – listopad 1982, „ Dla mojej malutkiej Kochanej Chrześniaczki – powiastka „ na wyrost” o kraju pięknym i nieszczęśliwym od Marii Kuncewiczowej.

M.K. – „Przeźrocza” – lipiec 1985. „ Dla mojej Kochanej Chrześniaczki Blanki – pamiątka od chrzestnej Marii Kuncewiczowej.

M.K. – „Listy do Jerzego” i najlepsze życzenia dla mojej chrześniaczki Blanki. Maria Kuncewiczowa, lipiec 1988.

W latach osiemdziesiątych często bywali w Kuncewiczówce Jadwiga i Romuald Tarłowscy. To dość trudne brzmienie imienia „Romuald” spowodowało, że wszyscy męża mojej siostry Jadwigi nazywali Romanem. Pochodził ze znanej i szanowanej kazimierskiej rodziny Tarłowskich. To nazwisko czasami przewija się przez twórczość Marii Kuncewiczowej. Ukończył Wydział Inżynierii Wodnej i Sanitarnej Politechniki Warszawskiej w tym samym czasie kiedy jego żona Jadwiga kończyła także w Warszawie Szkołę Położnych. Po zdobyciu zawodów początkowo osiedlili się w Kazimierzu, aby później na stałe zamieszkać w Lublinie. Wydaje się jednak, że zawsze sercem i duszą byli w Kazimierzu gdzie do tej pory mają swój drugi dom.

W latach osiemdziesiątych byli przyjaciółmi Kuncewiczów, bywali w ich domu, rozmawiali z nimi o problemach dnia codziennego, a także o aktualnej sytuacji Polski będącej wówczas pod autorytarną władzą PZPR i radzieckimi wpływami. W kraju działał już wtedy podziemny ruch solidarnościowy. Jadwiga z Romanem byli czynnymi działaczami tego ruchu. Zajmowali się kolportażem nielegalnej prasy i innych wydawnictw. Broszury wydawane i kolportowane przez „Solidarność” przywozili także Kuncewiczom. Ci zaś wspierali finansowo podziemną organizację i jej prasę. W symbolicznej podzięce przedstawiciele Związku Zawodowego „Solidarność” Regionu Lubelskiego podarowali Marii i Jerzemu Kuncewiczom lampę wykonaną na bazie porcelanowego wazonu tzw. „włocławka” przez lubelskiego artystę, przyjaciela Tarłowskich, Andrzeja Jedliczkę, z charakterystycznym zdobieniem w formie niebieskich kwiatów i napisem – „Przyjaciołom – Solidarność”.

Przedstawiciele NSZZ Solidarność na pogrzebie Jerzego Kuncewicza

Jadwiga i Roman Tarłowscy stali się doradcami i powiernikami Kuncewiczów. Po śmierci pana Jerzego, Maria Kuncewiczowa radziła się Romana w sprawie komu przekazać dom. Wahała się, nie chciała żeby to ich „ miejsce na ziemi” przeszło w nieodpowiednie ręce. Rada wybrzmiała : proszę to podarować Katolickiemu Uniwersytetowi Lubelskiemu. Stało się jednak inaczej i „Willa pod wiewiórką” przeszła pod wojewódzką kuratelę. Ostatnio, jak wiemy, stała się własnością Muzeum Nadwiślańskiego.

Czas płynął szybko a starsi już Kuncewiczowie coraz bardziej podupadali na zdrowiu. Odwiedzali ich znajomi, z rzadka odwiedzał ich z Ameryki syn Witold i drugi przysposobiony „syn” Tadeusz Rogucki. Bywały dni kiedy potrzebowali całodziennej opieki. Zdarzyło się kiedyś ( rok 1982 ?), że pan Jerzy był ciężko chory na nerki, a pani Maria leżała ze złamaną nogą. To był czas kiedy potrzebni byli przyjaciele. Moja siostra Jadwiga wzięła sobie w pracy miesiąc urlopu i poświęciła ten czas na opiekę nad nimi. Później udało się jej namówić koleżankę z pracy, Józefę Zygmunt, pielęgniarkę, która wzięła sobie w pracy roczny urlop i przez cały rok 1982 opiekowała się starszym państwem. Następnie opiekę przejęły inne osoby, m.in. dyplomowana pielęgniarka pani Wisława Cieszkowska.

Jadwiga Tarłowska z czułością wspomina Kuncewiczów i chwile spędzone w ich Kuncewiczówce”. Pamiętam, że pani Maria była ciepłą, spokojną panią domu i delikatnie hamowała słowne zapędy Jerzego powtarzając : Jerzy, Jerzy, Jerzy… On nazywał ja Marynką . Byli przyjaciółmi mimo, że charakterologicznie reprezentowali sobą przeciwieństwa osobowości, jednak trwali dziesiątki lat we wspólnym związku. Z tego okresu pochodzi szereg fotografii, które kiedyś przy wspólnym spotkaniu w ogrodzie Kuncewiczów wykonał gospodarzom, swojej żonie i dzieciom Romuald Tarłowski.

Tarłowscy byli przyjaciółmi Kuncewiczów. Mogli oni zawsze liczyć na ich konkretną pomoc, bo choć mieszkali w Lublinie to każdą wolną chwilę spędzali w Kazimierzu. Starsi państwo byli im wdzięczni, doceniali tę pomoc i często obdarowywali ich książkami ,których dedykacje podkreślają jak ważna była dla nich ta pomoc. Oto niektóre z nich:

M.K. – „Cudzoziemka” – „Kochanej Jadzi Tarłowskiej z wdzięcznością za pomoc w przetrwaniu tragicznego lata 1982 w Kazimierzu. Maria Kuncewiczowa

J.K. – „Wieczna przemienność” – Romkowi Tarłowskiemu na pamiątkę rozmów z Jerzym od Marii Kuncewiczowej „ sierpień 84

J.K. – „Wyspy pamięci” –” Dla Jadzi i Romka Tarłowskich pośmiertne echo długich rozmów z Jerzym – od Marii Kuncewiczowej. listopad 85

M.K. – „Fantasia alla polacca” – „Dla Jadwigi Tarłowskiej – do wyrzucenia, jeśli się znudzi ta fantazja o słabym człowieku – z pozdrowieniem M. Kuncewiczowa.

M.K. – „Twarz mężczyzny. Trzy nowele” – „ Dla Romualda Tarłowskiego pamiątka z Kazimierza i serdeczne życzenia od Marii Kuncewiczowej”. Maj 87 r.

M.K. – „Przeźrocza” – „ Dla Romana Tarłowskiego z przyjaźnią”. M. Kuncewiczowa, czerwiec 85

M.K. – „Nowele i bruliony prozatorskie” – „ Kochanym Jadzi i Romkowi życzę żeby Ich dziewczyny znalazły sobie takich szlachetnych i miłych partnerów jak Ich Rodzice.” M. Kuncewiczowa 86 r.

 

Najważniejszą osobą z naszej rodziny dla Kuncewiczów była nasza Mama. To ona towarzyszyła im do końca ich dni. Mieszkała z naszym Ojcem i zamężną najmłodszą siostrą Janiną Janoszczyk w Kazimierzu. Opiekowała się Kuncewiczami i ich domem. Gotowała z panem Jerzym, bo to był wielki smakosz i sam lubił przyrządzać różne potrawy, przeważnie mięsne. Pani Maria trzymała się z daleka od jego poczynań kulinarnych, ale chętnie z nich korzystała. Ona w skupieniu pisała, on głośno opowiadał, wyjaśniał, tłumaczył, zarządzał. Pisała wolno z namysłem i uczuciem. Kiedyś powiedziała mi, że po przemyśleniu wątków pisze codziennie jedną stronę. Tak było, ale były to strony pełne treści, głębokich uczuć, opisów sytuacji i wydarzeń. Mama stała się ich domownikiem i przyjaciółką. Nie ukrywali swoich uczuć do niej. Ofiarowując jej książki pisali wzruszające dedykacje:

M.K. – „ Dwa księżyce” . „Pani Zosi Siedleckiej, przyjaciółce nieocenionej, która pamięta Prusza i jego zwariowane królestwo naszych młodych lat, żeby przypomnieć co było i zobaczyć co zostało ( np. p. majster Sowa). Maria Kuncewiczowa maj 78”

M.K. – „Cudzoziemka” Sierpień 81„Pani Zosi Siedleckiej kochanej z przyjemnością i wdzięcznością za pomoc w Kazimierskich kłopotach”. Maria Kuncewiczowa

M.K. – „Przeźrocza” – „Dla Kochanej Pani Zosi Siedleckiej pamiątka naszych długich lat przyjaźni, z serdecznością Maria Kuncewiczowa, Kazimierz 85 r.”

M.K. – „ Przeźrocza” – „ Zosi Siedleckiej – mojej pocieszycielce i żywicielce – z wdzięcznością Maria Kuncewiczowa. Kazimierz, czerwiec 85″

M.K. – „ Miasto Heroda” – „Pani Zosi Siedleckiej, przyjaciółce odwiecznej, żeby odstraszała Heroda od Kazimierza i domu Pod Wiewiórką prosi Maria Kuncewiczowa. 25.IV 88 r.”

M.K. – „Leśnik” – „ Zosię Siedlecką pozdrawiam serdecznie i dziękuję za przyjaźń” Maria Kuncewiczowa 16 II 89 r.

M.K. – „ Listy do Jerzego” i do Zosi Siedleckiej. Maria Kuncewiczowa 21.X 1988

Zofia i Stanisław Siedleccy z Marią Kuncewiczową

 

Częstym gościem państwa Kuncewiczów była też nasza najmłodsza siostra Janina czyli Janka, bo tak ją wszyscy nazywali. Do tej pory mieszka z mężem w domu rodzinnym w Kazimierzu na stałe. Na jej ślubie i weselu gościliśmy państwa Kuncewiczów. Był rok 1979. Janka został żoną Lecha Janoszczyka ( dla bliskich po prostu Leszka). Jerzy Kuncewicz zaproponował im aby jadąc do ślubu, który miał się odbyć w Kościele Farnym skorzystali z jego samochodu – wygodnego mercedesa. Tak też się stało. Kuncewiczowie uczestniczyli w uroczystości ślubnej i przyjęciu weselnym.

Bywały takie chwile i wydarzenia, które z nostalgią wspominamy. Przypomina mi się niezapomniany bal sylwestrowy w Domu Dziennikarza, na którym byłyśmy wszystkie siostry z mężami. Uczestniczyła w nim, chociaż krótko, pani Maria, było to już po śmierci Jerzego. Przyszła na godzinę czy dwie żeby poczuć, że jest nadal osobą kochaną ,podziwianą i szanowaną. Kochała ludzi i przyszła żeby choć przez krótki czas pobyć z życzliwymi jej osobami Przebywała tam z nami, a także z aktorką Hanną Stankówną i malarką Marią Urban-Mieszkowską.

Janka z nostalgią wspomina piękny, kwietny, starannie zagospodarowany ogród Kuncewiczów. Rosły tu drzewa i kwiaty ulubione przez panią Marię – dalie, róże, kapryfolium, klematisy, a także brzoskwinie i wiśnie. Teraz jest inaczej, wiele się zmieniło. Dobrze by było żeby ta różnorodność drzew, krzewów i kwiatów została zrekonstruowana. Tak jak wszyscy z rodziny, starannie przechowuje książki otrzymane w prezencie od pisarki . Dostawała je ona oraz jej córki. Te wpisy i dedykacje pani Marii wciąż przywołują wspomnienia z tamtych minionych lat.

M.K. – „Gaj oliwny” – „ Dla Jasi i Leszka Janoszczyków na pamiątkę naszego miłego spotkania w Kazimierzu – Maria Kuncewiczowa” 30.X 79

M.K. – „Klucze” – Jasi i Leszkowi życzę żeby znaleźli klucz do dobrego życia”. Kazimierz 30X 79

M.K. – „Don Kichot i niańki”- „ Dla Leszka i Janiny Janoszczyk zachęta do podróży w ślad za nieśmiertelnym romantykiem, Don Kichotem” M. Kuncewiczowa, Kazimierz 83

M.K. – „Dwa księżyce „ – „Życzenia wielu pięknych i cichych nocy księżycowych przesyła Janinie Janoszczyk Maria Kuncewiczowa , lipiec 86

Wiele książek otrzymała też córka Janki, Karolina :

M.K. – „Dyliżans Warszawski” – „ Karolinko malutka aby ten dyliżans Kazimierski dowiódł Cię szczęśliwie od dnia Chrztu św. pod ten sam ołtarz , jako pannę dorosłą”. Listopad 86

M.K. – „Dwa Księżyce” – „ Dla Karolinki Janoszczyk, której pierwsze okrzyki zdziwienia światem usłyszałam w domu jej Babci Zofii naszej przyjaciółki. M. Kuncewiczowa kazimierz XI 86 r.

M.K. – „ Nowele i bruliony prozatorskie” – „Dla Karoliny Janoszczyk do czytania dorośnie i polubi książki”. M. Kuncewiczowa, Kazimierz, maj 87 r.

M.K. – Fantasia alla Polacca” – „ Karolinie Janoszczyk życzę „ na zapas” , żeby wszystkie Jej polskie fantazje okazały się szczęśliwe.” M. Kuncewiczowa , Maj 87

M.K. – „Twarz mężczyzny. I trzy nowele” – „ Dla Karoliny Janoszczyk książka „ na wyrost” i życzenie , żeby twarz jej mężczyzny okazała się dla niej twarzą przyjaciela. M. Kuncewiczowa , maj 87

Janka dobrze pamięta odejścia pani Marii i pana Jerzego. Najpierw, 14.03. 1984 roku zmarł Jerzy Kuncewicz. Pani Maria straciła męża, który był jej wielkim przyjacielem i opoką ponad 60 lat. Po tym wydarzeniu, to już była inna Maria, słaba, smutna, bo nikt nie mógł jej jego zastąpić. Wtedy powstały niezapomniane „Listy do Jerzego”. Nasza Mama, Zofia Siedlecka nadal była jej niezastąpioną, zawsze obecną, przyjaciółką i powierniczką. Była z Nią do końca. Siedziała przy łóżku, czuwała i robiła wszystko aby to odejście było spokojne i godne. Maria Kuncewiczowa zmarła w swoim domu 15. 07.1989 roku w obecności naszej Mamy, osoby bliskiej i oddanej, prawdziwej przyjaciółki, która sama wypełniła wszystkie rytuały należne człowiekowi, który zmarł. Byliśmy wszyscy obecni na Jej pogrzebie. Pożegnali Ją także przedstawiciele Solidarności.

Pozostały podarowane książki i piękne dedykacje.

Po śmieci naszej Mamy przechowujemy je jak swego rodzaju relikwie. Były pisane ręką kobiety delikatnej, mądrej, wrażliwej, przyjaznej ludziom i światu. Pozostała po Niej literatura, którą zaciekawiła świat i ten świat ją pokochał, bo Jej twórczość pokazuje ponadczasową prawdę o człowieku i jego kondycji, bez względu na epokę, w której przyszło mu żyć.

We Włocławku

Przeglądając informacje o Marii Kuncewiczowej dostępne w Internecie, natrafiliśmy na taki oto reportaż, przygotowany przez TVP Bydgoszcz:

https://bydgoszcz.tvp.pl/65982991/male-miejscowosci-wielcy-ludzie-marysia-z-wloclawka

Niejako sprowokowani reportażem, sięgnęliśmy po życiorys Marii Kuncewiczowej i jej prywatne notatki, związane z jej pobytem we Włocławku. W „Fantomach” pisarka wspomina ten okres jako „koniec dzieciństwa”. Zacznijmy jednak chronologicznie. Rodzina Szczepańskich przyjechała do Włocławka w 1909 roku, bo ojciec  przyszłej autorki „Cudzoziemki”, Józef Dionizy Szczepański wygrał konkurs i objął posadę dyrektora we Włocławskiej Szkole Handlowej. Piastował to stanowisko do roku 1916.  Rodzina zamieszkała w należącym do szkoły budynku przy ul. Szkolnej. Przeprowadzka rodziny oznaczała kolejna podróż dla babki  dorastającej Marynki. Nie była ona entuzjastką wędrówek z miasta do miasta. „Lepiej by wóz cygański  kupić i takim sposobem szlać się z miejsca na miejsce, a to przynajmniej lustra w serwantce całe zostaliby się” – cytowała wypowiedź babki Kuncewiczowa. Starsza pani zajęła okno w salonie, z którego obserwowała ulicę i pawie, spacerujące po murze sąsiedniego klasztornego ogrodu. Widoku i Włocławka nie polubiła, przeczuwając nadchodzącą śmierć.  Jesień 1909 roku jest dla Kuncewiczowej ważna nie tylko z powodu odejścia babki.  Dziewczynka rozpoczyna naukę w pensji Aleksandry Aspis. Korzysta również licznych zajęć dodatkowych m.in. angielskiego, francuskiego o ekonomii politycznej.

„Na pensji pani Aspis czułam się podrzutkiem – pisała po latach Kuncewiczowa – koleżanki wydawały mi się raz za głupie, raz za mądre: Alina nie słyszała o Wyspiańskim, ale uczyła się na same piątki. Hela myślała, że Neapol leży pod Paryżem, za to wiedziała wszystko o chłopcach. (…) We Włocławku chodziło nie o zasady, ale o dobre wychowanie. Dbano o to, żebyśmy się kłaniały z gracją, żeby zeszyty były oprawione, paznokcie i kołnierzyki czyste, żebyśmy umiały na pamięć „Odę do młodości”.

Naukę na pensji Maria Kuncewiczowa zakończyła w roku 1911. Miała bardzo dobre oceny z języków: polskiego, rosyjskiego, niemieckiego i francuskiego, historii, geografii oraz przyrody. Dostateczne były matematyka, rysunki, prace ręczne i higiena. Ten ostatni przedmiot pewnie należałoby rozumieć jako „zachowanie”, więc wyższa ocena nie mogła być brana pod uwagę, skoro Marynka „chodziła sama, gwizdała i wywijała teczką, jak chłopak”.

W 1988 roku Maria Kuncewiczowa została poproszona listownie o napisanie wspomnień o swojej edukacji we Włocławku. W notatkach znalazłam taką oto charakterystykę grona pedagogicznego. Dyrektorka pensji (piękna wdowa po pedagogu) sprzyjała współdziecinnym romansom  na spacerach po moście pontonowym. Pan Mucharki – pionier harcerstwa przewodził grupie żeglarzy wiślanych płci mieszanej. W szkole działały też ogniska oświatowe, pomyślane najpierw jako miejsce dokształcania i dożywiania uboższych uczennic, z czasem prowadzące działalność konspiracyjną (nauka języka polskiego i historii Polski) oraz obozy leśne dla młodych legionistów prowadzone przez Tadeusza Pełczyńskiego. Był też niezapomniany i kojarzony na zawsze z Włocławkiem smak i zapach pigw.

Z czasami Włocławka Kuncewiczowa wiąże również inne doświadczenie – stawania się kobietą.  „Kiedy na lekcji algebry we Włocławku poczułam wilgoć między nogami przypomniałam sobie, jak pewna Romcia z klasy wstępnej w Warszawie zrobiła siusiu w majtki i łkała do damy klasowej: „Ja wiem, że jestem nienormalna”. Zgłosiłam się do włocławskiej damy klasowej i poprosiłam o zwolnienie z domu. Nazajutrz rano matka znalazła mnie z prześcieradłem zarzuconym na głowę. Ponieważ krew powinna oznaczać ranę, a rany nie widziałam jęknęłam:  Mamo, ja jestem nienormalna”. Od tamtego dnia, żeby się nie zdradzić, że czegoś nie wiem, przestałam pytać. Przestałam też kopać, gryźć, krzyczeć. (…) Dzieciństwo uciekało na dno życia, uczyłam się hipokryzji”. Okres włocławski to dla Kuncewiczowej czas pojednania się z matką i – za jej wstawiennictwem – kontynuacja nauki w Gimnazjum Żeńskim Leonii Rudzkiej w Warszawie. Po rocznym pobycie w stołecznej szkole i zdaniu egzaminu na nauczycielkę domową Kuncewiczowa wróciła do Włocławka. Jesienią 1913 roku wyjechała z matką do Francji by szkolić głos oraz pobierać naukę na uniwersytecie w Nancy. Zdobyta wiedza pozwoliła jej na pracę w Szkole Handlowej we Włocławku w roku 1915. Kuncewiczowa była nauczycielką języka polskiego i francuskiego. Okres początku I wojny światowej to czas zaangażowania się Kuncewiczowej w działalność organizacji oświatowo-niepodległościowych ZET-u i OMN i za tę działalność w 1931 roku otrzymała medal Niepodległości. To czas wzmożonego czytelnictwa m.in. powieści Colette (w oryginale) i J. Conrada oraz udział w wieczorkach tanecznych, na których tańczono modne tango.

Włocławska przygoda zakończyła się w roku 1916  z dniem odejścia ojca pisarki na emeryturę i wyjazdem rodziny do Krakowa.

Włocławskie gimnazjum i dawnych uczniów swojego ojca Kuncewiczowa odwiedziła  w sierpniu 1958 r., podczas pierwszego po blisko 20 latach pobytu w Polsce. Otrzymała w prezencie nie byle jaką pamiątkę. Był to portret Józefa Dionizego Szczepańskiego z czasów jego dyrektorowania w Szkole Handlowej we Włocławku.

Korespondencja z Czytelnikami

Maria Kuncewiczowa nie stroniła od kontaktów z Czytelnikami. Potwierdzają to dedykacje w książkach, a także sami znajomi pisarki, odwiedzający Dom Kuncewiczów. Zdarza się, że niektórzy dzielą się z nami pamiątkami związanymi z Marią Kuncewiczową. To listy, karty pocztowe, ofiarowane fotografie.

Wnuk kazimierskiego aptekarza Stanisława Lichtsona, Piotr Starski podzielił się z nami notatkami, jakie z Kuncewiczową wymieniała jego matka, Anna Starska. Pisarka nazywała ją „Hanną kazimierską”.

Maria Kuncewiczowa była damą. Ta cecha nie pozwalała jej na nieodpisywanie na listy. W rozmowie z jednym z przyjaciół żartowała podobno, że prowadzenie korespondencji zajmuje jej tyle czasu, że brakuje go na pisane książek. Choć większość archiwum rodziny Kuncewiczów znalazła się we wrocławskiej bibliotece Ossolińskich, z posiadanej przez nas  skromnej części archiwaliów możemy wywnioskować, że dowcip o ciągłym pisaniu przez Kuncewiczową listów nie jest daleki od realiów.

Do listów i notatek będących w posiadaniu naszego muzeum będziemy jeszcze powracać. Dziś jednak do rozważań sprowokował nas prezent od Pani Bogusławy z Olkusza. Na naszą prośbę (dziękujemy rodzinie) zgodziła się udostępnić Państwu skany odręcznych notatek Marii Kuncewiczowej z własnego prywatnego archiwum.

Pierwszy ślad to liścik związany z lekturą książek pisarki z 1977 roku.

Druga notka pochodzi z maja 1989 i odnosi się do „listów do Jerzego”.

Jak prorocze są w tym kontekście słowa napisane przez Marię Kuncewiczową pokazało życie. W dwa miesiące po wysłaniu pocztówki pisarka zmarła.

Dodajmy jeszcze, że w archiwum Kuncewiczów w Ossolineum listy pani Bogusławy mają swoją specjalną przegródkę. Może kiedyś do nich zajrzymy?

Chatka w sadzie

Dzięki uprzejmości Muzeum Literatury w Warszawie możemy zaprezentować Państwu dwa zdjęcia dawnej chałupy Marii i Jerzego Kuncewiczów. Dotychczas, dysponowaliśmy jedynym zachowanym zdjęciem domku i uchwyconych na pierwszym planie Marii i Witolda Kuncewiczów. Teraz możemy pokazać Państwu coś jeszcze. Przy okazji pozyskania fotografii chwalimy się pewnym ważnym dokumentem. To akt notarialny sprzedaży Kuncewiczom pierwszej działki.

Przypomnijmy przy okazji historię pojawienia się Kuncewiczów w Kazimierzu. Choć w „Fantomach” Kuncewiczowa, wspominając pierwszy przyjazd na wakacje do Kazimierza pisała „lubiłam takie sztychy, nie lubiłam takiego życia”, to Miasteczko oczarowało ją dzięki obecności w nim studentów z warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych m.in. Feliksa Topolskiego, Antoniego Michalaka, Teresy Roszkowskiej czy Ireny Lorentowicz. Barwnej ekipie przewodził prof. Tadeusz Pruszkowski, wykładowca a potem rektor szkoły.„ W Kazimierzu życie wydawało się teatrem, a świat dekoracją – pisała Kuncewiczowa – Bywały sceny, które lepiej wychodziły na łące, na piasku, na rzece i takie, które raczej należało grać w czterech ścianach. Nikt letniego domu nie traktował poważnie. Chałupy wynajmowane od rybaków, sklepikarzy i chłopów miały służyć celom frywolnym, bo malowanie a nawet pisanie odbywało się w plenerze. Domy interesowały od zewnątrz, im bardziej pokraczne tym godniejsze uznania. Malarze ze szczególnym zamiłowaniem uprawiali teatralizację bytu, estetyka dopełniała, często zastępowała romans. W rezultacie wieczory spędzanie gromadnie pod strzechą u tej lub innej koleżanki , stanowiły nie tyle pretekst do flirtu czy rozmowy, ile serię żywych obrazów. Te różne klitki, przybudówki, ruiny i – jak je nazywali tubylcy – buduarki, były namiotami nie mniej świetnymi od łupów króla Jana. Z tą różnicą, że tamte ktoś gdzieś wypracował ze złotogłowi i atłasów, a te tutaj wyczarowano przy pomocy kwiatów, skorup i gałganów. Takie traktowanie dachu nad głową dopowiadało mojej postaci.”

Pierwsze kazimierskie lokum nie było więc na serio – mimo posiadania całkiem poważnego aktu własności. Inwestycja jest „sprawką” Jerzego Kuncewicza, realizującego marzenie o domu z prawdziwego zdarzenia. Działkę zlokalizowaną na zboczu wąwozu Małachowskiego wynalazła Irena Lorentowicz. Ta scenografka i malarka namówiła pisarkę na zakup parceli z sadem i niewielką chatką od Reginy Białowiejskiej-Glinkowej. Wyprawę do chatki Kuncewiczowa wspominała tak: „Wdrapałyśmy się po darniowych schodach na wzgórze, gdzie oczekiwałam cmentarza, tak żałobnie szumiały stamtąd brzozy. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał na domostwo. Przyjaciółka stanęła; odetchnąwszy głęboko rzekła: – Tu powinnaś zamieszkać. (…) Osiadłam w chałupie na bezdrożu z pękiem kluczy od stodół i chlewów, dawno strawionych przez pożary.” Jerzy Kuncewicz, wspominający eskapadę żartobliwie dodawał, że zakupu dokonał pod wpływem gruszek, rosnących w starym sadzie. Ich smak był ponoć niezrównany.

Klimat domku nadawał się idealnie. Rozległy taras jak magnez przyciągał tu artystów. „Renia Lorentowicz na glinianym piecu wymalowała koguta, długi stół na krzyżakach dźwigał fantastyczną florę w dzieżach do mleka, na werandzie wilczur zjadł palto Ignacego Daszyńskiego, Zuzia Pruszkowska smażyła rydze przyodziana w narzutę z szynszyli, Strug zjadał maliny prosto z garnka, Teresa Roszkowska wabiła mężczyzn piórami Aszantki, Wanda Telakowska z prostotą rzymskiej dziewicy opowiadała sprośne kawały, Prusz śpiewał o rycerzu Mściboju: „Powiedział pass, pchął się i zgas”, Antoni Michalak szeleścił wieńcami ze słomy, a później już – po wygaśnięciu Pruszkowszczyzny – Meir Ezofowicz, wcielony w Adolfa Rudnickiego, przychodził motać swoje melancholijne czary”.

Czary małej chatki Kuncewiczów w Kazimierzu działały nie tylko na bywalców. Zofia Siedlecka, sąsiadka a potem opiekunka i przyjaciółka Marii Kuncewiczowej wspominała, że wraz z innymi dzieciakami kazimierskimi zakradała się w okolice chatki aby obejrzeć z bliska koguta, namalowanego na piecu przez I. Lorentowicz. Dzieciaki czuły respekt – zwłaszcza obawiały się bury od srogo wyglądającego Jerzego Kuncewicza. Inne wspomnienia dotyczą pawi, które mieszkały w ogrodzie państwa Kuncewiczów, które były tyleż hałaśliwe, co efektowne.

„Chatka na wzgórzu utopiona w lebiodach i pokrzywach – pisała o kazimierskim domku Kuncewiczowa – ogrodu to tam było mało, w tym sensie że niby ogród to kwiaty – był natomiast wielki sad, trawa po pas, lipy i ogromne topole.” Stąd pomysł, aby do uporządkowania otoczenia zaangażować dyrektora Instytutu Ogrodniczego w Puławach, prof. Jana Dybowskiego. „Jeden z tych, co odkryli jezioro Czad dla Francuzów, przyjeżdżał z Puław odkrywać przede mną sposoby na jabłka i szparagi. Z wakacyjnej banialuki wyłaniała się powoli dojrzałość, narastał świat obliczony na trwanie.

Taras chatki był idealnym miejscem spotkań. Nic dziwnego, że znaczna część wydarzeń z kazimierskich zaułków trafiła na karty opowiadań z cyklu „Dwa księżyce”. Ich kompletne wydanie zbiegło się w czasie z pracami budowlanymi nowego domu Kuncewiczów – willi Pod Wiewiórką. To on stanie się wkrótce bohaterem wielu tekstów Marii Kuncewiczowej, a także – po części – powodem powrotu do Polski po blisko 20 latach pobytu na emigracji. Duchy z tarasu chatki w Kazimierzu będą do Kuncewiczowej powracać wielokrotnie. Najbardziej wzruszający i wymowny jest odnoszący się do wydarzeń z lat 30. XX w. opis Kazimierza, zamieszczony na ostatnich kartkach „Natury”.

„Było widno, jak tamtej nocy, kiedy Sylwia i Jeremi bali się nadepnąć na robaki świętojańskie, a Flora srebrzystą chustką odczyniała uroki. Znikła chata powroźnika, skąd matka wygnała kiedyś „majowe stadło” (…). Znikły widome znaki nędzy – wąwóz był brukowaną aleją, obrzeżoną schludnymi domkami. Konar rosnący poziomo i tak nisko, że chwytał za włosy, także znikł, ale pień stał, wyższy, prosty, z jedną tylko blizną zarosłą po odszczepieńcu. Ileż to miłych osób przeszło pod tym konarem, ile dziennych powrotów z plaży i nocnych spacerów we dwoje przy graniu świerszczy i śpiewie słowika (…) od rynku unosił się zgiełk widmowych przekupniów i zmarłych klientów, tragarz Ruchlinger wypełzał z kirkutu złorzeczyć nowemu burmistrzowi, stary Szulim ciągle gdzieś płakał nad niedobrą synową, Nuchim zgrzytał łopatą grabarza odkopując spatynowane świeczniki, Prusz, nie wiadomo skąd powrócony, ciągnął balladę o Mściboju, sowa chichotała jak Flora. Marta deklamowała wiersze, których przed wojną nikt jeszcze nie napisał(…) noc mieszała mi się z dniem, struny księżycowe z przewodami wysokiego napięcia, fantomy i natura z ludzkością. Czułam, że śmierć jest blisko. (…) Brama inna. Druciana, nie drewniana. Świerszcze grały, sowy chichotały, pachniała maciejka.”

Dziś miejsca po starym sadzie, maliniaku oraz samej chatce, od której zaczęła się kazimierska przygoda Marii i Jerzego Kuncewiczów już nie ma. Po śmierci rodziców, Witold Kuncewicz sprzedał dwie działki za wąwozem, w tym również tę pierwszą – po Reginie Białowiejskiej – Malwinie z „Dwóch księżyców”. Teren inwestycyjny przechodził co najmniej dwukrotnie z rąk do rąk. Pierwszy „nowy” właściciel bezprawnie wyciął starodrzew. Części drzew, które miała – wraz z własnym kawałkiem nieba i widokiem na Wisłę Maria Kuncewiczowa – nie udało się uratować. Co powstanie na sąsiadującej z Domem Kuncewiczów działce? Marzymy o dobrych sąsiadach, zakochanych w tym miejscu i nie bojących się krążących po zaroślach fantomów.

 

Historia pewnego uczucia…

Mimo, że o swojej twórczości nie miał najlepszego zdania, stał się głosem pokolenia młodych ludzi w latach 50. XX wieku. Cytat z opowiadania Pałeczka: „każdemu to, na czym mu najmniej zależy” wielokrotnie wpisywała w swoich dziennikach Agnieszka Osiecka. Przyjaźnił się Markiem Hłaską, bywał w domu Zofii Nałkowskiej, sąsiadował z poetą Mieczysławem Jastrunem. Był piewcą warszawskich zaułków i bywalcem modnych kawiarni – z tą na Krzywym Kole na czele. Ponoć tańczył, gdy z kimś rozmawiał i zaaferował się w swojej opowieści. Na równi ze sportem cenił teatr. Tak samo jak Stare Miasto, znał Kazimierz Dolny. Zarówno przed wojną jak i po niej był bohaterem skandali towarzyskich. Jedna z miłosnych afer związała go z … Marią Kuncewiczową. Panie, Panowie – przed Wami Adolf Rudnicki.

            Literackich śladów Kazimierza Dolnego w prozie Adolfa Rudnickiego jest wiele. To nie tylko osławione Lato, porównywane do Dwóch księżyców Marii Kuncewiczowej. Do prozy Rudnickiego i jego oczarowań i rozczarowań Kazimierzem będziemy jeszcze wracać. Tu odniesiemy się do faktów: tragicznych i romantycznych.

O związku uczuciowym Marii Kuncewiczowej i Adolfa Rudnickiego wiedzieli chyba wszyscy. Kąśliwie komentowała ten romans na kartach dzienników Zofia Nałkowska. Wiedział o afekcie główny zainteresowany – Jerzy Kuncewicz. Wybaczył żonie zdradę, być może także (to nasze przypuszczenia) zdawał sobie sprawę,  że gdyby tego nie uczynił, straciłby swojego największego przyjaciela, panią i władczynię – Marynkę.

Rudnicki i Kuncewiczowa bywali w podobnych miejscach. Oboje drukowali w „Roju”, więc często zaglądali do wydawnictwa Jakuba Mortkowicza; oboje pisali do warszawskiej prasy, bawili się na tych samych zabawach w podobnym towarzystwie, wypoczywali w Kazimierzu Dolnym. Gdzie dokładnie się poznali? Tego nie udało nam się ustalić. Związek musiał być intensywny, bo do wydarzeń sprzed wojny jeszcze po latach Kuncewiczowa będzie wracać w korespondencji. Teraz, to listy oraz niepublikowane fragmenty prozy świadczą o sile tego uczucia.

Pierwszy ślad obecności Adolfa Rudnickiego w życiu Marii Kuncewiczowej znajduje się w maszynopisie pisarki, związanym ze śmiercią rodziców. Autorka Cudzoziemki wspomina o imprezie, przygotowanej przez przyjaciółkę – Irenę Lorentowicz, na której bawiła się w towarzystwie Rudnickiego i z której wybiegła po otrzymaniu telefonu, że jej matka umiera.

We wrocławskiej Ossolineum, gdzie znajduje się ten maszynopis, a także pozostałe archiwalia Marii i Jerzego Kuncewiczów udało nam się odnaleźć kilka listów Kuncewiczowej i Rudnickiego. Pierwsza notatka nie jest datowana, ale jej treść świadczy o dużym zaangażowaniu i trudnych decyzjach. Najpierw jednak cytat:

„Alku, czy ty naprawdę nie rozumiesz, czy tylko udajesz, bo nie chcesz mnie zrozumieć? Czy nie czujesz, że Twoja równość i pogoda robi z tej naszej sprawy rzecz ordynarną? Czyż można pragnąć takiego końca? Czyż można chcieć zabić tyle piękna ? Albo może między nami koniec? Alku najdroższy, ja się nie zmieniłam dla Ciebie ani odrobinę. Jestem dziś taka sama, tak samo czuję.”

Co się wydarzyło? Czy z powodu tego zdarzenia Kuncewiczowa nieudolnie targnęła się na życie? O swojej próbie samobójczej pisarka wspominała tylko raz Zofii Nałkowskiej.  Pomiędzy kochankami musiało dojść do poważnej rozmowy. Pisarka wspominała ją po latach, porównując wymianę zdań z wątkiem podjętym przez Rudnickiego po jej powrocie do Polski, w 1958 roku.

„Obudził mnie bez. Naturalnie – wiadomego pochodzenia i naturalnie biały. Do Kazimierza pojechałam w piątek, a w sobotę zjawił się tam ofiarodawca bzu i przez całe święta prowadzał mnie na spacery smutny i tajemniczy jak zwykle. Tak smutny, że po godzinach rozmów z nim cały mój zachodni blask, cała jędrność prysła, cały zapas otuchy i normalności tak mozolnie zbierany przez dwa miesiące znikł bez śladu. To straszny, trujący człowiek, tem straszniejszy, że bezprzykładnie uroczy. Rozstaliśmy się w tym samym punkcie, jaki ja ustaliłam nasz stosunek od roku.  Nie wierze już Adolfowi i nie mam siły nawet za cenę najpiękniejszych godzin przeżyć jeszcze jednej takiej jesieni, jak kiedyś. Teraz, w tym samym pokoju u Berensa, gdzie wtenczas tak strasznie płakałam, takimi łzami, których się nie zapomina nigdy w życiu, siedziałam sobie uśmiechnięta i udawałam, że nie rozumiem jego chęci i żalów (…) Tak jest lepiej – nie chcę i nie umiem powracać. Po wyjściu Adolfa płakałam, ale wole ten płacz, niż tamten wtedy”.

Tak Kuncewiczowa zwierzała się przyjaciółce, Irenie Lorentowicz. Być może więcej światła na tę historię rzuciłaby korespondencja Ireny Lorentowicz, znajdująca się w Muzeum Teatralnym w Warszawie. Jeśli pozwolą nam: czas i inne – nie zawsze zależne od nas czynniki – uda nam się kiedyś do niej zajrzeć. Na razie jednak ten list – oraz nasza wyobraźnia – muszą nam wystarczyć. We wspomnieniach Rudnicki pozostanie zawsze dla Kuncewiczowej „blondynem z bzem”, a ona będzie „Zawsze Drogą Marią”. Nota bene tylko Rudnicki zwracał się do pisarki w ten sposób. Dla innych była Marusią, Marynką, Marylką, nawet „wiewióreczką”. Aby jeszcze podkręcić miłosny klincz posiłkujemy się cytatem z innego listu Kuncewiczowej. Adresat-nieznany, ale cytat jest bardzo wymowny.

„Nie bawią mnie chłopcy. Świństw, ani tych wszystkich drobnych fintifluszek nie lubię. Bardzo mnie to śmieszy i nudzi, a miłość widać nie jest mi pisana. Ha, trudno. Wszystkiego mieć nie można”.

Zatem, ostateczna rozmowa się odbyła, a wzburzone uczucie przesłonił koszmar okupacji.

Kuncewiczowie opuścili Polskę we wrześniu 1939 roku i po wielu perturbacjach przedostali się do Anglii. Adolf Rudnicki uczestniczył w kampanii wrześniowej, trafił do obozu jenieckiego, z którego uciekł, a następnie przedostał się do Lwowa i rozpoczął współpracę z wydawnictwem Nowe Widnokręgi, redagowanym m.in. przez Wandę Wasilewską. Pisywali tu  m.in. Aleksander Wat, Władysław Broniewski czy znajomy z Kazimierza, poeta Adam Ważyk.

 O tym, że Rudnicki żyje Kuncewiczowa dowiedziała się w październiku 1942 roku, z listu od poety lwowskiego Macieja Freudmana.

„Widywałem go w październiku i listopadzie 1939 we Lwowie – pisał Freudman – łączyły mnie dość przyjazne stosunki, choć w linii zasadniczej nie byliśmy zgodni, gdyż on przychylał się do koncepcji współpracy z tworzonym wówczas we Lwowie Związkiem Pisarzy Sowieckich. (…) W styczniu 1940 roku zostałem aresztowany – po wyjściu na wolność niczego o nim nie słyszałem.  Zaginął w lipcu 1941 roku. (…)„Jestem zakochany w Pani profilu – komplementował Kuncewiczową Freudman – zazdrościłem Hollendrowi (przyp. aut Tadeusz Hollender, lwowski poeta, satyryk, znajomy Marii Kuncewiczowej z Kazimierza Dolnego z okresu 30.lecia międzywojennego) zaszczytu jakim była znajomość z panią. (…) Ja zawsze z wielką czułością wracam myślą do dawnych spotkań z Panią. Było ich w sumie pięć”.

Z kronikarskiego obowiązku dodajmy, że Adolf Rudnicki w 1942 wrócił do Warszawy i dzięki przyjaciołom (Ludwikowi Heryngowi i Felicji Konowej) oraz aryjskiemu wyglądowi przetrwał wojnę.  Cudem udało mu się uniknąć wydania przez szmalcowników. Nałkowska w swoich dziennikach jako anegdotę odnotowuje to, że kiedy w mieszkaniu, w którym ukrywał się Rudnicki pojawili się ludzie z żądaniem okupu, Rudnicki wyciągnął stare Wiadomości Literackie, by udowodnić, kim naprawdę jest. Dezynwoltura opłaciła się. Szmalcownicy skomentowali ten fakt następująco: „jak poeta, to wiadomo że nie ma pieniędzy” i nie nachodzili więcej Rudnickiego. Wydarzeniom wojennym towarzyszą domysły. Krążyły plotki o udziale Rudnickiego w konspiracji oraz jego służbie w partyzantce. Tych rewelacji pisarz nie chciał komentować jednoznacznie, choć wojenne przeżycia są kanwą wielu jego opowiadań.

Kolejne fragmenty listów Rudnickiego do Kuncewiczowej pochodzą z okresu tuż powojennego. Niestety, nie są one kompletne. Nie są one także … czytelne, bo pisarz nie silił się na popisy kaligraficzne. Przytoczmy zatem to, co udało nam się rozszyfrować:

„Ponieważ mnie odtrąciłaś musiałem zająć się literaturą – pisał w roku 1948. Wypominasz mi również Kazimierz – w mieście bawiłem tylko dla Ciebie. (…) Proszę Cię abyś na te sprawy spojrzała z mojego punktu widzenia (…) W warunkach bardzo ciężkich, chory, bez możliwości pracy, cały nastawiony na Ciebie. Wystaw sobie takie życie nawet bez smutnego nieporozumienia. Nie tylko Ty przegrałaś jedyna.” Mimo czynionych wyrzutów, pisarz podpisuje swoje listy: „Całuję, Twój na zawsze – bardzo chciałbym Cię zobaczyć”.

 

Na prawdziwe spotkanie – po latach Kuncewiczowej i Rudnickiemu przyjdzie jeszcze trochę poczekać. Choć w 1946 roku pisarz znalazł się w delegacji polskich literatów, która wyjechała do Paryża i władze polskie liczyły się z tym, że będzie chciał pozostać na Zachodzie, Rudnicki wrócił do kraju. Mieszkał najpierw w Łodzi, a po 1948 roku przeniósł się na stałe do Warszawy.

Dawni kochankowie spotkali się dopiero w roku 1958

Korespondencja z Kuncewiczową zmienia wówczas charakter. Kończą się wyrzuty, a zaczyna – przyjaźń. W 1949 roku pisał do dawnej miłości: „Czy nie sprawi Ci trudności przesłanie mi płaszcza Burberry (duży rozmiar)?”

W kolejnym liście relacjonował: „ słowa te piszę w Kazimierzu. Po 10 latach odważyłem się przyjechać (…) Myślałem, że umrę tak mnie serce bolało. Wymarłe miasteczko. Obce twarze. Żadnego śladu po ludziach, którzy kochali to miejsce i żadnej tradycji – tak przemijamy. Wszystko nie do zniesienia.”

W następnym roku Adolf Rudnicki zwierzył się Kuncewiczowej z tego, że próbuje uporządkować swoje życie uczuciowe na nowo. Właśnie ożenił się z Mary (Scarlett) O’Mahonney. „Żona ma 23 lata i uchodzi za jedną z najładniejszych kobiet w Warszawie. Nazywa się Maria (tak jak Ty)”. Nowo poślubiona żona Rudnickiego, z pochodzenia Irlandka była pracownicą British Council , a następnie spikerką Polskiego Radia. Niestety, małżeństwo nie przetrwało zbyt długo. Podczas miodowego miesiąca, jaki para spędziła w Domu Pracy Twórczej w Oborach, Scarlett zakochała się z wzajemnością w dyrygencie, Andrzeju Panufniku. W lutym 1951 roku Rudnicki znowu został sam. Nie oznaczało to pustelnictwa, bo pisarz lubił towarzystwo pięknych kobiet.

W 1955 roku spędził kolejne wakacje w Kazimierzu, skąd pisał do Kuncewiczowej:

„Umówiliśmy się, że będziemy uważali Kazimierza za ósmy cud, gdy w istocie to dziur(k)a. Nic podobnego, to najpiękniejsze miejsce na ziemi. Tutaj się Pan Bóg naprawdę wysadził. W ciągu pięciu minut można znaleźć pięćdziesiąt widoków, z których każdy jest doskonałością. Wisła co prawda nie jest morzem, woda nie ma tego ciężaru, ale nad morzem nie ma Kazimierza. (…) Nie zmieniliśmy się wcale, Mario, wszystko to Cię na pewno boli, ale czy zostały jeszcze jakieś niebolesne tematy?

Tego lata szedł ze mną Michalak. Wylegiwaliśmy się na piasku. Ostatniego wieczoru opowiadał mi o Soni Wiszni – to była bohaterka – mówił. Zetknęliśmy się z Karmańskim, który został w Kazimierzu. Żyje jak  nędzarz, albo jak wolisz, jak ktoś wielki.

Cudownie było i tym razem. Smażyłem się całą paczką artystów po drugiej stronie Wisły. Stary Duraczyński nie przewozi sam. Siedzi na ławce i wysyła łodziami chłopaczków 8-o, 9-o letnich.

Byłem u Ciebie (przyp. aut. w willi Pod Wiewiórką). Siedzi tam teraz kolonia dzieci z Lublina. Wójcikowie mówią o Tobie, jakbyś wczoraj wyjechała. Znajomi zawlekli mnie na Albrechtówkę, blisko zburzonego domu Szukalskiego. Nie wiedziałem, że tam tak ładnie – krajobraz przypomina zupełnie Podhale. Jak zawsze wyjeżdżałem z Kazimierza z bólem serca”.

Lekarstwem na chorobę serca dla Rudnickiego okazała się Barbara Baranowska, którą pisarz poślubił w roku 1960. Utalentowana i piękna aktorka i plastyczka, projektantka okładek książek pisarza wytrwała u jego boku zaledwie 3 lata, a następnie związała się z reżyserem, Andrzejem Żuławskim.

Po kolejnej uczuciowej porażce Rudnicki pisał do Kuncewiczowej: „Mam za sobą wiele rzeczy. Małżeństwo także. Rozstaliśmy się kilka miesięcy temu, w listopadzie. Ja wewnętrznie nie mogłem pogodzić się z małżeństwem. Nie dojrzałem i już prawdopodobnie nie dojrzeję. Nie bardzo wiem, na co czekam? Sztuka? Sama wiesz wszystko. Rodzina? Nie mam je. Trzymam się uporczywie życia, ale w tym życiu nie ma radości.”

„Zdumiewa mnie Twoje pismo. Czy wiesz, że nic się nie zmieniło? W jakiś sposób jesteś fenomenem. Dla mnie wybrać się do Kazimierza, to jak dla Ciebie do Nowego Jorku. Jestem ociężały. Jak zawsze z resztą. (…)

Profesjonalizm nas wszystkich trochę niszczy. To przecież łaska, że wróciłaś, albo mówiąc twoim stylem, jesteś powrócono do Twego domu w Kazimierzu. Zapraszam na winiak albo koniak. Pierwszy raz w życiu codziennie piję. Okazuje się, że trzeba pić dla zdrowia. Łaskawych aniołów stróżów przy Twoim stole”.

W 1972 roku pisarz ożenił się po raz trzeci – z Francuzką, Marie Schlumberger. W tym czasie, w wydawnictwie Gallimarda ukazały się prawie wszystkie jego książki. Regularnie bywał w Warszawie, lecz z powodu rozlicznych wyjazdów o śmierci męża Kuncewiczowej – Jerzego, dowiedział się późno. Oto, co napisał:

            Adolf Rudnicki – blondyn z białym bzem – zmarł w listopadzie 1990 roku – ponad rok po odejściu Marii Kuncewiczowej i 14 dni – po jej urodzinach. 

 

 

Z pamiętników Józefa Dionizego Szczepańskiego

Rękopis (kilka starannie zapisanych zeszytów) pamiętników ojca Marii Kuncewiczowej znajduje się we wrocławskiej bibliotece Ossolińskich. Ojciec pisarki – matematyk, nauczyciel i dyrektor kilku szkół (Warszawa, Płock, Włocławek) pisał je będąc na emeryturze. Kuncewiczowa znała ten tekst i na jego podstawie przygotowała książkę „Leśnik” (pierwotny tytuł „Mąż Róży”), będącą w zamierzeniach kontynuacją innej powieści – „Cudzoziemki”.

Mieliśmy także okazję zajrzeć do tego pamiętnika i wybieramy z niego co smakowitsze fragmenty.

„Niezłomnie trzymałem się zasady, że ożenię się tylko z rodaczką. (…) Bawiąc u ojca poznałem rodzinę państwa Dziubińskich i córkę ich, Różę-Adelę, o której w dalszym ciągu tych pamiętników wypadnie mi obszerniej pisać. Zainteresowała mnie ta urodziwa brunetka.

Adela miała niepohamowany zapał i zdolność gry na fortepianie. Niestety, stan zamożności nie pozwalał na kupno instrumentu. Pod wrażeniem pewnego koncertu, na którym wystąpiła ze świetną grą na skrzypcach konsulowa grecka w Taganrogu, pani Pajkos, córka Ludwika powzięła myśl kształcenia Róży w grze na skrzypcach. Ojciec Adeli w sprawach wychowawczych  ogromnie podlegał wpływowi siostry swej, Ludwiki, jako fachowej nauczycielki i tym razem przychylił się do jej pomysłu. Gdy więc ciotka Ludwika kupiła skrzypce i podarowała Adeli, kwestia nauki gry na skrzypcach była przesądzona. Rozpoczęły się lekcje, które przyszła wirtuozka uważała za swoją martyrologię. Z powodu bowiem tej narzuconej jej przemocą decyzji o karierze estradowej, przerwane zostało jej kształcenie w klasie 5 gimnazjum i postanowiony wyjazd do Warszawy, który zrujnował rodziców.

Wstąpiła do konserwatorium w klasie prof. Apolinarego Kątskiego. W owe czasy grze na skrzypcach bardzo rzadko poświęcały się  kobiety i skrzypaczka na estradzie wielką była sensacją. Prof. Kątski wysuwał swoją uczennicę na czoło wszystkich występów publicznych, czem podsycał jej ambicję i marzenia o wielkiej karierze artystycznej. Wystąpiła podczas recitalu Sarasate w Warszawie i otrzymała od niego smyczek z dedykacją „Mes meilleurs voeux por son avenir artistique”. Akompaniował pannie Dziubińskiej sam mistrz Ignacy Paderewski.

Nabywszy z biegiem lat doświadczenia i krytycyzmu Adela sceptycznie oceniła swoje postępy osiągnięte pod kierunkiem nauczyciela. W 1879 roku otrzymawszy stypendium Generalnego Gubernatora Warszawy wyjechała kontynuować naukę do Petersburga.

Pan Róża myśli i zapewne serce zajęte kim innym – notował Szczepański –  co też odebrało mi nadzieję zawiązania bliższego stosunku. Zaraz też wyjechałem. W drodze stan mój wyraziłem w takim oto wierszu:

„Twe kształty urocze

Twe barwy ponętne

A woń Twa rozkoszą pojąca

Lecz na dnie Twych czarów

Nad listków osłoną

Ukrywasz Ty kolce raniące.

Wieczorem w salonie

Gdy płoniesz na łonie

Dziewiczym, uroczym i czystem

Tyś balu ozdobą

Tyś przedmiot zazdrości

Tyś meta spojrzeniom ognistem.

Lecz losy twe chwiejne

Bo zanim przeminie

Godzina tych uciech i szału

Uleci twa wonność

Powiędną twe listki

Rzucona usychasz pomału!

Więc kwiatku miłości

Gdy zechcesz uwiecznić

Woń Twoją, Twe barwy, Twe kształty

Rozkwitnij-że sercem

Rozrośnij się krzewem

I żyj już miłością – nie żarty!

O tym, co dzieje się w domu państwa Dziubińskich Józef Szczepański wiedział dzięki korespondencji, którą z Adelą prowadzi jego siostra. Być może dzięki temu dowiedział się o tym, że podczas pobytu w Petersburgu Adela przeziębiła się, zachorowała na tyfus i wróciła do rodziców.

„Tu marzenia o jej artystycznej karierze oschły. W roku 1881 po raz kolejny jej się oświadczyłem i zostałem przyjęty.”

Ślub rodziców przyszłej pisarki odbył się 6 listopada 1881 roku w Lesznie. Następnie, małżeństwo wyjeżdża do Saratowa, gdzie Józef jest nauczycielem, a jego żona uczy muzyki i daje koncerty. 18 października 1882 roku przychodzi na świat pierwsze dziecko Szczepańskich, syn Aleksander. Chrzci go ksiądz Jacek, były bernardyn z Lublina, polityczny zesłaniec. W Saratowie życie upływa Szczepańskim spokojnie. Chociaż…

„W lecie pobyt w Saratowie nie należał do przyjemnych i pożytecznych dla zdrowia. Ulice brukowane miejscowym kamieniem wapiennym pełne były kurzu. Na wakacjach mało nie umarłem, choć uważałem się za znawcę grzybów.” Po zjedzeniu kozaka (boletus scaber) uległ zatruciu, a na nogi postawiła go kuracja z mleka i lodu.

Życie w Saratowie kończy pojawienie się nowego dyrektora szkoły, pana Hermana. „Ten duch niespokojny zapałał afektem do mojej żony, której coraz trudniej było uchylać się od jego względów.”

W rezultacie, w 1886 roku Szczepańscy przeprowadzili się do Samary. Tu na świat przyszli dwaj synowie: Kazimierz (1887) i Wiktor (1890).

„W 1892 roku, gdy szalała nagminnie szkarlatyna, obaj w parotygodniowym odstępie umarli, mimo wszelkich starań najlepszych lekarzy. Olka szczęśliwie uratowaliśmy, bo przez cały czas choroby on nie mieszkał w domu.

W 1895 roku (poprawka ręką M. Kuncewiczowej 1899 )Bóg dał nam ostatnie nasze dziecko, córeczkę. Dwa lata była chora na desynterię i cudem uratowana przez rosyjskiego lekarza.”

Oprócz historii rodzinnych w pamiętnikach Józefa Dionizego Szczepańskiego znaleźliśmy takie oto zdanie:
„Bolałem zawsze nad tem, że Polacy i Rosjanie przez fatum dziejów, od wieków skazani są na tworzenie dwu wrogich obozów, na bratobójcze walki i wzajemne wytępianie się.”

Resztę tej historii muszą Państwo odkryć sami.

 

 

 

O pewnym banku (tekst nie sponsorowany)

Czytelnicy i współautorzy naszego bloga są niezastąpieni w tropieniu ciekawostek, wzbogacających naszą wiedzę i przywołujących wspomnienia. Dziś, za sprawą tekstu poleconego przez Panią Urszulę Kurzątkowską, wracamy do czasów bonów towarowych, Pewexu i cinkciarzy. Przyznaję, że przywołując te historie poczułam się jak Matuzalem. Inna sprawa, że żyjąc na tym miłym świecie przekroczyłam już magiczne pół wieku (dla osoby, zajmującej się przeszłością to brzmi lepiej niż 50 lat, prawda?). Wszystkie te dygresje są związane z funkcjonowaniem Banku PeKaO.

O funkcjonowaniu banku, stworzonego dla potrzeb emigrantów i związanych z ich pracą dewizowych przelewach dla rodzin mieszkających w kraju. Choć historia banku sięga końca lat 20. XX wieku, to lubelska regionalistka Marta Denys, autorka tekstu, do którego się odwołamy skupia się na czasach powojennych, a konkretnie na wielkiej przeprowadzce lubelskiego oddziału baku z Alei Tysiąclecia na ulicę Królewską. Choć może sama nie pamiętam przeprowadzki, to już doskonale – czasy kiedy w rewirze królewskiej i Krakowskiego Przedmieścia (obecnie okolice pysznych lodziarni) grasowali panowie w czarnych, skórzanych kurtkach, w okularach, pytający szeptem „dolary?” lub polskim angielskim „czencz many?” Oj, chciałoby się tu napisać o jednym poważnym prezesie, który swoja karierę zaczynał na lubelskim cinkciarskim szlaku, ale… nie to jest powodem rozważań.

Nieco teatralny wygląd handlarzy walutą ma swoje głębsze uzasadnienie, przywołane przez Martę Denys w czasopiśmie „Po prostu”, wydawanym w Lublinie w latach 90. XX w. W XVIII wieku, w miejscu do którego lubelski bank przeniósł się z Al. Tysiąclecia działał teatr komediowy. Działka na Korcach (skąd inąd doskonała nazwa parceli przyszłego banku), decyzja ówczesnego prezydenta Lublina, Jana Kantego Makarowicza została przekazana artystom. „Niechaj aktorowie narodowi z miastem ułożywszy się w tym zapewnieniu, pusta ruderę najęli i pozaciąganymi od obywateli długami do kilkunastu tysięcy na pokrycie dachem, zrobieniem teatru, cukierni, sprawienie dekoracji i blejtramów, skupienie papierów do oper i komedii służących tenże teatr i loże wystawili” – widniało w decyzji miejskich władz.  Niestety jednak, aktorzy w przeciwieństwie do handalrzy walutą, byli kiepscy w robieniu interesów. Komedialnia na Korcach był skromna, nieotynkowana, z lożami bez galerii, przeznaczona dla 300-osobowej widowni. Teatr miał własną orkiestrę, a muzycy dzielili swój czas pomiędzy uciechy Melpomeny, a grę w staromiejskim kościele św. Michała . Komedialnia spłonęła w 1803 roku, w pożarze, jaki zniszczył lwią część Starego Miasta, ale także Korce. Zniszczona kamienica dawnej Komedialni o w latach 70. XIX wieku odbudowana w stylu neoromantycznym. W czerwcu 1984 roku do Komedialni wprowadził się bank. Farsa nielegalnego handlu walutą przeniosła się … na chodnik przed bankiem. We wnętrzach budynku panowała za to zachodnia elegancja z nieodłączną palmą i kroniką wyłożoną dla specjalnych gości. A skoro o niej mowa, to baczne oko Marty Denys wypatrzyło w niej taką oto notatkę:

Ani autorka cytowanego tekstu, ani też pani Urszula Kurzątkowska, która podesłała nam archiwalny artykuł nie wiedziały, co skrywa nasze muzealne archiwum. To nie mniej ni więcej, a książeczka PeKaO samej Marii Kuncewiczowej. Pisarka była oszczędna. Musza nam państwo uwierzyć na słowo, bo tu zamieścimy jedynie pierwsza stronę tego dokumentu.

Maria w oczach Zofii i Zofia we wspomnieniach Marii (coś o Zofii Nałkowskiej)

      Na karatach prozy Marii Kuncewiczowej niewiele jest informacji na temat związków, sympatii i antypatii literatów z okresu 20. lecia międzywojennego. Szkoda, bo autorka „Cudzoziemki” była baczną obserwatorką otaczającego świata. O swoich kolegach-pisarzach pisała za to w felietonach. Niestety, najczęściej były to teksty podyktowane rzeczywistością, to jest śmiercią twórcy z kręgu znajomości Kuncewiczowej. Nie inaczej stało się ze wspomnieniem o Zofii Nałkowskiej. Jako jedno z kilkunastu znalazło się w antologii poświęconej pisarce, wydanej w dziesięć lat po śmierci pisarki.

            O Kuncewiczowej wspomina na kartach „Dzienników” Nałkowska. Notki są nie pozbawione sympatii, dlatego Kuncewiczowa będzie wspominać „szczerą życzliwość, podbudowaną zasadą patronatu nad młodszymi pisarzami”, jaka spotkała ją ze strony Nałkowskiej.

            Zofii Nałkowskiej zawdzięczamy także dosyć ciekawy obrazek Kazimierza Dolnego z okresu kolonii artystycznej. Nie wybiegajmy jednak w przyszłość, bo w „Dziennikach” najważniejsza jest chronologia.  Z tego też powodu odnotujmy, że latem 1907 Zofia Nałkowska uczestniczyła w Wieczorze Młodej Polski w Nałęczowie. Przez kilka dni mieszkała u państwa Żeromskich. Kolejny fakt warty wspomnienia to bliska znajomość Nałkowskiej z krytykiem literackim, Janem Lorentowiczem (ojcem przyjaciółki Marii Kuncewiczowej, Reni Lorentowicz).

Kuncewiczowa i Nałkowska spotkały się po raz pierwszy we wczesnych latach 20. XX wieku, przed debiutem Kuncewiczowej. Jej mąż, Jerzy piszący wówczas do gazet („Kurier Poranny”, „Gazeta Polska”) działał w Związku Literatów. Na jednym z zebrań, na które ją zabrał Kuncewiczowa spotkała Nałkowską w wielkim kapeluszu z woalką. Była autorytetem i autorką m.in. głośno komentowanej „Koteczki czyli białych tulipanów”, którą to książkę Kuncewiczowa czytała (z wypiekami na twarzy) na pensji. Podczas pierwszego spotkania Nałkowska była niczym zagraniczna ciotka: zawoalowana, daleka, życzliwa.

Panie rozmawiały pierwszy raz w wydawnictwie Jakuba Mortkowicza, choć jak przyznała Kuncewiczowa, nie był to dialog doskonały. Pisarka miała za sobą debiutanckie „Przymierze z dzieckiem” oraz skandal, który wywołała ta książka. Nałkowska miała wówczas powiedzieć „Więc to pani zawarła to niebezpieczne przymierze? Kuncewiczowa potraktowała uwagę na serio i zaczęła coś „bredzić”. Nałkowska słuchała jej bardzo cierpliwie.

Zofia Nałkowska, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Z czasem Kuncewiczowa zaczęła bywać w mieszkaniu Nałkowskiej przy ul. Marszałkowskiej. Wspominała wystrój: „mieszanina stylu mieszczańskiego i bohemy – na ścianach portrety Witkacego sąsiadowały z młodopolskimi chimerami oraz kapą „godną wierzchowca króla Jana”. We wnętrzach królowała pani Zofia obsypywana kwiatami i serwująca gościom herbatę i torcik od Wedla. „Miała czar i umiała używać go na ludziach” – notowała Kuncewiczowa. Czar działał na „ludzi wszystkich gatunków, nałogów, programów las i ras jakie były w Polsce dostępne”. Choć Nałkowska interesowała się ludźmi – nawet mętami, a młodszym pisarzom dawała cenne wskazówki (np. takie by nie szarżować z metaforami), to o autorach, którzy jej nie interesowali w ogóle się nie mówiło. Kuncewiczowa była jak najbardziej w kręgu jej zainteresowań. Nałkowska pisze o tym na kartach „Dzienników”:

9 kwietnia 1927

 „Mam w polu widzenia Kuncewiczową o przepysznym talencie i zadziwiającą Ewę Szelburg, śliczną Tuwimównę i katolicką Słomczyńską. Inność ludzi nie staje już pomiędzy nimi a mną, zwaliła się jakaś zapora”.

23 1.1928 odczyt w Pen-Clubie: 

„Mówiłam tam z ciekawymi  dla mnie zawsze młodymi kobietami: Kuncewiczową, Szelburg, Halinką Dobrowolską, Anielicą Zagórską”.

3.marca1928 (po spotkaniu u Iłłakowiczówny)

„jedyna pisarka…Kuncewiczowa Melcer-Rutkowska powtarzają się w mym życiu”.

26.kwietnia 1928.

„Po spotkaniu wtorkowym Pen Clubu: Naprzód kobiety: Wielopolska, cicha i skromna towarzysko, chociaż tak bezceremonialna w ostatniej swej roli jako publicystki w polemikach o Akademię, mała, nieładna i mądra Dąbrowska, Kuncewiczowa, Hanka Dobrowolska, Melcer-Rutkowska”.

15 grudnia 1928

„Jeszcze przedtem imieniny u Kuncewiczowej, dom rozległy i dostatni, mąż niewłaściwy, towarzystwo mieszane (wydawcy), dużo jedzenia i picia, pani domu zupełnie miła, o dobrym dowcipie”.

Maria Kuncewiczowa pamiętała inne, aniżeli imieninowe wizyty Zofii Nałkowskiej w swoim warszawskim domu na Placu Trzech Krzyży.  Pisała m.in. o spotkaniach z Ilią Erynburgiem i holenderską pisarką Emmą van Ammers-Kuller. Nałkowska była w ich czasie damą w czarnej koronce, upozowaną „na posąg”. W innym fragmencie Kuncewiczowa przyrównała Nałkowską do „wielkiej, pięknej fregaty.”

„Zawdzięczam jej wiele – wspominała Nałkowską Kuncewiczowa – zachęcała do życia. W jej obecności przeżyłam swoją młodość głębiej niż wśród entuzjastów”. O dobrej zabawie w miłym towarzystwie Nałkowska mawiała „To lepsze niż pisać, prawda?”

Pewnie z tego względu w notatkach autorki „Granicy” jest takie zdanie:

1 stycznia 1930

„Nowy rok witałam tej nocy w sposób beztroski, ale i cokolwiek nudnawy, na sylwestrze, urządzonym przez Radio w jego nowym lokalu (ul. Zielna 25). Pojechałam w towarzystwie Kuncewiczowej i jej męża. Ta uroczystość, zarówno jak święta Bożego narodzenia, dały mi głęboki spokój w zestawieniu z minionymi laty.

Zofia Nałkowska w otoczeniu kolegów literatów, Narodowe Archiwum Cyfrowe

Zofia Nałkowska w „Dziennikach” opisała swoją wyprawę do Kazimierza. Warto ją zacytować:

26 maja 1930

„Nagle postanowiłyśmy przyjechać tutaj (…) Z Lublina jechałyśmy z mamą autobusem, maszyna dobrze niosła, miejsce tuż za szoferem, kraina urocza, zielona, majowa, prześliczna. Straszne granatowe chmury, grożące nam w Lublinie, wypadały się tu wszędzie przedtem na tych drogach, nigdzie ani trochy kurzu. Jazda udana, radosna, łagodny powiew dnia nareszcie ciepłego. I mama obok była zadowolona, – Marzyłam tutaj o dobrym hotelu z wodą gorącą w ścianie, z białym tezolkiem (toaleta przyp. aut.) i dobrym jedzeniem. A ten hotel tutaj najlepszy – cóż znowu za buda żałosna z wodą zimną w kuble do mycia i cuchnącym tezolikiem gdzieś w podwórzu. Życie upływa tutaj pod znakiem faktorów. Oblegli nas od razu, towarzyszą wszystkim krokom i poczynaniom, życzliwi i niedyskretni wszystko  szczegółowo musza wiedzieć. Skąd, po co, na jak długo. Mają pensjonaty takie i jeszcze lepsze i bardzo tanie. Już po zmierzchu, nie chcąc nic słyszeć o zmęczeniu, powlekli nas na górę obdartą ścieżką ku ruinom. Widok prześliczny na Wisłę, na zieleń, na wodę. Ale ta cudna natura – już naznaczona przez ludzi brudem i ubóstwem, jakże okropnie jest podana ! W zmierzchu zaczęły spadać błyskawice, Było ślicznie, nie doszłyśmy do pensjonatów, wróciłyśmy do hotelu spać. Nareszcie same.

27 maja

Ci faktorzy, wepchnąwszy się w nasze życie, zepsuli tu wszystko. Oni i ciągły deszcz. (…) bez parasola, bez płaszcza wlokłyśmy się obślizłymi, glinianymi wąwozami  w deszczu ulewnym, widziałam domek  Kuncewiczów w sadzie i znów stamtąd w deszczu i ślizgacie zmiatałyśmy stamtąd uroczym wąwozem. Po obiedzie, gdy się przejaśniało przechadzka nad Wisłą wśród cudnych widoków, później znów Żydzi i pensjonaty – obrzydliwe, niemieszkalne, w ucieczce od faktorów – przejażdżka samochodem za Kazimierz szosą ku Opolu – i w rezultacie ból gardła i ucha (lewego), strach i rozpacz, których już dawno nie zaznałam w podróży. Noc z kompresem i w potach, i gorączce – co za szczęście, że z mamą! Dziś skwapliwie wyjeżdżamy. Chciałam tu pobyć i odpocząć, jest tu tak pięknie – ale ta piękność jest dla mnie nieżyczliwa, zbyt mokra, gliniasta, niemożliwa w niepogodę, niezdrowa. Stare kamienice na rynku – cóż za urok ! – zagłuszone tandetą dnia dzisiejszego, ohydą drewnianych ruder. Stare kościoły. Wisła granatowa, mleczna, rozległa, objęta daleko zielenią wybrzeży. Tak – z moimi sprawami pogrypowymi nie mogę tutaj zostać”.

Nagrody, laury, wyróżnienia i Zofia Nałkowska, Narodowe Archiwum Cyfrowe

W swoich notatkach Kuncewiczowa napomyka, że w znajomość z Nałkowską czasami zaplątywała się Historia. Ot, choćby imieniny pani Zofii przełożone w roku 1935 na 12 maja. Było głośniej i tłoczniej niż zwykle. Niespodziewanie, około godz. 20.00 obecny na uroczystości minister Korsak został odwołany do telefonu. „W salonie czegoś zrobiło się cicho, nawet straszno – pisała Kuncewiczowa – okazało się, że umarł marszałek Piłsudski. Wyszłam z Adolfem Rudnickim – kontynuuje Kuncewiczowa – miało się wrażenie, że umarła ta cała epoka, jesteśmy w pustce i nie wiadomo co robić. Poszliśmy w Aleje Ujazdowskie i usiedli na ławce naprzeciw Inspektoratu – politycznie obojętni, pisarsko w temat niezaangażowani, osobiście mimo wszystko dotknięci. Literatura, imieniny, oczy pani Zofii stopniały – została czarna kałuża: śmierć”.

Dodajmy, że feralnego 14 maja 1935 na imieninach Zofii Nałkowskiej bawili się między innymi Dąbrowska, Gombrowicz i Słonimski. Nie wiemy niestety, czy w gronie znalazł się Bruno Schulz, autor doskonałej recenzji książki, którą Kuncewiczowa zdetronizowała zarówno Dąbrowską jak i Nałkowską. Mowa o „Cudzoziemce”. W styczniu 1936 roku Zofia Nałkowska pisała:

„Przedwczoraj rozmowa z Kuncewiczową przez telefon z powodu jej „Cudzoziemki” , a poniekąd i mojej „Granicy”. Jest inteligentna, tak dobrze się wyraża, taka jest grzeczna i ponadto okazuje się tak  specyficznie bliska w widzeniu świata. Podobne wrażenie przy czytaniu opisu choroby Piłsudskiego (…) Te rzeczy z nią dają się mówić z poczuciem, że słowa umieszczone są trafnie na swoich miejscach… jednak rozmowa z Zofią Villaume – długa, standardowa, o moich triumfach i kłopotach, o jej zadziwiającej na zawsze biografii, o tym, że chciałabym sobie kupić piękne futro, by znowu starczyło mi na szereg lat (…) o ileż była milsza!”

W lipcu następnego roku w Paryżu panie widziały się również.  „Jest tu jeszcze Kuncewiczowa- pisała Nałkowska – zawsze interesująca, bogata wewnątrz, jakoby skłaniająca się do wiary. Inteligencja spokojna, słowa trafne, powolne, leciutki ton małomieszczaństwa w zachowaniu i stroju, ale zaledwie smuga tego przy mnóstwie zalet”.

W czerwcu 1938 roku Kuncewiczowa i Nałkowska znalazły się w oficjalnej delegacji polskiego Penklubu na Międzynarodowym Kongresie do Pragi. Zofia Nałkowska była gościem honorowym, a nasz kraj reprezentował Jan Parandowski, który wyjechał za granicę „bardzo niechętnie, napastowany zewsząd przez pisma antysemickie”. Z podróży do Pragi Kuncewiczowa zapamiętała taką oto scenkę: „Był upał. Wagon restauracyjny akurat zamknięto. Pani Zofii bardzo chciało się pić. Proponowałam wodę z karafki w toalecie obok naszego sypialnego przedziału. Wtenczas zauważyłam skazę na monumentalnym spokoju Nałkowskiej. „Nigdy nie piję nieznajomej wody” – powiedziała wzburzona. A więc bała się panicznie mikrobów, bała się tego, czego oko nie widzi. Pociąg się zatrzymał. Wybiegłam i wróciłam z koszyczkiem truskawek – moja wyobraźnia nie nadążała za mikrobami. Ale pani Zofia spojrzała niechętnie na lśniące od świeżości truskawki. „Jakże to myć? – powiedziała. Na razie mam tylko wodę kolońską”.

Kongres w Pradze przebiegał w cieniu wojny. Wygłoszenia przemowy na bankiecie podjęła się Kuncewiczowa. „My, pisarze, jesteśmy humaniści. Nie pozwólmy żeby polityka zatruła źródło naszych myśli”. Uśmiechano się – zauważyła pisarka – jedni lirycznie, inni z goryczą, jeszcze inni z kpiną. „Ładna sukienka” – pani Zofia pochwaliła mnie, kiedy usiadłam”. Dodajmy do tego opisu uwagi samej Nałkowskiej:

29 czerwca Praga

„Odczytana wczoraj przez Kuncewiczową deklaracja polskiej delegacji przyjęta mroźnie przez  zebrania, opłaca jednak trud wielogodzinny odważania słów, obronnych nie tyle na tym terenie, co właśnie tam – skoro wyjazd obstawiony był tylu złymi sugestiami i w rezultacie nakazany już jedynie przez honor. (…) Tutaj Kuncewiczowa, dobra partnerka, uważna i precyzyjna w pracy – jakąż  zgotowała mi sensację jednego wieczoru, mówiąc mi wiele o sobie późno w noc. Mogłam sobie powiedzieć „a to ci dopiero”. Ja, tak zwykle przeceniająca cudze istnienie na niekorzyść mego, pomyślałam ze strachem, że ja mogłabym być na jej miejscu. Bo rzecz dziwna ten jej straszny niepokój wewnętrzny i upodobanie w cierpieniu – jest jakby puste, jest nudne , o nic nie chodzi. Wiadomy skądinąd paroletni romans z A.R. – w  tej zawoalowanej zresztą interpretacji – nie jest nawet nieszczęśliwą miłością. Wyrozumiałość na zdrady (bo dlaczego nie mam cierpieć) przebaczenie, ciągnięcie różnych wątków równolegle zarówno jak codzienna chęć zabicia siebie lub kogokolwiek – to nie jest w dobrym gatunku, zdradza przewagę patologii nad dramatem.  Każdy, kto mnie kochał, mówi, że się mnie boi.  Wreszcie opowieść o samobójstwie, które jej się nie udało (po prostu kula przeszła koło ucha, nigdzie nie trafiwszy) rozładowała całkowicie demonizm tych zwierzeń. A szkoda, od dawna byłam skłonna do przyjaźni, od dawna ją lubiąc i uznając”.

Przyznajemy, że o związku Marii Kuncewiczowej i Adolfa Rudnickiego słyszeliśmy zanim napisała o tym fakcie Zofia Nałkowska. Reszta informacji jest sensacyjna, choć nie potwierdzona w oficjalnej biografii Kuncewiczowej.

Z kuluarów wyprawy do Pragi wspomnijmy o opisie Zofii Nałkowskiej w dezabilu, poczynionym przez Marię Kuncewiczową.

„W hotelu dano nam wspólny pokój. Wróciłyśmy późno, noc szumiała drzewami i jedwabiami, pani Zofia pierwsza wróciła z łazienki. Włosy splecione w ciężki ciemnoblond warkocz spuszczone były na plecy. W luźnej szafie nocnej wyglądała jak pomnik schyłkowej rzymskiej epoki; pyszny, anachroniczny. Zatrzymała się w pełnym świetle lampy i zrobiła ten swój trick oczami, ten jasny, drapieżny błysk. „No więc tak – rzekła – Proszę, owszem, patrzeć. Ja tak wyglądam. Właśnie tak”. To był moment, kiedy doznałam głębokiego wzruszenia z powodu czyjejś dumy”.

Do powyższego obrazka dodajmy jeszcze jeden zapis Nałkowskiej z czasów pobytu w Pradze:

30 czerwca 1938

„Obie nie umiemy przemawiać bez przygotowania.  Łączy się to dla mnie z wątpliwościami sumienia. Być dobrą Polką nie znaczy bowiem mieć rację. Kuncewiczowa jest bardzo inteligentna, zdolna, po raz pierwszy pracuję kimś , kto lepiej ode mnie formuje, ma większą łatwość, lepszą ciągłość myśli. Po mojej stronie jest tylko przewaga wybredności i krytycyzmu”.

Następna notatka Nałkowskiej odnosi się do wydarzeń, poprzedzających wybuch II wojny światowej i nasilające się prowokacje antysemickie.

12.grudnia 1938

„Prasa jest pełna napaści na tych, co wzięli udział w składce na uchodźców żydowskich z Niemiec Oprócz mnie także Irzykowski i Kuncewiczowa. Kuncewiczowa napisała list do Prosto z mostu – szlachetny i nietrudny. (Żydzi zaś w tej chwili są wyjęci spod prawa. Za ich nędzą nie stanie nikt, jeśli nie staną ludzie. Chyba więc w pierwszym rzędzie chrześcijanie? Czy wspomaganie Żydów nie jest okradaniem polskiej nędzy? Otóż otwarcie przyznaję i wcale w tym względzie nie obiecuję poprawy, że dla mnie nędza nie bywa polska, żydowska czy murzyńska. Ona się zaczyna poniżej tej normy, do której ma prawo każdy człowiek”.

Choć Nałkowska utrzymywała na kartach „Dzienników” pozory normalności:

7 stycznia 1939

„Przyjęcie u Podhorskiej , gdzie nie czuję się dobrze, mimo jej starań i wdzięku.  Ale wszystko jest w złym gatunku – nawet mimo paru lepszych nazwisk  (tu Kuncewiczowa) Zmęczenie i nuda”.

To wszystko zmieniło się diametralnie 1 września 1939 roku. Drogi pisarek się rozeszły. Kuncewiczowie wyjechali z Polski. Nałkowska w ostatniej chwili wysiadła z pociągu, jadącego na wschód. „Dokąd zajechała? Gdzie wysiadła?” – zadawała sobie pytania Kuncewiczowa. Najważniejsze z nich brzmiało: „Czy ja jeszcze panią Zofię zobaczę?”

Nie zobaczyła, choć wielokrotnie myślała o starszej koleżance. „Budziłam się z silnym wrażeniem jej obecności. Słyszałam gęsty, matowy, trochę chropowaty głos, prawie bez modulacji, bez przecinków i bez uśmiechu, emanujący z dużego, skupionego ciała. Za głosem przychodziło spojrzenie. Odważne. Nałkowska nigdy nie patrzyła na ludzi jak skazaniec”.

Nałkowska także przywoływała Kuncewiczową w ostatnich tomach „Dzienników”.

W pierwszych dniach września 39 wyprawia się w okolice placu Trzech Krzyży, pod adres dawnej znajomej:

8.09.1939

„Wszędzie po drodze wielkie wyrwy od pocisków w murach kamienic, wywalone wnętrza, pokłute kulami ściany, wszystkie szyby w oknach rozbite. Na Placu Trzech krzyży cała wewnątrz spalona kamienica, w której odwiedzałam Marię Kuncewicz. Koło kościoła na skwerze cały cmentarz”.

Po zakończeniu II wojny światowej Nałkowska uczestniczyła w licznych spotkaniach z zagranicznymi pisarzami, dostarczających okazji do rozmów o Marii Kuncewiczowej:

18.09.1945 Kraków

„Spośród Anglików, których spotkałam (…) podobała mi się zwłaszcza pani Storm Jemson, największa ich pisarka, po samobójstwie Wirginii Wolf. Od razu sąd o Przeminęło z wiatrem ujawnił mi, kto to jest. Także porozumienie o Emily Brönte. Także wiadomości o Marii Kuncewiczowej, jej zainteresowanie Adolfem”.

Z pobytu w Krakowie Storm Jemson przywiozła Kuncewiczowej karteczkę od Zofii Nałkowskiej: „Pani Maryjko, pozdrawiam jak dawniej! Do widzenia!” I choć zdarzały się okazje do wymiany wiadomości:

13,09 1953

„Tutaj wieczorem Irena Tuwimowa z tym miłym mężem, Stawińskim. Inny tok rozmowy. Zagadnienia, postacie, o Dąbrowskiej, Kowalskiej, Kuncewiczowej (w Londynie)”, to do spotkania obydwu pisarek nie doszło.

„Kiedy przyjechałam w 58’ pani Zofii już nie zastałam” – pisała Kuncewiczowa we wspomnieniowym tekście. Choć ostatnie wersy tego felietonu można odczytywać nieco złośliwie, to … chyba rozumiem, co miała na myśli Maria Kuncewiczowa patrząc w oczy sępa z londyńskiego zoo.

„Widziałam dokładnie oko z ciemną, szafirową źrenicą w otoku bardzo bladej tęczówki, obrysowanej czarnym kółkiem. Ptak zdawał się nie mieć uczuć, nie odbierać wrażeń. Tylko od czasu do czasu to jego blade oko nagle się rozszerzało, wywiązywała się błyskawica, która rozdzierała rzeczywistość, dając mu na sekundę wgląd do świata ukrytego przed innymi oczami. (…) Doznałam niesamowitej pewności, że to Nałkowska tu siedzi i tak sobie nadal drapieżnie zagląda w głąb świata, nie angażując się w jego sprawy”.

 

38. rocznica śmierci Jerzego Kuncewicza

Z okazji 38. rocznicy śmierci Jerzego Kuncewicza publikujemy fragmenty listów, do jakich „dokopaliśmy się” w archiwach Biblioteki Ossolińskich we Wrocławiu. Ich lektura nie jest łatwa. Wprawdzie są umieszczone na mikrofilmach, ale połączenie faktów, dat i postaci nastręcza sporo problemów. Niemniej jednak ten archeologiczny niemal wysiłek opłaca się, bo znajdujemy takie oto epistolograficzne „perełki”:(wprawdzie do Imienin Pana Jerzego jeszcze miesiąc, ale skoro są to życzenia od syna, Witolda…)

  List od kardynała Karola Wojtyły do Jerzego Kuncewicza

9.08.1977

Dziękując za „Nieskończoność i rzeczywistość” przesłaną przez autora kardynał napisał:

Dziękuję przede wszystkim za pamięć, za dar oraz za wspomnienie naszej wymiany myśli w Wiecznym Mieście. Mam nadzieję, że jeszcze do nich wrócimy.

Maria Kuncewiczowa do męża w czasie wojny

Smutno mi bez Ciebie i Twojego uśmiechu. Zimno mi bez Ciebie.

1946

Nasze życie pozbawione było pasji. Nie było między nami ani nałogu wspólnej sypialni, więc rzeczywiście coś istotnego, coś trwalszego niż erotyzm musiało wejść między nas i tak ze sobą związać, że Ty cenisz to „coś”, że nie masz do mnie żalu za wielkie braki naszego współżycia (które są wynikiem winy obustronnej),uważam za wielką łaskę, doprawdy niezasłużoną i jeszcze raz najczulej, najgoręcej Ci dziękuję za Twój list.

 

Bluzka „bułgarka” pięknie haftowana. Para wprost sensacyjnych pantofli z krokodylowej skóry. Leżą jak ulał. Śliczny szalik z krepy jedwabnej i sześć topazów, piękniejszych niż te, co mam w pierścionku. Cieszę się jak kot, który złasował śmietanę. Nie pozostaje mi nic innego, ja wstępować do baletu. Załączone fotografie jak najbardziej do tego upoważniają. Czyż nie wyglądam na eteryczny pierwiosnek? Kompletnie nie miałam pojęcia, że mam tak słusznie ordynarną gębę. Mniejsza z tym. Wszystkie moje paszportowe fotografie predysponują mnie do pomywania garnków, czym z resztą w Ameryce pewnie najlepiej się zarabia.

 

1948

Bardzo mi ciebie żal, że tak się niestrudzenie mieszasz w politykę, mało uzyskując satysfakcji. Rozumiem, że to nie jest proste rozumowanie, że to taka sama pasja, jaką inni mężczyźni mają do kobiet albo do gry w karty.(…) Gdybyś był niezależny finansowo, wtedy może twoja polityka byłaby lepszym sukcesem. Cóż z tego, że głosisz, że z polityki nie wolno się utrzymywać, kiedy ciągle jesteś teraz zmuszony sam łamać tę zasadę. A łamać musisz, bo ja , mimo całego mojego przywiązania do Ciebie i zrozumienia dla Twoich trudności ani nie potrafię, ani nie mogę brać życie. Co więcej, uważam, że masz co najmniej równe szanse zarobkowania co ja, a obowiązek bodaj większy. Bo ja jednak zawsze pracowałam i przyznaję grubo więcej, niż mogłeś się spodziewać po normalnej żonie i wcale niezgorzej Ci pomagałam. Więc teraz, gdy mam mniej sił i pomysłów, czuję się chwilami bardzo, ale to bardzo zmęczona (zwłaszcza psychicznie).

 

1962

Ja mogę podróżować tylko wtedy, kiedy wiem, że mam dokąd wrócić. Żadnej żyłki włóczęgowskiej we mnie nie ma i musisz się z tym pogodzić. Jeśli nie, lepiej się urządzajmy na własną rękę.

 

Maria Kuncewiczowa po śmierci męża (11.04. 1984) do Kazimierza Miszkisa

Uczuciowo i intelektualnie dotarł w formie do ostatniego tygodnia życia. Ciągle jeszcze chciał pisać i uzupełniać książkę. W ostatnich dniach już mnie nie poznawał i w ogóle krótko i niezbyt boleśnie się męczył. Mimo własnego późnego wieku, jego odejście pozostało dla mnie smutkiem nie do  zatarcia i nie do pojęcia. Pomyśl, żyliśmy ze sobą 62 lata. Charaktery bardzo różne, wiele nieporozumień, mnóstwo dysonansów, jednak ani razu nie było mowy o rozejściu się. Właściwie, przeżyliśmy razem całe życie.

Kim jest pisarz czyli wyimki z prasy przedwojennej

Bardzo cenimy sobie obecność cyfrowych archiwów. To dzięki żmudnej pracy otrzymujemy w prezencie wgląd na przykład do przedwojennej prasy. Nie mogę nachwalić się działalności Biblioteki Cyfrowej z Radomia, Łodzi czy też Chełma. To tu można znaleźć zdigitalizowane numery czasopism, w których publikowała Maria Kuncewiczowa. Jedną z naszych ulubionych gazet jest „Kobieta Współczesna”. W numerze 41 z roku 1931 wyszperałam tekst, odnoszący się do pisarstwa. Mam nadzieję, że „przeklejka” da się przeczytać:

Jak to było z wiewiórką…

Zdarza się, że szukając informacji o jednej rzeczy, dostajemy niejako w prezencie inną. Lubimy takie „prezenty”, choć, przyznajemy to ze skruchą, zdarza nam się podążyć za tym „innym” tropem, co w konsekwencji prowadzi do ciekawych odkryć i naukowych zaległości. Choć dziś mieliśmy szykować poważną prezentację, związaną ze spotkaniem o kolonii artystycznej w Kazimierzu Dolnym, zaplanowanym za tydzień (10 listopada) w Ostravie (ktoś będzie blisko? To zapraszamy do Ośrodka Kultury w Michalovicach ok. 17.00), to zajmiemy się dziś naszą patronką, czyli… wiewiórką.

Sprawa wcale nie jest błaha. Często pytają nas Państwo, skąd Karol Siciński, architekt i twórca domu Marii i Jerzego Kuncewiczów wziął „Baśkę”? No chyba nie pojawiła się dlatego, że „miała fajny biust”:)

Balustrada, zdobiąca pokój kominkowy w willi, którą wymyślił sobie pan Jerzy Kuncewicz dla swojej „pani i władczyni”, Marii została wykonana po wojnie. Projekt urodził się razem z domem. Początkowo upatrywaliśmy genezy w przyrodzie, otaczającej budynek. A skoro wiele tu drzew, nieodłącznymi mieszkańcami były (i są) wiewiórki.

Kolejny, odautorski trop wiewiórczych łapek odnaleźliśmy w wywiadzie Wojciecha Wiśniewskiego z Marią Kuncewiczową. Całość rozmowy autor zamieścił w tomie „Tego się nie dowiecie w szkole”. Obszerne fragmenty rozmowy z pisarką znaleźliśmy na blogu lekturylirael.blogspot.com

Książkę, zawierającą ten i inne rozmowy z pisarzami, postaramy się kupić do muzealnej biblioteczki. Zwłaszcza, że rozmowa z Marią Kuncewiczową wykracza poza utarte schematy.

Wiewiórka pojawia się w opowieści o latach dzieciństwa i debiucie prozatorskim. Kuncewiczowa wspominam moment z dzieciństwa, kiedy „pani od polskiego” po­chwaliła jej wypracowanie o wiewiórce. Zwierzątko nie należało ani do lasu, ani do starego wiewióra, tylko  do  samego  siebie.  „Więc  czyja  była  ta  wiewiór­ka? — konstatowała Maria Kuncewiczowa – swoja własna”. Pisarka przyznała też, że natura i chwytanie chwil nieodmiennie ją inspirowały. Radość przynosiły jej najczęściej uczucia, „związane z radością, że jest aż tak pięknie. Z kimś czy z czymś. Na przykład z jakimś człowiekiem czy z ogrodem, czy z lasem i rzeką, czy ze słońcem na blacie stołu. Wiele szczęścia zawdzię­czam przyrodzie, architekturze i przedmiotom – wspominała pisarka – także poczuciu, że jestem niektórym ludziom potrzebna do szczęścia. Ale to jest zawsze pomieszane ze zdziwie­niem i z obawą; „czy sprostam”.

W rozmowie z Wojciechem Wiśniewskim Maria Kuncewiczowa przyznaje się do tego, że nie może znieść drugiej osoby w jednym pokoju w momencie, kiedy pisze. Przyznaje także, że jej zdaniem, krzywdzące jest dzielenie literatury na kobiecą i męską. „Ani kobiety, ani mężczyźni nie mają monopolu na od­wagę czy na czułość – mówiła Kuncewiczowa. Więc literatura jest przede wszy­stkim  dobra  albo zła”. Niestety, w rozmowie nie pojawił się przepis na arcydzieło. Niejako, w zastępstwie, otrzymujemy receptę na czytelnika doskonałego. W przekonaniu Marii Kuncewiczowej, jest „to taka  osoba, która nie tylko rozumie, ale i współczuje”.

 Na podst. Wojciech Wiśniewski, Tego się nie dowiecie w szkole, Nasza Księgarnia, 1981, s. 154-159.

Na urodziny pani Marii

W tym roku postanowiliśmy fetować urodziny naszej patronki, Marii Kuncewiczowej w nieco inny sposób niż zazwyczaj. Dzięki Państwa pomocy (tak jest, także finansowej) udało nam się rozpocząć porządkowanie terenu wokół grobu Marii i Jerzego Kuncewiczów na kazimierskim cmentarzu. Proszę trzymać za nas kciuki, bo pracy jest jeszcze sporo. Co udało się już zrobić? Usunęliśmy część cisów, zasłaniających wejście do grobu i utrudniających dotarcie do miejsca spoczynku państwa Kuncewiczów. W następnej kolejności – częściowe utwardzenie schodów i wymiana pozostałych cisów na mniej inwazyjne iglaki.

Kolejnym prezentem – dla Państwa będzie nasza galeria. Z archiwów wygrzebaliśmy portrety Marii Kuncewiczowej. Powstały na początku lat 40. XX wieku w Wielkiej Brytanii. Niestety, nie są sygnowane. Być może wprawne oko dopatrzyłoby się w nich autorstwa Feliksa Topolskiego? Jako, że nasze oko nie jest tak wprawne, nie będziemy nic sugerować. Pozostawiamy Państwa z tymi rysunkami.

Uchodźca, czyli kto…

W archiwach Domu Kuncewiczów znajduje się wiele dokumentów. Wśród nich również apele i odezwy. Choć okoliczności ich przygotowania zmieniły się, to treść tych dokumentów nadal pozostaje aktualna. Publikujemy je niejako „wywołani do tablicy”. A skoro na teksty Marii Kuncewiczowej powołują się autorytety, zróbmy to również i my ( z nadzieją, że dotrwamy czasu, kiedy słowa zawarte w obydwu dokumentach będą oczywistością, nie zaś życzeniem).

Irena Dubiska i jej dar

Dom Kuncewiczów otrzymał w darze dwie fotografie Marii Kuncewiczowej. Zdjęcia oraz ich posiadaczka zasługują na stosowną wzmiankę.

Fotografie pochodzą z archiwum skrzypaczki, Ireny Dubiskiej. Gdyby nie jej talent, fabuła „Cudzoziemki” Marii Kuncewiczowej mogłaby wyglądać zupełnie inaczej.

Irena Dubiska urodziła się 26 września 1899 roku w Inowrocławiu. Była „genialnym dzieckiem”, bo naukę gry na skrzypcach rozpoczęła jako 5-o latka, a jako 13-o latka ukończyła konserwatorium im. J. Sterna w Berlinie. Uzyskała dyplom i złoty medal. Kształciła się później u wybitnych skrzypków: Bronisława Hubermana i Carla Flescha. W Warszawie koncertowała po raz pierwszy w roku 1919, wykonując … koncert skrzypcowy D-dur J. Brahmsa. Być może tu usłyszała ją m.in. Maria Szczepańska? Przyszła autorka „Cudzoziemki” jest absolwentką wydziału filozofii Uniwersytetu Jagiellońskiego, która właśnie wróciła z Krakowa do rodziców. Pod wpływem i za namową matki podjęła naukę śpiewu. Najpierw prywatnie, a od roku 1925 – jako słuchaczka Konserwatorium Muzycznego w Warszawie. W tym okresie jedną z profesorek warszawskiego konserwatorium była także Irena Dubiska. Uczyła się, ale również koncertowała w Polsce i Europie. Znacznie słabiej z karierą wokalną radziła sobie Maria Szczepańska. Prof. Marceli Sowilski (nauczyciel gry scenicznej) ocenił ją na „5”, a nauczyciel solfeżu, Stanisław Kazuro zaledwie na „3”. Ocena Sowilskiego uchyliła przed Szczepańską drzwi do kariery scenicznej i dała szansę debiutu w Teatrze Wielkim. Z propozycji zagrania, czy może lepiej zaśpiewania roli ptaszka w „Zygfrydzie” Wagnera Maria zrezygnowała. Nie podjęła także dalszej nauki w konserwatorium, wybierając prywatne lekcje u Stanisławy Szymanowskiej. Mniej więcej w tym samym czasie Irena Dubiska grała z Karolem Szymanowskim, a w roku 1930 założyła Kwartet Polski. To w nim (już po II wojnie światowej) rozwinęła skrzydła inna utalentowana skrzypaczka, Wanda Wiłkomirska.

Koncertowała również Maria Szczepańska. Jeden z pierwszych występów odbył się w Bytomiu, gdzie jej brat, Aleksander  był konsulem generalnym oraz przedstawicielem Polski w Górnośląskiej Komisji Mieszanej i Trybunale Rozjemczym. Koncert pieśni odbył się prawdopodobnie z jego inicjatywy. Być może na scenie Sali teatralnej w Bytomiu Dubiska i Szczepańska zaprzyjaźniły się. O zacieśnieniu znajomości świadczy dedykacja na odwrociu fotografii trójki dzieci.

Kim są maluchy na zdjęciu? Nasza intuicja podpowiada, że jedną z dziewczynek jest mała Marynka. Stojący w środku chłopiec to prawdopodobnie Aleksander Szczepański, ukochany brat pisarki.

Talent muzyczny Marii Szczepańskiej nie rozwinął się w pełni. Przyczynili się do tego recenzenci, surowo oceniając jej możliwości wokalne. W zmianie zainteresowań pomogły także pierwsze sukcesy na niwie literackiej.  Znajomość z Ireną Dubiską przetrwała. To skrzypaczka była główną konsultantką Kuncewiczowej podczas pisania „Cudzoziemki”. Uświetniła także swym występem wieczór premiery książki w warszawskim mieszkaniu Kuncewiczów. Zagrała kluczowy dla powieści koncert Brahmsa.  Na marginesie dodajmy, że szczegóły promocji „Cudzoziemki” znamy z relacji Brunona Schulza i córki wydawcy „Roju”, Hanny Mortkowicz-Olczakowej.

Schulza miały zadziwiać wyrafinowane potrawy: „równo ułożone łodygi szparagów ze swymi zielonymi łebkami, kapary i czerwony sos Cumberland, efekt dziwacznego połączenia galaretki porzeczkowej i gorczycy”. (H. Mortkowicz-Olczakowa, Bruno Schulz. Wspomnienie, „Przekrój” 1958, nr 676).

W czasie wojny drogi pisarki i skrzypaczki rozeszły się. Kuncewiczowie wyjechali z Polski, Irena Dubiska została w Warszawie, utrzymując się z muzyki.

Los połączył je znowu latem 1968 r. podczas wizyty w Kazimierzu Dolnym.

Sąsiedzi czyli historia rodziny Wiszniów

Poniższy tekst nie byłby pełny, gdyby nie prezent ( książki) od red. Mirosława Łapy. Dziękujemy!

W archiwach Domu Kuncewiczów jest kartka, będąca świadectwem pewnej dedykacji. Maria Kuncewiczowa przywołuje w niej Rachelkę, która pewnego dnia odwiedziła pisarkę w jej kazimierskim domu. Tekst wpisany do książki potraktowaliśmy jako kolejny trop i zagadkę do rozwiązania.

Pierwszy ślad znaleźliśmy w „Mieście Heroda”, książce opublikowanej w roku 1938 i odnoszącej się do pobytu Kuncewiczowej w Palestynie. Wyprawę poprzedziła właśnie znajomość z małą Rachelą.

„Mam w Kazimierzu pełno małych przyjaciół- pisała Kuncewiczowa – pewnego dnia przyprowadzili do mego ogrodu czteroletnią dziewczynkę, która w całym domu zrobiła wielkie wrażenie. Witold zlazł z czereśni, Karolina porzuciła ubijanie białek – chodziliśmy za małą, odsuwając na bok resztę towarzystwa, sykając, ile razy zagłuszano jej niezrozumiałe słowa. Dziewczynka mówiła po hebrajsku. (…) Przysiadała przy różnych roślinach, oglądała je z noskiem uważnie zmarszczonym, niektóre jakby ganiła, inne pochwalała. Na ścieżce, gdzie były dołki od obcasów, zafrasowała się, po chwili upatrzyła deszczułkę, którą dołki  zagładziła, po czym złapała mnie za nogę i bez słów objaśniła, że powinnam natychmiast wyrzucić szkodliwe pantofle. (…) Kiedy (…) usiłowałam ją pocałować, wywinęła mi się z rąk, spojrzenie błyszczące, wilgotne i śliskie stężało w nieprzeniknionej obcości, trząchnęła lokami i znikła.  Wkrótce dowiedziałam się, że Hebrajka jest siostrzenicą sąsiadów, urodzoną w Tel-Avivie, i że po raz pierwszy przybyła z matką do Polski w odwiedziny do krewnych”.

Za dwa lata, dzięki zaproszeniu poety, Jehudy Warszawiaka z hebrajskiego PEN-Clubu, ścieżki Racheli i Marii Kuncewiczowej znowu się spotkały.

Krewnymi dziewczynki byli najbliżsi sąsiedzi Kuncewiczów, Szymon i Sonia Wiszniowie. Szymona, żydowskiego rajcę pisarka wspominała wielokrotnie. To jemu zawdzięczała m.in.  tytuł honorowej obywatelki Kazimierza. W powieści „Natura” wspominała tę uroczystość:

„Latem 1938 roku magistrat kazimierski mieścił się (…) w renesansowej kamienicy „Pod Krzysztofem”.(…) Do tego gmaszku – ileż razy kopiowanego, deformowanego albo lekceważonego przez malarzy – pewnego popołudnia zaproszono rektora Szkoły Sztuk pięknych, Tadeusza Pruszkowskiego i mnie. Cygan, witalista, głoszący „obiektywne rzemiosło”, reżyser kazimierskiej komedii dell’arte, ukochany mistrz Bractwa Świętego Łukasza, grupy „Kolor”, Szkoły warszawskiej, także mnóstwa pojedynczych dewotów pędzla – i ja, autorka „Dwóch księżyców”, świecących nad naszym wspólnym, zwariowanym rynkiem – zasiedliśmy na estradzie na dwóch łozinowych fotelach. Radny miejski, Szymon Wisznia, w rok później zamordowany przez Niemców, wygłosił jedno przemówienie, burmistrz Ulanowski drugie – i zostaliśmy z Pruszkowskim przypisani na zawsze do miasta Kazimierz Dolny nad Wisłą. wniosek Szymona Wiszni Kazimierz Wielki, królewski kochanek Estery, udzielił mi swej nagrody za żydowskie przyjaźnie, sympatie i miłości. Ucieszyłam się, uścisnęłam Szymona Wisznię, dobrego sąsiada, miłego człowieka; ale nad radością górował niepokój: już drugie miasto w Polsce związało mnie ze sobą”.

Żoną Szymona była Sonia, nauczycielka państwowej szkoły powszechnej w Kazimierzu. Oboje prowadzili pensjonat „Świtezianka”. Jak pisał Mirosław Derecki w książce „Mój Kazimierz”, ojcem Soni był właściciel ziemski spod Rostowa nad Donem. Z pochodzenia Żyd, ale z przekonań „polski patriota”. To jemu pensjonat zawdzięczał nazwę, nawiązującą do jednej z ballad Adama Mickiewicza. Atrakcją pensjonatu Wiszniów, zlokalizowanego na Górze Małachowskiego, obok domu Marii i Jerzego Kuncewiczów była obszerna, oszklona weranda, na której podawano posiłki. Przylegał do niej niewielki budynek z kuchnią. Letników nie brakowało, a stosunki sąsiedzkie układały się wzorowo. Witold, syn Marii i Jerzego Kuncewiczów niejednokrotnie bawił się z Riną i Szulamit (Mitą) Wiszniównami, córkami Szymona i Soni Wiszniów.

Opis pierwszych dni września ’39 w pensjonacie Wiszniów zamieściła Kuncewiczowa w „Kluczach”.

„Sąsiad numer jeden był Żydem, właścicielem pensjonatu. Jego wakacyjny goście rozpierzchli się, na ich miejsce od kilku dni napływali nowi, liczący na łatwiejsze przetrwanie wojny w dziurze prowincjonalnej. Na pierwszy plan wysunęła się już kobieta-lekarz, przybyła wczoraj z małym synkiem. (…) Małżonka właściciela, pochłonięta kwestią zapasów, nie sprzeciwiała się w niczym. (…)

Przez boczny ganek wprowadzono nas najpierw do kuchni, gdzie stosy materaców zasłaniały okna, później – do pokoju o rozlicznych przeznaczeniach. Nie był on nigdy piękny w tym czasie, kiedy uchodził za salon. Kilka niezłych obrazów robiło tam zawsze jak najgorsze wrażenie – tak źle jej powieszono. Firanki – chude i kuse – nie dodawały wdzięku oknom, meble, rozstawione w sposób irytujący, zagradzały przejścia. Wojna starła z tego wnętrza fałszywy estetyzm. Szpetota przez to zmalała, ponurość wzrosła. Ten dom żydowski, obliczony na urlopy letnie subiektów i modystek, posiadał jeden piec kaflowy i przepierzenia między pokojami nikłe, jak parawany. Właściciel, syjonista, chorował na serce. Koczowniczy duch Biblii przepełniał to serce, niepewne żadnych ludzkich pobytów. Sen o Palestynie był tutaj śniony na użytek dwóch córek dojrzewających dla Ziemi świętej. Oczarowany wizją wiecznie zielonych pardesów, wśród  których żyć miały kiedyś jego dziedziczki, hotelarz zniósł srogie polskie zimy  z obojętnością somnambulika. Za każdym razem kiedy się do tego domu wchodziło, uderzał jego prowizoryczny charakter. Ale to, cośmy teraz zastali , to już nie było chroniczne prowizorium, to był pierwszy etap ucieczki – przyczajenie się, alarm”.

 Pierwszy opuścił Kazimierz Szymon Wisznia. Podobno wyruszył na Wschód, w poszukiwaniu bezpiecznego lokum dla swojej rodziny. Jak pisał Derecki, udało mu się dotrzeć do Kowla i znaleźć pracę w wojskowym szpitalu. Niestety, nie przeżył wkroczenia wojsk sowieckich do miasta. Wraz z innymi pracownikami szpitala został rozstrzelany. Sonia z córkami zostały w Kazimierzu. Z informacji znalezionych na stronie kazimierskiej synagogi wiemy, że pod koniec 1939 roku, z inicjatywy Soni Wiszni, byłej nauczycielki w państwowej szkole powszechnej reaktywowano działalność szkoły podstawowej dla dzieci żydowskich.  Utworzono cztery grupy nauczania dla dzieci, a lekcje odbywały się w synagodze. Już po dwóch miesiącach Niemcy zamknęli szkołę i zabronili wszelkiej zorganizowanej żydowskiej działalności edukacyjnej. Synagoga została zamieniona w stajnię.

Z kart dzienników Jarosława Iwaszkiewicza dowiadujemy się, że Sonia Wisznia przebywała w Kazimierzu jeszcze jesienią 1941 roku. Pisarz zatrzymał się w jednym z pensjonatów, a przy okazji odwiedził „górę Małachowskiego”. Według uzyskanych przez niego informacji, „pani Wisznia wyprowadziła się do Janowca, bo tam jeszcze nie ma getta”.

Z Janowca Sonia Wisznia i jej córki przedostały się do Warszawy. W rekonstrukcji tej części historii pomaga wywiad, jakiego syn Szulamit – Rami Nowodworski, udzielił izraelskiej prasie. Pierwszymi osobami, które pomogły rodzinie Wiszniów w stolicy byli dziennikarka Ewa Grochowska i jej mąż, socjolog Karol Lipiński. Obydwoje działali w konspiracji i znali rodzinę Wiszniów z Kazimierza Dolnego. (nota bene, podczas wizyty Iwaszkiewicza w Miasteczku, w roku 1941 również tu byli. Znali się z pisarzem, choć najprawdopodobniej nie wiedział on o konspiracyjnej działalności swoich przyjaciół). Zapewnili Wiszniom pierwszą bezpieczną kryjówkę. W ukryciu prawdziwej tożsamości i uzyskaniu fałszywych dokumentów dopomógł Zygmunt Rytel, z którym skontaktowali rodzinę Wiszniów Grochowska i Lipiński. Rytel, były dziennikarz i działacz Socjalistycznej Organizacji Bojowej oraz AK, pomagał wielu obywatelom żydowskiego pochodzenia. Zdobywał dla nich pieniądze i fałszywe dokumenty, pomagał w organizowaniu kryjówek i przygotowaniu dalszej  ucieczki. Dzięki Zygmuntowi Rytelowi rodzina Wiszniów dostała papiery na nazwisko „Kurkowskich”. Sonia została Karoliną, Szulamit – Elżbietą, a Rina – Teresą.

Wojenne losy połączą Sonię i jej córki z Heleną Wrzosek, do której domu w Zielonce trafiły. Historia dotyczy roku 1942 i… innej uratowanej przez panią Helenę dziewczynki żydowskiej, 7-o letniej Janiny Luidor. Pani Helena, mająca córkę w podobnym wieku, szukała nauczycielki dla obydwu dziewczynek. Znalazła właśnie Sonię Wisznię, legitymującą się kenkartą na nazwisko Karoliny Kurkowskiej.

Janina Luidor z Ireną Wrzosek, lata 40. XX w. (fot. gazeta.pl)

Do połowy 1944 r. Sonia Wisznia i Janina Luidor przebywały razem w Zielonce. Niestety, obecność Żydówek w domu pani Heleny Wrzosek nie umknęła uwadze szmalcowników. W obliczu realnego zagrożenia pani Helena odwiozła Żydówki do siostry, Marianny Wróblewskiej, mieszkającej w Mirocicach, w gminie Nowa Słupia. O udzieleniu schronienia zdecydował mąż Marianny, Józef. W jednym z prasowych wywiadów córka państwa Wróblewskich, Marianna  Grabowska wspominała:

„Ojciec był troszkę pochopny…jak biedę widział, czy jakieś nieszczęście, to pomagał. Przyjął te Żydówki. Jaka była awantura w domu z mamusią…ona  musiała się zastanowić nad wszystkim i dopiero. A ciocia i tatuś, to jakby rodzeństwo było, tak pochopnie decydowali. To mamusia na ciocię też krzyczała: Coś ty zrobiła?! I co my mamy z tym wszystkim zrobić?! „Cicho matka siedź (bo matka na nią mówili), to tu może to nie wyjdzie, może to jakoś ujdzie”.

Na działce Wróblewskich znajdowały się dwie chałupy. Nowa, w której mieszkali właściciele oraz zakwaterowany oficer niemiecki i stara, jednoizbowa. To tu trafiły Żydówki i 13-letnia wówczas Marianna. Wkrótce, do Mirocic przyjechała córka Soni, Rina przebywająca  dotychczas w klasztorze w Sochaczewie.

Wkrótce po przybyciu, Sonia Wisznia zaczęła organizować w chałupie szkołę dla dzieci ze wsi. . Zgromadzono niespełna 10 osób, które uczyły się matematyki, geografii i polskiego. Mieszkańcy płacili za lekcje jedzeniem. Choć oficjalnie mówiono, że Żydówki są krewnymi Wróblewskich z Warszawy, mieszkańcy Mirocic domyślali się prawdy. „Wiedzieli, ale uczciwi byli. Dlatego przeżyliśmy” – opowiadała dziennikarzom Marianna Grabowska.

Sonia Wisznia (fot. gazeta.pl)

Późnym latem 1944 roku w okolicach Mirocic oddział partyzancki napadł na grupę niemieckich żołnierzy. Dwóch oficerów zginęło, ale jeden, ciężko ranny zdołał uciec i wezwać pomoc. Mieszkańcy Mirocic wiedzieli, że to właśnie oni poniosą konsekwencje napaści partyzanckiej. Mężczyźni ukryli się w lesie, a w wiosce zostały tylko kobiety, dzieci i osoby starsze. Wszystkich Niemcy spędzili na miejsce zasadzki. Naprzeciw mieszkańców ustawiono karabiny maszynowe. Wówczas, z szeregu wyszła Sonia Wisznia, i poprosiła o rozmowę z majorem niemieckim, mającym przeprowadzić egzekucję. Powiedziała mu, że oddział niemiecki został zaatakowany przez bolszewików. Wersję o napaści przez rosyjski desant potwierdził również ranny oficer niemiecki. Mieszkańcy Mirocic zostali uratowani.

Po zakończeniu wojny Sona Wisznia i jej córki wyjechały do Izraela. Sonia była m.in. przewodniczka wycieczek i wolontariuszką. Zmarła  w roku 1989, w wieku 94 lat. Dzięki świadectwu rodziny Wisznów Zygmunt Rytel, Helena Wrzosek oraz Józef i Marianna Wróblewscy zostali nagrodzeni medalem „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata”.

https://www.youtube.com/watch?v=7kySUvKHd_o

32. rocznica śmierci Marii Kuncewiczowej

Nasz Dom potrafi zaskakiwać wciąż na nowo odkrywanymi ciekawostkami. Nie tylko eksponatami, wyłożonymi „na widoku”, ale także archiwaliami. Wprawdzie nie jest tego zbyt wiele (lwia część, zgodnie z decyzją Marii Kuncewiczowej trafiła do Ossolineum), ale za to możemy pochwalić się znaleziskami, które umknęły uwadze właścicielki, a dzięki temu nie zostały „ocenzurowane”. Słowa używamy świadomie, bo któż z nas, przekazując swoje prywatne notatki do jakiegoś archiwum nie weryfikuje zawartości takich dokumentów?

Takim skarbem jest dziennik Marii Kuncewiczowej, prowadzony na rok przed śmiercią pisarki. To zaledwie kilkanaście gęsto zapisanych kartek. Pierwsza strona , odręcznie zapisana przez Marię Kuncewiczową, zawiera fragment  „Listów do Jerzego”. Kolejne, sporządzone ręką opiekunki pisarki, to zapiski codzienności. Do tych refleksji chcielibyśmy sięgnąć. Przywołany fragment odnosi się do jednego ze starych przyjaciół Marii Kuncewiczowej.

„Moja znajomość z księżycem sięga czasu, kiedy nie umiałam jeszcze mówić. W stepowym, nadwołżańskim dworze państwa Wojciechowskich, przyjaciół moich rodziców, niańka skierowała palcem mój wzrok na niebo, gdzie świecił wielki, okrągły księżyc. Wtedy podobno wypowiedziałam moje pierwsze niemowlęce słowo. Mrugając, z wysiłkiem i wyrazem olśnienia powiedziałam „ciocia”.  W jakimś dziwnym, dziecinnym skojarzeniu pyzata twarz przypomniała mi czyjąś ciotkę. Ileż to księżyców minęło nad Wisłą na bezchmurnych niebach od tej mojej pierwszej paranteli.”

Ciekawych ciągu dalszego tej historii musimy zmartwić. Notatki kończą się 30 stycznia 1988 roku. Nie dowiemy się również czy istniał następny zeszyt, czy też były to ostatnie świadomie podyktowane słowa nigdy nie skończonej książki.

W muzealnym archiwum skrywamy rękopis ostatniej książki Marii Kuncewiczowej. To „Listy do Jerzego”. Maszynopis, najprawdopodobniej jego ostatnia wersja, przeszedł korektę pisarki. Zbyt wielu zmian i rozbieżności z opublikowanymi „Listami” nie zauważyliśmy. Obszerna, odręczna nota jest związana z opowieścią o Witoldzie Kuncewiczu, zamieszczoną w post scriptum.

Z tego fragmentu chcielibyśmy zacytować również kilka zdań, będących pożegnaniem z czytelnikami.

„Jerzy, niedługo przestanę do ciebie pisać, bo mój ludzki słownik się kończy i ręka drży. Wróciłam znowu ze szpitala. Już trzecia reanimacja, a wiadomo, że do trzech razy sztuka. Trzeba się streszczać. (…)

Rewelacją jezuity, ojca Teilharda de Chardin, jest „Chrystus Rozwoju”. Chrystus jako motor ewolucji, czyli zmartwychwstały w funkcji kosmicznej. Więc może znowu się spotkamy, tam gdzie wszystko jest wszystkim, a więc Bogiem”.

Jedno z ostatnich zdjęć Marii Kuncewiczowej (fot. archiwum Domu Kuncewiczów)

Tajemnicza historia radomskich antykwariuszy

Na kartach inwentarzowych wielu mebli znajdujących się we wnętrzach Domu Kuncewiczów widnieje adnotacja „zakupiono w Radomiu, u braci Suszczykiewiczów”.

Zarówno Maria jak i Jerzy Kuncewiczowie wspominali to, że kilkakrotnie musieli na nowo meblować swój kazimierski dom. Pierwsze sprzęty pojawiły się w nim w latach 30. XX wieku. Kolejne, tuż po powrocie do Polski – w latach 60., a sukcesywnie lekkie, tymczasowe meble wyparły historyczne serwantki, stoły i krzesła w stylu empire lub księstwa warszawskiego. Wielu zakupów Kuncewiczowie dokonali w Radomiu, w antykwariacie prowadzonym przez Suszczykiewiczów.

Wśród najcenniejszych zdobyczy jest biurko, znajdujące się w gabinecie na parterze. Miało ono  należeć do Leona Wyczółkowskiego.

Tak w latach 80. XX wieku opowiadała o swoim zakupie ówczesnemu dyrektorowi Muzeum w Kazimierzu, Jerzemu Żurawskiemu Maria Kuncewiczowa:

„Myśmy to kupili u braci Suszczykiewiczów w Radomiu, to byli antykwarze poznańscy i Wyczółkowskiego podobno znali za jego czasów poznańskich, a potem, jak się zaczęła inwazja hitlerowska, oni się wycofali z Poznania do Warszawy i zamieszkali na Starym Mieście i niektóre swoje bardzo ważne obiekty i meble, jakieś cymelia, jakieś stare książki i tak dalej, wszystko jeszcze zdążyli przytaszczyć do Warszawy. Później, podobno w czasie powstania, na tej wąskiej uliczce staromiejskiej, zbudowano barykadę i oni wtenczas niewiele myśląc, to już takie nastroje desperackie – prawda, niewiele mieli do stracenia więc postanowili stracić wszystko i wyrzucali te swoje wspaniałe antyki na barykadę. Na szczęście stół Wyczółkowskiego jakoś ocalał, nie wiem, w jaki sposób, w każdym razie stoi tutaj i to jest stół pochodzenia angielskiego, ani biedermeier, ani simmler, ani nic takiego, tylko widać, że jest to mebel zagraniczny. Otóż to jest mebel angielski i dosyć tajemniczy, bo ma skrytki, no i tak jak mi objaśniono w swoim czasie, jaka się z tym obchodzić i jaki hokus-pokus powiedzieć, żeby otworzyć tę szufladę, tak ja sobie dokumentnie tego sposobu przypomnieć nie mogę i stół nadal sekret swój zatrzymuje. Czy tam jest cos w tej szufladzie, czy nie, nie umiem odpowiedzieć”.

Opowieść wydała nam się na tyle interesująca, że bez względu na fakt istnienia lub nie tajnej skrytki w biurku Wyczółkowskiego, postanowiliśmy zgłębić sprawę . Poprosiliśmy o pomoc pana Janusza Wieczorka, historyka i przewodniczącego zarządu Towarzystwa Miłośników Historii i Zabytków Radomia. Zadanie nie było łatwe. Udało nam się ustalić, że bracia Szuszczykiewiczowie działali w Radomiu jeszcze w latach do początków 80. XX w.. Mieszkali przy ul Słowackiego 15. Jak utrzymywali, pochodzili ze Lwowa i mieli duże kontakty zarówno ze Lwowem jak i innymi miastami z tego rejonu. „Panowie byli raczej handlarzami niż antykwariuszami” – dopisał do informacji Janusz Wieczorek.

W korespondencji znalazła się również wzmianka, że radomskie muzeum kupiło od Suszczykiewiczów jeden obraz. Budzi on jednak wątpliwości, co do jego autentyzmu. Z dobrze poinformowanego, muzealnego źródła dowiedzieliśmy się, że w latach 70. XX wieku tajemnicą poliszynela było to, że antykwariusze, których chwali Kuncewiczowa handlowali falsyfikatami. Trochę to nas zaniepokoiło, bo współcześnie, na rynku antykwarycznym pojawiają się obrazy z sygnaturą i stemplem jednego z braci Suszczykiewiczów.

Nie zgłębiona pozostaje nadal historia biurka Wyczółkowskiego stojącym dumnie na salonach kazimierskich? Nasi informatorzy nie potrafią jednoznacznie ocenić, na ile ta historia jest zgodna z prawdą. Z pewnością mebel nie należy do najmłodszych. Nawet laik przyzna, że wykonano go z ogromną starannością. Czy jednak było to w Anglii, czy też jakimś inny miejscu. Sygnatur i stempli brak.

Warto wspomnieć, że stare meble, jakie w latach 70. XX wieku kupowali Kuncewiczowie, nie były wówczas modne. Ciężkie, niewygodne, trudno mieściły się w nowoczesnym budownictwie z „wielkiej płyty”. Pozbywano się ich chętnie i to, co dziś wzbudza zainteresowanie (antyk) można było kupić za niewielkie pieniądze. Najprawdopodobniej więc mamy do czynienia z oryginalnymi meblami, choć niejakie wątpliwości może budzić zarówno znajomość Suszczykiewiczów z Leonem Wyczółkowskim, jak i powstańcza historia skarbów lądujących na barykadach powstańczych Starego Miasta w Warszawie. Chociaż… może i ta historia ma ciąg dalszy, do którego nie udało nam się dotrzeć?

Matka i syn

Witold Kuncewicz był dla matki nieustającym źródłem inspiracji. Gdyby nie jego przyjście na świat, nie byłoby Przymierza z dzieckiem, napisanego przez Kuncewiczową w oparciu o własne przeżycia podczas ciąży, porodu i pierwszych tygodni obecności na świecie jej pierworodnego syna. Pisarka buntowała się przeciwko zmiano, jakie niesie za sobą ciąża. O przyszłym dziecku pisała „krzyczący kosz”, „strzyga”, „drzazga w ciele”. Lęk i nieufność przerodziły się z czasem w silną więź emocjonalną. Potwierdza ją m.in. bogata korespondencja matki do syna. Ponad 200 listów nie zostało w całości opublikowanych. Szkoda, bo jest to lektura fascynująca i pogłębiająca stan wiedzy o twórczości Marii Kuncewiczowej. Listy znamy zaledwie z fragmentów, cytowanych przez dr Alicję Szałagan, biografkę Marii Kuncewiczowej oraz Danutę Sękalską, która obecnie pracuje nad książką o autorce Cudzoziemki.

Maria i Witold Kuncewiczowie, lata 30. XX wieku (fot. archiwum Domu Kuncewiczów)

Z okazji zbliżających się urodzin Witolda Maria Kuncewiczowa pisała tak „Drogi kochany, niedługo rocznica tego dnia, kiedy wyjrzałeś na ten świat w słonecznej, jesiennej Warszawie i leżałeś ze ściśniętymi piąstkami, dość nachmurzony i napoleoński, z ciemnym czubem i dużymi oczami w twarzy nie wiadomo, jakiem słońcem już opalonej, (…) a naokoło krzątały się życzliwe osoby”. (1954) Mimo miłości, jaką darzyła syna, Kuncewiczowa nigdy nie uważała się za matkę idealną. „Nie byłam dobrą matką, za mało uwagi i czasu Ci poświęcałam, za łatwo ustępowałam, zamykałam oczy, wykazywałam brak śmiałości i zdecydowania” (1977) – pisała do Witolda.

Wychowanie, które odebrał Witold opierało się na uczuciach, a nie zasadach. Matka rozpieszczała syna, kupując mu drogie prezenty, podsuwając lektury. Dawała mu także dużo swobody, pozwalając mu samodzielnie dokonywać wyborów życiowych. Po latach przyzna, że oszczędziłaby synowi wielu cierpień i trudności, gdyby była matką, nie przyjaciółką. „Być przyjaciółką jest łatwo, być matką jest trudno” (1986) – zwierzała się Witoldowi. Co miała na myśli? Dr Alicja Szałagan uważa, że Kuncewiczowa winiła się za słabości charakteru syna, jego nie do końca udane życie, ryzykowne decyzje biznesowe. Nie krytykowała ich, bo wiedziała, że jakiekolwiek uwagi mogą doprowadzić do konfliktu. „Witoldzie najdroższy, nie chcę i nie mogę Ciebie stracić, a czuję, że chcesz ode mnie i od swojego świata odejść gdzieś, gdzie nie będę miała do Ciebie dostępu” (1954)

Witold, Maria i Jerzy Kuncewiczowie w USA, lata 60. XX wieku (fot. archiwum Domu Kuncewiczów)

Maria Kuncewiczowa wielokrotnie podkreślała, jak ważny jest jej syn. „ Nie masz pojęcia jak bardzo – mimo przeciwnych pozorów – żyjemy Tobą, jak jesteś z nami, w każdej dobrej i zlej chwili. Cóż dziwnego? Jesteś naszą jedyną szansą fizycznego przetrzymania śmierci. Ale nie tylko to. Jesteś istotą sama w sobie cenną, fascynującą, nie zawsze dla nas zrozumiałą, ale zawsze ulubioną.”(1966)

Witold, choć nie miał łatwego charakteru i nie bywał wylewny w wyrażaniu uczuć, odwzajemniał miłość rodziców. „Jest we mnie właściwie tylko jedno pragnienie, przywiązanie: zawsze być jednym z wami, widzieć Was szczęśliwych, przyczynić się czymś chociaż do Waszego szczęścia”- pisał do rodziców w 1944 r.  Choć często polemizował z poglądami i postawą, jaką reprezentowali Maria i Jerzy, to wspierał ich, a matkę obsypywał oryginalnymi (często kosztownymi) prezentami. Z czasem syn stał się jej powiernikiem, konsultantem i pierwszym czytelnikiem jej tekstów. Pomagał rodzicom finansowo, stając się wyczekiwanym i gorąco witamy gościem w kazimierskim domu. Po śmierci ojca, wizyty Witolda stały się częstsze i dłuższe. Jedną  z nich uwiecznił w dokumentalnym filmie „Opowieść o ludziach, miejscach i zdarzeniach” z roku 1986 Ludwik Perski.

Maria i Witold Kuncewiczowie przed pierwsza kazimierską chatką, po 1928 r. (fot. archiwum Domu Kuncewiczów)

Najbardziej wzruszające są ostatnie listy Marii Kuncewiczowej do syna. W tym z roku 1985 pisała m.in. „Patrzeć na ciebie i słyszeć Twój głos to dla mnie wielkie szczęście, teraz największe. Jesteś jedynym jasnym punktem na moim horyzoncie, wszystko inne głupstwo i marność, jeżeli nie rozpacz nad bezmyślną ludzkością… bardzo Ciebie kocham”.

Dała mu nieśmiertelność w swojej prozie, a najpiękniejszy portret skreśliła w powieści Tristan 46, na podstawie celtyckiej legendy.

Na podst.

 A. Szałagan , Maria Kuncewiczowa – przybliżenia, Warszawa, 2015

D. Sękalska : Maria i Witold. Przymierze z synem [w:] Podgląd nr 3, 2018

Nawet pisarka była dzieckiem

W roku 2020 wypatrzyliśmy w Internecie zdjęcie Marii Kuncewiczowej jako dziewczynki. Dzięki  poszukiwaczce międzywojennych smaczków czyli instagramowej Prenumeratorce – dotarliśmy do fotografii, zamieszczonej w czasopiśmie „Kobieta Współczesna”.  Deklarowaliśmy wówczas, że do wspomnień z dzieciństwa Marylki Szczepańskiej powrócimy. Dzień Dziecka to idealna okazja, aby obietnicę przekuć w czyn. Źródłem wszystkich podanych tu informacji będą „Fantomy” – autobiograficzna proza Marii Kuncewiczowej, do której chętnie sięgamy.

Pierwsze dziecinne wspomnienie przyszłej pisarki jest związane z widokiem z okna i czasem spędzamy w towarzystwie babci.  „ Niedziela po południu w Warszawie, rok pewnie 1904 lub 1905, kamienica numer 19 na ulicy Siennej. (…) Jesteśmy tylko z babcią, słoneczny obrus na stole i słoneczne firanki w oknie, gdzie kwitnie chiński jaśmin, niepozorne ziółko, przywiezione przez matkę znad Morza Azowskiego. Ziółko, o białych kieliszkach i zapachu, od którego kręci się w głowie  i robi się słodko na języku”. W dalszej części tekstu dowiadujemy się też, że wyglądająca przez okno dziewczynka nie należy do najgrzeczniejszych, bo potrafi „zagnać kota na akację”.

Marynka była późnym dzieckiem. „Mój najstarszy brat, Aleksander, urodził się w Saratowie, ja po śmierci dwóch następnych po nim chłopców, znacznie później, także nad Wołgą, w Samarze”. Rodzice wrócili ze Wschodu do Warszawy, by zapewnić dzieciom „los prostszy od swojego”.

W rodzinnym domu Marylka była edukowana przez ojca – Józefa, o tradycyjnym guście oraz brata – nowatora. O tym, czym jest wizja artysty dowiedziała się, kiedy panowie w jej obecności pokłócili się o artystyczny wymiar „Hołdu pruskiego” (wg. Aleksandra kicz) i piękno śniegu na obrazach Fałata (Od kiedy snie jest szafirowy? – Józef).

Marynka poznawała świat nie tylko przez okno i za pośrednictwem reprodukcji. Chodziła na spacery z babcią. Obie były świadkami rozruchów w Warszawie, w 1905 r. i kozackiej szarży. Choć nic im się wówczas nie stało, to przyszła pisarka tak dalece wzięła sobie do serca uwagę o tym, że jak strzelają z karabinów, to najbezpieczniejsze jest położenie się na ziemi, że podczas kolejnego spaceru zareagowała podobnie, słysząc odgłos strzału z bicza. „Skaranie boskie (…) wali się w błoto w swoim białym płaszczu!”  – skomentowała to zdarzenie babcia.

„Wkrótce po tym wydarzeniu zaczęłam czytać – wspominała Kuncewiczowa. „Sztukę czytania zawdzięczam Jadwidze Chrząszczewskiej  i Cecylii Niewiadomskiej. Sztukę czytania, czyli nieobecności, bo tak się stało, że nie musiałam pędzić w dół po schodach, ani wyglądać oknem, ani wybiegać z bramy, ani chować się za wieszak w przedpokoju, żeby być gdzie indziej. Zjawiły się takie drzwi i okna, które bez klucza i bez skrzypnięcia same się otwierały na różne inne miejsca i wszędzie tam mogłam być, nie pytając nikogo, czy można”.

W tym samym czasie, ojciec-matematyk podjął próbę nauczenia Marynki matematyki i tabliczki mnożenia.  „Nic mnie to nie obchodziło, ile jest sześć razy sześć, jedyne co zapamiętałam, to »sześć razy osiem czterdzieści osiem-pierniczka prosim« – wierszyk, który miał koronować matematyczne wysiłki, a ja zawsze mówiłam go na początku, więc pierniki pozostawały w szufladzie”.

Znacznie lepiej edukowała małą Marię babcia – weredyczka, która „paliła paierosy i grała na gitarze”. Wart przywołania jest cytat, odnoszacy się do marzenia naszej patronki o.. rowerze.

»Babciu, ja chcę mieć rower«- oznajmiłam. »A po cóż tobie rower?« Babcia przyjrzała mi się krytycznie: »Ty przecież dziewczynka.« (…) »Dziewczynki też są ludzie«– krzyknęłam. (…) W rezultacie zaczęłyśmy zbaczać ze spacerów na welodrom, gdzie pobierałam w sekrecie przed mamą lekcje na damskim rowerze. Te lekcje nauczyły mnie uczuć upadłego Ikara. (…) Ledwie chwyciwszy równowagę, naciskałam jednocześnie oba pedały i waliłam się na rozkisły grunt. Kiedy kulejąc wróciłam do domu z rozciętą powieką, rower się skończył wśród gromów domowych”. Chęć lotów zapoczątkowana ikaryjskim pędem (na rowerze) towarzyszyła Kuncewiczowej przez całe życie.„ O zmierzchu powraca chęć lotu tak dojmująca jak potrzeba fizjologiczna. Polskie dzieci nie mówią »pobiegnę« tylko »polecę« Więc wyskakiwałam zza furtki i »leciałam« przed siebie, prosto na czerwony czy cytrynowy pas na horyzoncie.

Dzieciństwo to również czas niezgody z własnym wyglądem. „Tego dnia, kiedy miałam pójść do pierwszej klasy pensji pani Sikorskiej, zwanej Duszką, matka ubiera mnie sama w salonie, bo tam jest duże lustro. (…) Stoje przed lustrem sztywna jak kołek, zafascynowana widokiem osoby, której nigdy dotąd nie oglądałam, robię do niej brzydkie miny, a ona do mnie, matka coś przyszywa, dopina, popycha mnie, zerkając w lustro. Chce mi się śmiać, bo ta patykowata osoba w lustrze, z warkoczykami ułożonymi w koronę na długiej głowie, z granatową kokardą na froncie, ta twarz opalona i rumiana, z oczami jak śliwki, z mocną brodą i dolną wargą wysuniętą wcale nie jest mną. (…) Zaczynam tupać i krzyczeć: »Anu, anu!« Kończy się na klapsach. Matka wychodzi trzaskając drzwiami, słyszę, jak mówi do babci: »Ona się robi niemożliwa«. A potem Marynkę czekały: przeprowadzka do Płocka, guwernantki i wchodzenie w świat dorosłych. Niestety, wkrótce bez udziału opiekuńczej babci. Ale to już zupełnie inna historia.

Marynka Szczepańska (późniejsza Kuncewiczowa) Kobieta współczesna nr 24, 1931

Śmierć oraz okruch z życia Józefa Piłsudskiego

12 maja 1935 r. zmarł Józef Piłsudski. Śmierć Marszałka poruszyła Polaków. Dedykowano Mu m.in jeden z majowych numerów „Wiadomości Literackich”. Uroczystości, związane z pogrzebem Piłsudskiego obserwowała Maria Kuncewiczowa. Zamieszczamy stosowny fragment tekstu:

Z kart Wysp Pamięci Jerzego Kuncewicza wiemy, że znał on osobiście Józefa Piłsudskiego. Jako charyzmatyczny działacz niepodległościowy mógł również znaleźć się w składzie niepodległościowego Rządu RP. Szkopuł jednak w tym, że nie wszystkie pomysły Piłsudskiego podobały się Kuncewiczowi. Niestety (w kontekście przyszłej kariery politycznej) pan Jerzy zwykł wyrażać swoje wątpliwości głośno, zazwyczaj w towarzystwie osoby najbardziej zainteresowanej. Skończyło się to następująco:

„Sosnkowski wręczył mi kartkę, mówiąc: ”Przeczytajcie, pomyślcie i potem pomówcie o tym z Komendantem(…) Był to statut organizacji. Punkt zasadniczy mówił, że członkowie tej organizacji stanowią istotną władzę polityczną i wojskową całego ruchu niepodległościowego we wszystkich formach i odłamach. Członkowie są równi w prawach i obowiązkach. Zasadnicze decyzje wymagają pełnej zgody. I punkt ostatni: jeżeli uchwała członków organizacji spotkałaby się ze sprzeciwem jej przewodniczącego, to tym samym jest nieważna. I tu, poza statutem, uwaga wyjaśniająca – przewodniczącym jest Józef Piłsudski. Ogarnęły mnie mieszane uczucia zadowolenia i wątpliwości.(…) Niedługo zjechał do Lublina Komendant. (…)-Czytaliście?-Czytałem.-Czy mogę was powitać jako…-Jestem niezmiernie zaszczycony, ale chciałbym przypomnieć, że należę do zetowskiego zespołu konspiracyjnego.-To nie ma znaczenia, a może ma pozytywne – przerwał.-A także chciałbym więcej wiedzieć o składzie osobowym – ciągnąłem.-Wielu z nich znacie, boście się z nimi widzieli; jest jeszcze parę innych osób – Zimnym tonem dorzucił – czy to już wszystko?-Pragnę wyjaśnić jeden punkt – chodzi o sprawę równości i weta…-Warchoł!- Przerwał mi gwałtownie. Podniosłem się z krzesła, stanąłem w postawie na baczność i wyrecytowałem:-Obywatelu Komendancie, obywatel Rzeczycki (taki był mój ówczesny pseudonim konspiracyjno-polityczny) zastępca poczt, odmeldowuje się.-Zostać! (…) Podniósł się powoli, z namysłem, uścisnął moją rękę jakby przepraszając za wybuch,. Po czym zaczęła się długa, około trzech godzin trwająca rozmowa. W rozmowie tej czułem wielką troskę o narodowy charakter kraju i wielkie obawy związane z przyszłością. Sprawy mojego wstąpienia do organizacji nie poruszył. Wyczułem, że czeka na moje ostatnie słowo. To słowo nie padło. (…) Wracałem do domu (…) Zamyślony, przewidywałem, że przed chwilą zakończyło się dla mnie wiele spraw i możliwości. Potem nigdy nie szukałem spotkania z Komendantem”.

Józef Piłsudski , fotografia z przedwojennej polskiej prasy (ze wstydem przyznajemy, nie wiemy w której to znaleźliśmy).

„Przymierze z dzieckiem” okiem krytyka

Przeglądając archiwalne numery „Wiadomości Literackich” natknęliśmy się na pierwszą recenzję debiutanckiej książki Marii Kuncewiczowej. To „Przymierze z dzieckiem”. Z nostalgią wspominamy czasy, gdy literatura potrafiła rozgrzać do czerwoności opinię publiczną oraz doprowadzać do rozłamu popularne czasopismo dla kobiet. Wrócimy do tej historii, ale najpierw – recenzja, która sprawiła, że Maria Kuncewiczowa stała się Pisarką. A zatem, mamy rok 1927…

Fotografia Susan Sontag i co z niej wynikło

Koperta formatu A-3 ma brązowy kolor. W lewym, górny rogu umieszczono stempel Ambasady USA w Polsce. Adres Juliusza Żuławskiego, wówczas prezesa polskiego oddziału PEN-Clubu, został przekreślony długopisem. W to miejsce ktoś dopisał ręcznie „Maria Kuncewiczowa”. Koperta (oznaczona w muzealnym archiwum przypisem „Inne”) kryje kilka kserowanych stron. Zaskoczeniem była fotografia, którą znaleźliśmy wśród kartek. O innym zdjęciu, dołączonym prawdopodobnie do tych materiałów wiedzieliśmy od dawna. Przedstawiało ono Susan Sontag. Pisaka, eseistka i aktywistka – obrończyni praw człowieka wygląda na nim niczym modelka. 

Susan Sontag

W 1980 r. na zaproszenie redakcji „Literatury na Świecie” do Polski przyjechała grupa amerykańskich literatów: poetów i pisarzy. Z posiadanych przez Dom Kuncewiczów dokumentów wynika, że mieli w niej być Susan Sontag, Joyce Carol Oates, John Ashbery, Donald Barthelme oraz William Saroyan. Przyjazd zorganizował attaché kulturalny amerykańskiej ambasady w Polsce, Robert D. Jones. Niekwestionowaną gwiazdą tej ekspedycji był William Saroyan, pisarz, autor scenariuszy filmowych i dramaturg. Ostatecznie, w delegacji (uczestnik spotkań, poeta Bohdan Zadura nazwał ją „pingpongową”, czyli szykowała się rewizyta w USA) znaleźli się Sontag, Oates, Ashbery, Saroyan i Raymond Smith, dziennikarz z  czasopisma „Ontario Quarterly”. Pobyt trwał dwa tygodnie, a amerykańscy goście odwiedzili m.in. Warszawę, Kraków i Lublin. Spotkali się z polskimi pisarzami i tłumaczami literatury amerykańskiej, a także z polskimi wydawcami i dziennikarzami. Uczestniczyli również w konferencji naukowej amerykanistów polskich, odbywającej się w Jadwinowie koło Warszawy. To oficjalnie. Nieoficjalne spotkania były również interesujące. Na trasie części delegacji znalazł się Kazimierz Dolny. Koperta z Pen-CLUBU, a także wspomnienie Marii Kuncewiczowej i Bohdana Zadury, oraz wpisy w księdze pamiątkowej potwierdzają odwiedziny w willi „Pod Wiewiórką”.

Karta z księgi pamiątkowej z autografami amerykańskich literatów

Maria Kuncewiczowa opowiadała m.in., że Saroyan zachwycił się huculskim piecem, znajdującym się w salonie kazimierskiego domu. Amerykanin ormiańskiego pochodzenia bez trudu „odkodował” znaczenie ornamentyki niektórych kafli. W jego opinii, a potwierdzała to wielokrotnie Kuncewiczowa, najważniejsze – bo symbolizujące schizmę wschodnią – są dwa kafle z krzyżem i umieszczonymi po obu jego stronach palmami. Dom i gościnne przyjęcie (wpisy w księdze świadczą o tym, że „herbatka”, zakrapiana alkoholem bardzo się udała) spodobały się amerykańskim gościom. Chyba jednak nie na tyle, aby znalazły swoje odzwierciedlenie np. w pamiętnikach S. Sontag (wydawnictwo Karakter – dziękujemy za pomoc).

Wpis i autograf Susan Sontag

Podróż do Polski wykorzystała w jednym z opowiadań Joyce Carol Oates. To jej zdjęcie znaleźliśmy w kopercie z amerykańskiej ambasady. W opowiadaniu „Moja Warszawa 1980” z tomu „Ostatnie dni” opisuje historię wykładowczyni żydowskiego pochodzenia, Judith Horne. Przyjechała do Polski wraz ze swoim partnerem. Paradoksalnie, celem wyjazdu nie było uporządkowanie wiadomości o swoich przodkach (zginęli w Auschwitz), ale – remanent generalny w swoim życiu osobistym. Odwiedzane miejsca, poznani ludzie, inna perspektywa sprawią, że bohaterka opowiadania podejmie decyzję o zakończeniu nie rokującego związku.

Joyce Carol Oates

Nie udało nam się dotrzeć do sztuki „Varsaw Visitor”, autorstwa Williama Saroyana. Dramat, będący jednym z ostatnich tekstów tego autora nie został przetłumaczony na język polski. (Przynajmniej my nie dotarliśmy do polskiego przekładu. Z ostatniej chwili – pozyskaliśmy tekst angielski-spróbujemy z nim powalczyć MJS)

Wpis i autograf Williama Saroyana

Anegdotę, dotyczącą wizyty amerykańskich pisarzy u Marii Kuncewiczowej, przytacza w szkicach o poezji „Daj mu tam, gdzie go nie ma” Bohdan Zadura. Pani Maria, której byłem wcześniej przedstawiany – pisze poeta – tym razem także mnie nie rozpoznała. Wyciągając do mnie dłoń rzekła: – „Pan Ashbery, nieprawdaż? Bardzo mi miło. Bohdan Zadura wspominał toasty, kanapki, tort makaronikowy, serwowane gościom w Puławach oraz przejażdżkę Saroyana dziecięcą wyścigówką po puławskim parku. Pisarz podobno cieszył się jak dziecko z tego i innych doświadczeń.  Złośliwi mieli wymyślić jego reakcję na wizytę w Oświęcimiu: Oh, wonderful. This is the best camp I have ever seen.  Być może powodem intensywnego przeżywania każdej chwili był fakt, iż Saroyan był chory na raka. Znał diagnozę i zmarł w roku 1981.

Ciekawostka. To nie Saroyan, ale nikomu szerzej nieznany John Ashbery jest bohaterem wiersza Bohdana Zadury:

John Ashberry i ja (z tomu „Starzy znajomi”, 1986)

Mówimy gdzie indziej co innego w innych językach
Mam nad nim tę przewagę że rozumiem kilkaset jego słów
gdy on domyśla się znaczenia kilku moich Spotkaliśmy się
dwa razy Raz tu raz tam Więc kwita

Kilku wspólnych znajomych Kilku wspólnych zmarłych
Nocą za oknem samolotu powietrze nad Nowym Jorkiem
Żółtobrązowe jak w koronach drzew włostowickiego cmentarza we Wszystkich Świętych
Prześwietlona mgła i krystaliczny gin

Porównał pociąg rozcinający krajobraz
do suwaka w błyskawicznym zamku Wiem więcej niż potrafię nazwać
w tym przypadku akurat bo bywa odwrotnie

Nigdy nie miałem skłonności do awangardy
Chciałbym być dobrze zrozumiany
Nie sądzę żeby to była replika Ani kradzież

Szczery wpis Johna Ashbery’ego w Księdze pamiątkowej Domu Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym

Kim dla „szkoły nowojorskiej” był John Ashbery wiedział Piotr Sommer, tłumacz wierszy poetów amerykańskiej awangardy. 25 maja 1980, w dniu odlotu do USA, przeprowadził z Ashberym wywiad. Opublikowano go dopiero w 1986 r. w „niebieskim”, nowojorskim wydaniu „Literatury na Świecie”. Wiersze Ashbery’ego towarzyszyły m.in. twórczości Alana Ginsberga i Franka O’Hary. Nic dziwnego więc, że „niebieski” numer „Literatury” ma na swojej półce wielu polskich współczesnych poetów „młodego pokolenia”. My skorzystaliśmy z niego po to, by zrekonstruować przebieg zdarzeń. Piotr Sommer umieścił część faktów w przypisach do wspomnianego wywiadu. Tekst dopełniają fotografie Ashbery’ego z Witoldem Lutosławskim.

Wśród wiernych tłumaczy (choć w przypadku poezji lepszym byłoby stwierdzenie autorów przekładu) Ashberego są do dziś Piotr Sommer i Bohdan Zadura.

Aby zaostrzyć Państwu apetyty na współczesną amerykańską poezję (swoją drogą, czy teksty z lat 70. XX w. to nadal poezja współczesna?) zamieszczamy dwa przekłady J. Ashbere’go. Pierwszy, zaczerpnęliśmy z felietonu Anny Warso o poecie, zamieszczonym w „Małym Formacie” z roku 2018.

Ten wiersz zajmuje się językiem na bardzo prostym poziomie
Spójrz jak do ciebie mówi. Wyglądasz przez okno
Lub udajesz zdenerwowanie. Masz go, ale go nie masz.
Tracisz go, on traci ciebie. Tracicie się wzajemnie.
[…] Rozegrało się jeszcze raz. Myślę, że jesteś tylko po to,
Żebym to robił, rozdrażniony przez ciebie, na twoim poziomie i wtedy znikasz
Albo zmieniasz postawę. A wiersz
Sadza mnie miękko przy tobie.
Ten wiersz to ty.

Czym jest poezja

Średniowiecznym miastem, z fryzem
Skautów z Nagoi? Tym śniegiem,

Co spadł wtedy właśnie, gdyśmy tego chcieli?
Pięknymi obrazami? Próbą uniknięcia

Pojęć, jak w tym wierszu?

Drugi – to zaledwie krótki fragment, mogący stanowić motto dla każdego z Czytelników;

Nie możesz już tego tak powiedzieć

Jeśli nie daje ci spokoju piękno, musisz

Wyjść na dwór, na polanę,

I odetchnąć. Cokolwiek Ci się zdarzy zabawnego

Na pewno będzie w porządku. Byłoby dziwne, gdybyś

Wymagał więcej (…)

(A imię jej un pictura poesis, przekł. Piotr Sommer)

A pointą będzie zdarzenie związane z Susan Sontag, której fotografia jest „sprawczynią” poniższego tekstu. Jakiś czas po wizycie w Polsce, gdzieś w Europie (powiedzmy, w Rzymie)  Sontag spotkała się z Marią Kuncewiczową. Zachowała się trochę jak… Maria Kuncewiczowa na widok Bohdana Zadury, niekoniecznie pamiętając „koleżankę po fachu”, ale doskonale – atmosferę i klimat domu w Kazimierzu Dolnym, w którym 21 maja 1980 r. podejmowano ją polską wódką.

Niezwykły przyjaciel – Stan Appenzeller

Stan Appenzeller, Autoportret fot. ze zbiorów Seillans

Kochana Marylko, nie siedź teraz w głupim Paryżu, przyjeżdżajcie do Taillades, les pêches dobrze się zapowiadają, także namalowałem dużo  gwasze i dużo oleje. Fragment listu od malarza Stanisława Appenzellera cytuje w „Fantomach” Maria Kuncewiczowa. W zbiorach Domu Kuncewiczów zachowały się dwa rysunki tego artysty. Sam malarz jest również godzien portretu: nie tylko literackiego, ale i filmowego. Stanisław (Stan, a dla najbliższych Stasku) skutecznie zacierał fakty w swoim życiorysie. Być może powodem był zawód szpiega; być może też żydowskie pochodzenie. Zamiast tego stworzył legendę. Wymyślonemu życiorysowi był wierny do śmierci. Fakty uporządkowali Magdalena Anna Długosz i Stanisław Jakóbczyk. Niniejszy tekst powstał na podstawie monografii Stan Appezeller. Legendarna rzeczywistość i artystyczna wyobraźnia z roku 2017.

Autoportret Stana Appenzellera ze zbiorów w Seillans

Matką Stanisława była Agnès Maria Wolf z Buenos Aires (jej ojciec Rudolf Karl – był farmaceutą i chemikiem, pochodzącym z Gniezna). Rodzinie, o żydowsko – polsko – niemieckich korzeniach, powodziło się nieźle do czasu choroby Rudolfa. Sprzedano więc majątek i podjęto starania o przeprowadzkę do Karlsbadu. Niestety, w tym czasie Rudolf zmarł. Agnès, mając zaledwie 14 lat, wyjechała z matką do Europy. Mieszkały w St. Galen i Hamburgu. W roku 1887 Agnès wyszła za mąż za prawnika, Maksa Augusta Schȁeffera. Sielanka nie trwała długo. W roku 1898, w Davos Maks zmarł na gruźlicę. Agnès, jako młoda i posażna wdowa, była łakomym kąskiem dla potencjalnych zalotników. Już w kwietniu 1900 wyszła za mąż za Zygmunta Apenzellera, bakteriologa, przyszłego właściciela sanatorium w Gorbio koło Mentony (Appezellerowie pochodzili ze Stanisławowa, a Zygmunt po studiach medycznych za granicą zdecydował się praktykować we Francji). Sanatorium, pierwotnie przeznaczone dla osób chorych na gruźlicę, z czasem zmieniło profil i dostosowało się do potrzeb zagranicznych turystów. Postawiono na rehabilitację i choroby nerwowe.

Przedwojenna karta pocztowa z Gorbio (wyszperane w Internecie)

Popyt musiał być duży, skoro Appenzellerów było stać na zakup wilii Château Grimaldi – najpiękniejszej rezydenci w okolicach Mentony. Stanisław  Appenzeller, urodzony w roku 1901\wychowywał się w bajkowym otoczeniu.

Przedwojenna karta pocztowa z Chateau Grimaldi (także Internet)

Kiedy wybuchła I wojna światowa, sanatorium zamieniono na szpital wojskowy, a Appezellerowie (jako obywatele Niemiec) musieli opuścić Francję. Zatrzymali się w Szwajcarii. Do Mentony wrócili w latach 20. XX w. W roku 1926 sprzedano Château Grimaldi, a rodzina przeniosła się do nie mniej reprezentacyjnego domu w Nicei – Château Chembrun.

Stan uczył się w Szwajcarii. Zdał maturę i zatrzymał się w Zurychu, w celu odbycia szkolenia wojskowego. W październiku 1919 r. przeniósł się do Warszawy, wstąpił do Armii Polskiej i brał udział w wojnie polsko-bolszewickiej. Decyzja to wynik rodzinnej tradycji Polaków-patriotów, kultywowana przez ojca Stanisława. Z wojskiem – a konkretnie z lotnictwem – Stan chciał związać swą przyszłość. Uczył się we Francuskiej Szkole Pilotów, ale według dowódców nie miał „drygu do latania”. Stwierdzenie jest poparte dosyć niejasno udokumentowanym wypadkiem, jakiemu uległ Appezeller. Podczas ćwiczeń jego samolot zaczął się palić. Doszło do przymusowego lądowania, a podczas tego zdarzenia Appezeller złamał obydwie nogi i doznał uszkodzenia słuchu. Zamiast służby w lotnictwie został skierowany do Wielkopolskiej Służby Podchorążych Piechoty w Bydgoszczy. Szkolenie ukończył w roku 1921, „uważając się za oficera”.

Odniesione obrażenia, a także niechęć do przestrzegania wojskowego drylu sprawiły, że Stan zamienił służbę wojskową na pracę w wywiadzie. Pomogła mu w tym znajomość z kpt. Alfredem Birkenmayerem. Już w marcu 1926 r. Appezeller został podporucznikiem piechoty w rezerwie i oficerem wywiadu Wojska Polskiego.

Z listów Stanisława do rodziców, których fragmenty opublikowano w monografii Magdaleny Anny Długosz i Stanisława Jakóbczyka dowiadujemy się, że planował on studia malarskie równocześnie ze służbą wojskową. Najpierw uczył się prywatnie, potem – przez rok studiował w krakowskiej ASP, w pracowni Władysława Jarockiego. Kształcił się również  w Monachium. W roku 1928 pokazał swoje obrazy w warszawskiej Zachęcie; działał w strukturach Bloku Zawodowych Artystów Plastyków (tu poznał prawdopodobnie Jerzego Kuncewicza).

Stan Appenzeller, Targ złodziejski w Wilnie (pierwszy obraz prezentowany w Zachęcie)

Angażował się w promocję polskiej sztuki za granicą. Wraz z Haliną Jastrzębowską-Kenarową zorganizował wystawę prac Bloku, w 1936 r., w zamku w Rapperswilu (to wydarzenie dało początek Muzeum Polski Współczesnej). Był komisarzem wystaw polskiej sztuki w Genewie (1937), Sztokholmie (1939) i Londynie (1939-41). Malował, zdobywając popularność i nagrody. Z bliskimi znajomościami w środowisku artystycznym było różnie. O Appenzellerze nie wspominali członkowie malarnii prof. Pruszkowskiego. Jedynie z listów do rodziny dowiadujemy się, że w latach 1936-38 bywał w Kazimierzu Dolnym, mieszkał w Hotelu Polskim Berensa, a do Genewy zgłosił obraz przedstawiający Miasteczko.

Stan Appenzeller – malarz i kurator (fot. zbiory Narodowego Archiwum Cyfrowego)

Legitymujący się francusko-szwajcarskim pochodzeniem, mówiący biegle kilkoma językami obcymi, obyty w towarzystwie, Appenzeller był dobrą partią. Stawiał jednak potencjalnym wybrankom wysokie wymagania. Spełniła je w roku 1937 Anna Bielecka, absolwentka Wyższej Szkoły Handlowej, pracująca w biurach handlu zagranicznego w warszawskim Prudentialu. Anna (Nika) podporządkowała cale życie pracy wywiadowczej i artystycznej męża.

Nika Appenzeller i Jerzy Kuncewicz – gdzie w Nicei (fot. Dom Kuncewiczów-MNKD)

W czasie II wojny światowej Appenzellerowie przebywali w Bernie, gdzie Stanisław był attaché kulturalnym polskiego poselstwa. Jako „comendant Etienne” działał na terenie Szwajcarii, ale także w ruchu oporu we Francji. Za wojenne zasługi został odznaczony Orderem Polonia Restituta; dostał też Krzyż Walecznych, Srebrny Krzyż Zasługi, Krzyż Wojenny i Krzyż Walczącego Ochotnika (trzy ostatnie to odznaczenia francuskie).

Po wojnie Appeznellerowie zostali we Francji. Mieszkali w rodowej siedzibie w Nicei. Odnowili znajomości m.in. z mieszkającymi w Wielkiej Brytanii, a od lat 50. XX w USA Kuncewiczami. Tu ważniejszy był Jerzy – pomagający Appenzellerowi prawnie w sprawach majątkowych. W tym czasie rozwinęła się również najpierw korespondencyjna potem już bezpośrednia przyjaźń Niki z Marią Kuncewiczową. Kłopoty finansowe zmusiły Appezellerów do sprzedaży Chambrun. W roku 1956 kupili posiadłość i winnicę Les Taillades, niedaleko Seillans w Prowansji. Tu odwiedzali ich Kuncewiczowie (później także przyjedzie Jan Józef Szczepański, bratanek Marii Kuncewiczowej).

Stan i Nika Appenzellerowie (oraz kolano Jerzego Kuncewicza) w Les Taillades (fot. Dom Kuncewiczów – MNKD)

Opis dawnej rezydencji przetrwał na kartach prozy Marii Kuncewiczowej. Château Chambrun już nie ma. Razem z dywanami Aubusson i kolekcją mistrzów został zamieniony na leśny obszar koło Draguignan. Stary las, wielka pracownia, fortepian, na którym grywał Paderewski, trochę mahoni à la dworek kresowy z epoki Księstwa, trochę kombatantów z maquis, trochę kazimierskich przyjaciół – Stanisław Appenzeller jest malarzem, farmerem, un vigneron de France, inwalidą polskim i francuskim, artystą wielu klimatów, siwiejącym bogiem swej słowiańskiej Nike.

 Appenzellerowie rzeczywiście zajmowali się rolnictwem (winnica, pasieka, sad), a Stan malował i prezentował swoje prace na wystawach we Francji. Prowadził także salon towarzyski, w którym bywali arystokraci i artyści (m.in. samozwańczy król Polski – Geoffrey Potocki of Montalk, Florent Fels – krytyk sztuki, Lunia Czechowska – modelka Modiglianiego, malarz Max Ernst). W tym okresie również doszło do ochłodzenia stosunków z Marią Kuncewiczową. Pisarka (prawdopodobnie nie znając wywiadowczej przeszłości Appenzellera) usiłowała namówić artystę do powrotu do Polski. Nie zgodził się na to, upewniwszy się o słuszności swej decyzji zarówno u prof. W. Lorenza, jak i we francuskim MSZ.  Zmarł w roku 1980. W następnym roku odeszła jego żona. Spuścizna (meble i obrazy) Stanisława Appeznllera można oglądać w Maison Waldberg w Seillans. Placówka łączy twórczość Appenzellera oraz Maxa Ernsta.

W Internecie udało nam się znaleźć dwie opowieści o Stanisławie Appenzellerze i jego twórczości. Pierwsza – dotyczy jego muzeum w Seillans. Druga pochodzi zza oceanu i odnosi się do obrazu „Targ złodziejski w Wilnie”. To dzieło było (mylnie lub celowo) przez Appenzellera nazywane także „Zaułkiem w Kazimierzu Dolnym”.

https://www.youtube.com/watch?v=CPn2EqFzAfg&feature=youtu.be
https://www.youtube.com/watch?v=sVNr5zQeuG4

Pamiętam – Irena Wiernicka

Podczas wizyt w willi „Pod Wiewiórką” wielokrotnie słyszymy o Państwa spotkaniach z dawnymi mieszkańcami tego Domu. Zawsze w takich przypadkach prosimy o wspomnienia. Dajemy też Państwu czas, aby zebrać myśli przekonując, że każda, nawet najdrobniejsza historia ma dla nas niebagatelne znaczenie. Emocjonalne, ale także dokumentalne. Czasem nasze apele o wydobywanie z przeszłości faktów, związanych z losami Domu, odnoszą skutek. Taki oto prezent znaleźliśmy w poczcie elektronicznej. Autorką tej opowieści jest pani Irena Wiernicka, przewodniczka PTTK. Spotkałyśmy się w czasie wakacji, na tarasie Domu Kuncewiczów. Okazało się, że to miejsce Pani Irena zna lepiej (i dłużej) od nas. Jedynym dokumentem z okresu, do którego już za chwilę Państwa zaprosimy, jest ta fotografia.

Maria Kuncewiczowa z uczestnikami kolonii w Kazimierzu Dolnym w roku 1958, fot. archiwum Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Kazimierz Dolny – wspomnienia z dziecięcych lat

Do Kazimierza nad Wisłą przyjechałam po raz pierwszy na kolonię, w drugiej połowie lat pięćdziesiątych XX wieku. Pamiętam trasę wiodącą w tunelu drzew – starych topoli. Obiekt kolonijny znajdował się w wąwozie Małachowskich, w drewnianej willi „ Wiewiórka”. Na polanie przed willą wśród drzew, krzewów i wąwozów rozbite były namioty, w których sypiały starsze dzieci. W willi znajdowała się kuchnia i stołówka. Na poddaszu były pokoiki, w których mieszkały młodsze dziewczynki.
Na kolonie przyjeżdżałam tu kilka lat jako półsierota „podopieczna” Urzędu Bezpieczeństwa, który to przyczynił się do tragicznej śmierci mojego ojca. Na koloniach tych półsierot było wiele, zarówno z Radomia, jak Warszawy, Kielc i innych miejscowości.
Pierwsze „robaczki świętojańskie” zobaczyłam w Wąwozie Małachowskiego. Podczas wieczornej wędrówki fruwały przed nami maleńkie ogniki. Wąwóz ten to również mogiła przypominająca Juliusza Małachowskiego, który zginął tu w czasie walki o Polskę, w okresie Powstania Listopadowego.
Spacery na Rynek urokliwego miasta wśród wzgórz, wiodły wzdłuż Potoku – Grodarz, wpadającego do rzeki Wisły. Przy ulicy stały kamienice, niektóre zniszczone (czasy powojenne), a na nich rosnące rośliny i drzewka. Zadziwiający to był obraz.
Często chodziliśmy na plażę nad Wisłą. Plaża – piękna, piaszczysta z koszami i leżakami znajdowała się tu, gdzie dzisiaj jest przystań.
Spacerowaliśmy również do kamieniołomów, mijając spichlerze i dawną faktorię angielską z oryginalną architekturą. Z tych spacerów pamiętam liczne sady. Górskie wycieczki: to kościół farny z pięknym wnętrzem i m.in. chrzcielnicą oraz przepięknymi organami, Góra zamkowa z ruinami zamku i basztą, Góra Trzech Krzyży z góry tej roztaczał się piękny widok na ciekawe, „biało – czerwone” miasto (mury z białego kamienia, a dachy z czerwonej dachówki). Pamiętam również platformę widokową dla malarzy na zboczu tejże góry. Wietrzna Góra z cmentarzem i kościołem z klasztorem reformatów – miejsce legend i wspomnienia z okresu okupacji niemieckiej.
Najurokliwsze były spacery wąwozami wieczorami. Zabawy z chłopcami – kto dalej wejdzie w pokrzywy zarastające zbocze wąwozu, tuż przy polanie z namiotami. Brałam w tych zabawach udział – lubiłam rywalizować z chłopakami mimo parzących pokrzyw.
Jednak najciekawsze wspomnienie – podczas kolejnej kolonii – to wyjątkowe spotkanie z byłą właścicielką willi „Wiewiórka”, „panią z Ameryki”. Spotkanie to odbyło się na tarasie. Pisarka Maria Kuncewicz – zauroczyła mnie pięknym opowiadaniem o swoich przygodach, przeżyciach i tworzeniu utworów literackich. Ale najbardziej zapamiętałam wspomnienia z jej ukochanego miasta Kazimierza, do którego chciała wrócić. Po kilku latach dowiedziałam się, że Maria Kuncewiczowa wraz z mężem Jerzym wróciła do siebie, do miasta „Dwóch księżyców”, co mnie bardzo ucieszyło.
Przyjeżdżając tu na wycieczki szkolne zauważyłam w ogrodach po raz pierwszy w życiu przepięknie kwitnące magnolie. Na moich oczach – bez mała – miasto podlegało renowacji i piękniało.
W 1973 roku to tutaj przycumowały żaglówki płynące z Krakowa, Sandomierza – przez Puławy, Kozienice, Warszawę, Płock, Toruń i dalej aż do Fromborka. Było to podsumowanie Harcerskiej Ogólnopolskiej akcji „Frombork 1001” odbudowania miasta po II wojnie światowej i celem uczczenia 500 letniej rocznicy urodzin Mikołaja Kopernika.

Tyle tytułem wspomnień. A tak do wydarzeń z lata 1958 roku powróciła Maria Kuncewiczowa w Naturze.

Pierwsze pytanie, jakie po powrocie w 1958 roku usłyszałam w Kazimierzu było: kto idzie?
Zatrzymałam się w Domu Architekta, bo nasz zajmowała dziecinna kolonia letnia Urzędu Bezpieczeństwa. Nie chciałam tam iść nie ze względu na Urząd – dzieci nie reprezentują urzędów – tylko że prześladowała mnie ciągle Zmowa nieobecnych. Dom, który się nie spalił, był inny niż fikcja. „Antosiu – mówiłam do przyjaciela, malarza – czy ja muszę? Ja już nie chcę tego domu, ja się boję”. – „Chodź Mario, nie bądź tchórzem. Popatrz, jaki księżyc! To ten pierwszy, czerwony, duchy jeszcze nie straszą w wąwozach”. Poszliśmy. (…) Schodków wyrąbanych kiedyś przez sąsiada Wisznię na stoku wzgórza nie było, wchodziło się teraz „od nas” dróżką obok szpaleru, deska ugięła się pod stopami, kiedy przekraczałam rów. „Antoni, czy to jest ten mostek, co go Jerzy położył ostatniego lata? – Chyba ten, dębina jest mocna.” Brama inna. Druciana, nie drewniana. Świerszcze grały, sowy chichotały, trawy rosiły, pachniała maciejka. – „Nie przejmuj się – szepnął Antoni. – Kolonia ma obóz w parku. Wystawiają czujki”. Co miałam powiedzieć? Te dzieci mnie nie znały, ich wychowawcy mnie nie znali. Kto znał? Sowy, bo one długo żyją. Drzewa, bo tylko taka w nich zmiana, bo z brzózek wyrosły brzozy. Plątały się w myśli głupie odzywki: „Jedna pani… dawna właścicielka… ktoś z daleka”. Dzieciak nacierał, pewniejszy siebie, bo zbudził kolegów, żwir chrzęścił, szli na mnie gromadka, maciejka przypłynęła gęstszą falą od strony domu, nie istniejący paw zaskrzeczał na gałęzi, nie istniejący Franciszek gwizdnął na psa – popadłam w stan łaski o odkrzyknęłam: „Swój!”

Pod choinkę – książki dla dzieci z rekomendacją Marii Kuncewiczowej

W czasopiśmie Świat Książki wydawanym w latach 1928-29 przez Jakuba Mortkowicza znaleźliśmy numer, poświęcony literaturze dla dzieci. Piękne to czasy, kiedy wydawcy dbali o to, by na rynku pojawiał się periodyk poświęcony zagadnieniom czytelnictwa, krytyce, zdobnictwu i grafice książki. W wydaniu ze stycznia i lutego 1929 r. znaleźliśmy recenzje książek, które w opinii Marii Kuncewiczowej powinno przeczytać każde dziecko. Z większością tytułów nie mieliśmy problemów, ale jedna książkowa pozycja sprawiła nam kłopot. Nie ustajemy jednak w jej poszukiwaniach. A zatem – do rzeczy:

Boże Narodzenie z dzieciństwa Marii Kuncewiczowej

Święta to czas, do którego często powracała Maria Kuncewiczowa. Wykorzystywała swoje wspomnienia jako pożywkę literacką. O świętach sprzed lat opowiadała również dziennikarzom. Dzięki zdigitalizowanym, archiwalnym numerom Przekroju dotarliśmy do kilku wywiadów z Panią Marią, zamieszczonych w tej gazecie. Wybrałam dla Państwa kilka cytatów z wywiadu, jaki w roku 1983 przeprowadziła z pisarką Wilhelmina Skurska. Jest tu coś o Bożym Narodzeniu, rodzinie i… postawie pisarskiej samej Kuncewiczowej.

Maria, Jerzy i Witold Kuncewiczowie w czasie świąt Bożego narodzenia w USA, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Pisałam, żeby sobie ulżyć. A może i dlatego, że w moim rodzinnym domu panowała tradycja milczenia. Moja matka mówiła o ojcu: tatuś milczy w pięciu językach. Nie było u nas klimatu gawędziarskiego.(…) Gwiazdka to był przyjazd brata, bardzo kochanego przeze mnie, Aleksandra. (…) My mieszkaliśmy w Płocku, w Warszawie, a on żył w dalekim świecie, przysyłał mi kartki z Monachium, z Berlina. Na gwiazdkę przyjeżdżał do domu. Stół wyglądał pięknie, potrawy były takie, jak trzeba. Ja ubierałam choinkę. Oleś zawieszał ozdoby tam, gdzie nie mogłam sięgnąć. Potem była poufna, bardzo czuła kolacja wigilijna: babka, rodzice i my dwoje. Zapraszaliśmy czasami jakiegoś gościa, który zajmował krzesło przeznaczone dla ludzi samotnych.(…) Dobrą wróżką za kulisami wigilijnych wieczorów była babcia (…) Pilnowała żeby wszystko odbywało się według tradycyjnego przepisu. Dużo, za dużo potraw. I kapusta, ryba i śledzie, szczupak po żydowsku, zupa grzybowa, kutia i kisiel z żurawin. Bo to była tradycja wschodniej Polski, gdzie żurawin było w bród. Nie lubiłam ani zupy grzybowej, ani kutii, ani kisielu, ale zjadałam te wszystkie potrawy w poczuciu, że uczestniczę w czymś bardzo ważnym. (…) Wtedy, we wczesnym dzieciństwie, wydawało mi się to wszystko bardzo tajemnicze. Nie rozumiałam dlaczego Dzieciątko, które było bogiem, dlaczego królowie przyjeżdżali do niego z daleka, obdarowywali go wspaniałościami, mówili, że to król żydowski, dlaczego Herod go się bał…dlaczego ten mały król bytował w tak skromnym otoczeniu… oślaczok z jednej strony, bydlaczok z drugiej. To mi się wszystko nie kleiło, a z drugiej strony bulwersowało. Czemu właściwie król leży w żłóbku? (…) Dlaczego tak? Co znaczy dzielenie się opłatkiem? (…) Cały ten rytuał odbywał się w pewnym napięciu. Ściskaliśmy się, całowali z niesłychanym przejęciem, jakbyśmy ocaleli z katastrofy. Ta wigilia zdawała się lądowaniem na bezpiecznym brzegu po okropnych przejściach. (…) Kiedy nawiedziło mnie przeczucie czy może świadomość, że te narodziny ubogiego dzieciątka w betlejemskiej szopce nie są jakimś faktem niezrozumiałym i nieprawdopodobnym? Byłam wtedy z rodzicami na pasterce w kościele warszawskim. Tej nocy coś się we mnie przełamało pod wpływem siły dźwięku chóralnych kolęd. To był dźwięk triumfalny. Ludzie śpiewali kolędy tak, jak pieśń po wygranej bitwie, czy po jakimś historycznym zwycięstwie. Nie rozumiałam tego wówczas, ale mnie to ogromnie przejęło. Dopiero teraz zrozumiałam czym jest triumfalny dźwięk kolędy. Czym był człowiek w życiu prywatnym i publicznym starożytnego Rzymu, czyli przed epoką, którą nawet ateiści – nazywają obecnie naszą erą? Znaczy to, że coś się skończyło i coś nowego w Betlejem, w tej ubogiej stajence się narodziło. Co mianowicie? Zupełnie inny stosunek człowieka do instancji, którą jedni nazywają Bogiem, inni sumieniem, jeszcze inni kulturą. W starożytnym Rzymie, gdzie kultura materialna była wysoka zarówno w życiu prywatnym jak i publicznym, regułą był mord w obronie własnej, czasem dla własnej przyjemności (…) Dopiero od początku naszej ery regułą stało się miłosierdzie. (…) Robota, którą to Dzieciątko urodzone w Betlejem wykonało przez 2000 lat , które są kroplą w oceanie czasu, jest czymś fenomenalnym.

Maria i Jerzy Kuncewiczowie ze Stanisławem Strzetelskim czyli Gwiazdka w USA, fot. ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W wywiadzie z Przekroju sprzed 36 lat jest także słowo o prezentach literackich spod choinki, jakie ukształtowały gust czytelniczy Marii Kuncewiczowej. Może i Państwa zainspirują one do zakupów dobrych książek?

Jeszcze w Warszawie, kiedy miałam pięć lat, może sześć, otrzymałam od ojca elementarz. (…) Książka miała format wytwornego albumu z prześlicznymi ilustracjami na pięknym papierze, w twardej okładce. Wiadomo czym jest dla człowieka umiejętność czytania. Kiedy zobaczyłam , jak ten alfabet wygląda w tak pięknej oprawie, mimo woli nabrałam szacunku i dla nauki czytania.(…) Dopiero jednak książka otrzymana na gwiazdkę od mojego zagranicznego brata zapoczątkowała we mnie artystkę z wyobraźnią. Był to Piotruś Pan z pięknymi ilustracjami Rackhama. Z tychże ilustracji dowiedziałam się, że niemowlę w swojej nocnej koszulce może lecieć nad dachami uśpionego Londynu, że niektóre chryzantemy mają twarze starych kobiet, ze istnieje cały ogromny świat, na codzień niby to niewidzialny, ale tym niemniej prawdziwy.

Następną fazą fascynacji był prezent, który znalazłam pod choinką Takie sobie historyjki Kiplinga. Szczególnie mnie przejęło opowiadanie o kocie, który chodził własnymi drogami i wszystko mu było jedno, kędy. Opowiadanie to trafiło na podatny grunt w mojej naturze. Zawsze właściwie byłam osobniakiem. Nie lubiłam należeć do żadnej grupy, bandy, do żadnego towarzystwa. Ten kot kiplingowski – widzę go i dziś z wyprężonym ogonem, kroczącego aleją ginącą gdzieś w przestrzeni, naokoło pustka, a on sam jeden. Tak się właśnie czuję.

Pierwsze wydanie książki „Takie sobie historyjki” Kiplinga fot. wikipedia.com

Ten i inne ciekawe archiwalne artykuły Przekroju – pod adresemhttps://przekroj.pl/archiwum

Dwa Księżyce – inaczej

Maria Kuncewiczowa w roku 1929 rozpoczęła publikację opowiadań, zgromadzonych później w tomie Dwa księżyce i wydanych w roku 1933. Książka jest dla naszego Domu ważna z kilku powodów. Po pierwsze, akcja opowiadań toczy się w Kazimierzu Dolnym. Mimo, iż wiele z nich może irytować egzaltacją i sztucznością (tak, potrafimy krytycznie spojrzeć na twórczość M. Kuncewiczowej), nie sposób odmówić im ogromnej roli dokumentacyjnej. Nie bez powodu mówimy o nich „fotografie rzeczywistości”. Po drugie – ta książka rozpoczęła wielką karierę Kazimierza Dolnego – jako kurortu bohemy. Trwa ona niemal nieprzerwanie do dziś. Po trzecie (i wcale nie ostatnie) to właśnie Dwa księżyce są literackim fundamentem kazimierskiego Domu Kuncewiczów. Wymieniać można w nieskończoność, ale nie po to absorbujemy Państwa uwagę.

Maria i Witold Kuncewiczowie w ogrodzie pierwszej kazimierskiej chatki, lata 20. XX w. fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Opowiadania, opublikowane w Dwóch księżycach ukazywały się w różnych gazetach (Wiadomości Literackie, Polska Zbrojna, Droga, Kobieta Współczesna, Gazeta Polska). Prawie wszystkie znalazły się w zbiorze. Prawie… Jedno z nich nie zostało opublikowane po wojnie. Ani w książce, ani też przedrukowane. Korzystamy z dobrodziejstwa archiwów cyfrowych i za Kobietą współczesną nr 49 z 8 grudnia 1929 r. zamieszczamy opowiadanie Powrót Tarłowskiego.

Z (nie tylko literackiej) szafy Marii Kuncewiczowej – o ubiorach opisanych oraz historiach, związanych z oryginalnymi strojami Marii Kuncewiczowej ze zbiorów Domu Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym

Wszystkim, którzy nie mogli uczestniczyć w e-konferencji na temat strojów muzealnych polecamy poniższy tekst:)

Kazimierz Dolny miał szczęście do artystów- w tym fotografów. Ich zdjęcia w połączeniu z dokumentem, reportażem bądź  literaturą dostarczają ciekawego materiału badawczego. W zbiorach Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym jest blisko 30 zdjęć Edwarda Hartwiga. Artysta tak  opowiadał o swojej fascynacji światem bohemy:

Widywałem ich u Berensa, gdzie przychodzili na posiłki zakrapiane nierzadko alkoholem, z zazdrością słuchałem dobiegających mnie odgłosów ich beztroskich rozmów, zachwycały mnie ich białe wymięte spodnie płócienne, kolorowe szale na szyjach i zgniecione kapelusze chroniące głowy przed słońcem. (…) Różnice zachowań i obyczajów w różnych środowiskach społecznych były wówczas ogromne. Panowie mieszczuchy potrafili jeszcze wybrać się na trawkę w lakierkach i nawet młodzi ludzie ubierali się na co dzień starannie. Co tu dużo mówić – zapragnąłem znaleźć się w tej atmosferze sztuki i pozornej beztroski, tego odmiennego fasonu i odmiennych trosk.[

E. Hartwig, Artyści w Kazimierzu Dolnym fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Opis malarni kazimierskiej w felietonie  Rezerwat dzikości z roku 1933 zamieściła Maria Kuncewiczowa. Dziwacy przystrajają się w jak najdziwaczniejsze kawałki: damy w spodniach i plantatorskich kapeluszach brodzą między furami, na których w słup soli zamieniaj a się chłopki; panowie odstawiają piratów, pasterzy, Sudańczyków, Colas Breugnonów albo plażowych incroyables. Tak ukostiumowani, jeszcze częściej – przy pogodzie – rozebrani do ostatecznych granic policyjnej wyrozumiałości, nic dziwnego, że malarze do dziedziny rzeczy zabawnych zaliczają letników w ich fabrycznych piżamach i uroczystych rękawiczkach. Do motywu podziału świata na barwnie przebranych artystów (przy czym słowa przebranie używam świadomie), odświętnie ubranych turystów oraz mieszkańców Kazimierza Dolnego w swojej codziennej odzieży pisarka będzie się odwoływać wielokrotnie. W jej licznych wspomnieniach powracał obraz kolorowo i dziwacznie  ubranej grupy, otaczającej Tadeusza Pruszkowskiego, profesora, potem  rektora warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, uważanego za twórcę i propagatora kolonii artystycznej w Kazimierzu Dolnym.  Nieodłączną uczestniczką tych maskarad była żona prof. Pruszkowskiego, Zuzia, utrwalona na kartach Oczarowań Ireny Lorenotowicz jako zwolenniczka krynolin noszonych na co dzień, cała jak ze starej powieści, co sama zdawała się być uśmiechniętym, swoim własnym portretem.

Tadeusz Pruszkowski, Portret żony fot. ze zbiorów polona.pl

Nie inaczej prezentuje się sama Irena Lorentowicz, opisywana przez Marię Kuncewiczową następująco: dziewczyna w wielkim kapeluszu słomianym, w sukni białej w różową kratkę, zamyślona, zapatrzona w kazimierzowskie dziwy, olśniona, roztargniona, z jasnymi lokami wkoło twarzy jak migdał, z maleńkimi ustami, które jak pyszczek rybi łapczywie chwytają słońce – dziewczyna z barankiem – a może to był piesek? – dziewczyna z książki o przygodzie, dziewczyna obraz.

Irena Lorentowicz fot. wikipedia.pl

Trzy kazimierskie gracje miały na swoim koncie nie lada odzieżową psotę. Maria Kuncewiczowa wraz z Zuzią Pruszkowską i Ireną Lorentowicz poszły na targ ubrane w dziwaczne kapelusze i koszule nocne w stylu empire. Z szokowania miejscowych handlarzy i Żydów nic nie wyszło. Zarówno jedni jak i drudzy oswoili się z widokiem „dziwaków”, przyjeżdżających do Kazimierza.

Samych mieszkańców Kazimierza udawało się także wciągnąć w przestrzeń wykreowanego strojem świata artystów. Było tak podczas zabaw kostiumowych, organizowanych przez Pruszkowskich.  Podczas jednej z nich bracia Seidenbeutle, zbroczeni krwią… olejną, z czaszkami rozłupanymi przez tasaki z… papier mache, które to tasaki uparcie tkwiły w strasznych ranach, nękali niewtajemniczonych[ Swoistym przedstawieniem kostiumowym była również ceremonia obłóczyn czyli pasowania na artystę.

Prof. Tadeusz Pruszkowski w otoczeniu studentów fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Artystom ubarwiającym kolorytem Kazimierz Dolny nie brakowało inwencji. W  opisie  Kuncewiczowej  Gauguin nie wiedział ciemniejszej Tahitanki niż Teresa Roszkowska – wamp kazimierskiej malarii. Aleksander Żyw chadzał w turbanie, Edzio John kapał się i sypiał w baskijskim berecie. Tadeusz Pruszkowski – patron bractwa Łukaszowców – chętnie przywdziewał sombrero. Podpatrywanych w czasie wakacji artystów pisarka sportretuje w cyklu opowiadań Dwa księżyce, które ukazały się w roku 1933 i przyczyniły do popularyzacji Kazimierza  jako kurortu  bohemy. Niezamierzonym celem Kuncewiczowej było również to, że opisani przez pisarkę artyści mieli jej za złe fakt robienia reklamy „ich” Miasteczku. Nie wspominając o tym, że niektórzy uczestnicy plenerów w Kazimierzu  poczuli się „wykorzystani”, bo sportretowani na w opowiadaniach. Tolerancja mieszkańców Kazimierza względem Marii Kuncewiczowej była większa – za Dwa księżyce roku 1938 pisarka otrzymała honorowe obywatelstwo Miasteczka. 

Teresa Roszkowska, fot wysokieobcasy.pl /gazeta.pl

Warto zaznaczyć, że pobłażliwość mieszkańców Kazimierza Dolnego na artystyczne wybryki miała  wymiar praktyczny: letnicy – a do tej grupy można zaliczyć także i artystów – byli dla mieszkańców źródłem zarobku na resztę roku.

Życzliwie do świata wykreowanego przez artystów w Kazimierzu Dolnym odnosił się kazimierski bywalec –  polityk, Ignacy Daszyński.  Regularnie przyjeżdżał do Miasteczka, miał też swój dom na Czerniawach. Kuncewiczowa opisała jeden z wieczorów, jakie Daszyński spędził u niej w chałupie (są to czasy sprzed willi „Pod Wiewiórką”). Daszyński przyszedł bardzo uroczysty: czarne ubranie, świetne palto o znakomity, nowiutki kapelusz. Podziwialiśmy go, skoro tylko brame przekroczył: między maciejka i nagietkami wyglądał nieoczekiwanie w tym dyplomatycznym stroju (…) Tłumaczył się, że nazajutrz rano będzie przyjmował parlamentarzystów francuskich, wiec w nocy zaraz jedzie do Warszawy, na przebieranie się nie będzie czasu.   Miły wieczór dobiegł końca. Goście zaczęli się rozchodzić, tylko Daszyński nie mógł odnaleźć swojego płaszcza. Okazało się, że młody pies Kuncewiczów upatrzył sobie akurat palto i kapelusz Ignacego Daszyńskiego. W płaszczu  wygryzł dwie gigantyczne dziury, a nakrycie głowy psie zęby pozbawiły ronda.  Daszyński zaskoczył zebranych (i uchronił psa Kuncewiczów przed karą). Zarzucił na plecy łach, włożył denko od kapelusza na głowę i odszedł taki sam, jak przyszedł – niezwykły  – wspominała Kuncewiczowa.

Ignacy Daszyński fot. polona.pl

Niezwykłych postaci w tym okresie nie brakuje. To nie tylko przyjezdni, ale również mieszkańcy. Kazimierska krawcowa, Waleria Zdanowicz doczekała się aż dwu portretów literackich. Reporterski zamieścił Konrad Bielski. Jak przystało na kogoś, kto przeżył wielką tragedię – wspominał Bielski w Spotkaniach z Kazimierzemchodziła zawsze w żałobie. Czarna obcisła suknia, pod szyją koronki, na rękach obowiązkowo czarne mitenki, w ręku parasolka. Czesała się w koronę i malowała się czarnym ołówkiem poniżej brwi. Jednak przesadnie żałobne szaty okrywały ciało kobiety, która swoim charakterem zaprzeczała na każdym kroku makabrycznym rekwizytom.  Wykwinty salon mody prowadzony przez pannę Walerię i jej siostrę, Teklę był  miejscem spotkań towarzyskich nie tylko  dam. Gościli tu artyści, a admiratorem talentu i urody panny Walerii był ć sam Tadeusz Pruszkowski.

Mniej pochlebna dla kazimierskiej krawcowej była Maria Kuncewiczowa, portretując ją w powiadaniu Szaleństwo, w cyklu Dwa księżyce. Przeszłość Walentyny Krajewskiej mieści się w portrecie – w owalnej ramie z mahoniu biust, zapieniony riuszkami z crepes lisse’y. Postać górą rozkwitnięta w loki, szumna od trenu z balayeuse’ ą, podobna do nabrzmiałej fali.   Portret jest zamykany w salonie, a sama krawcowa jest jak starodawny monarcha wobec swego państwa: rządzi i poufałości unika. Nie znosi dziwactw. Klosze, fulary, flamizol, godety, Femina – nic jej nie zaskoczy. Choć zna paryskie i wiedeńskie żurnale, sama nosi suknię „Princesse” – gładką, szarą, do kostek. Z tej sukni nikt nie żartuje, bo jej nie widać; jest elizejskim cieniem między toaletami.

Elizejskim cieniem z pewnością nie jest Flora, bohaterka opowiadania Ballada o pięknym dniu. Ma na sobie organdynową suknię białą z krótkim rękawem, szczupłą w pasie, dołem kolistą. Na głowie wielka pastera, w ręku żółte kwiaty, pantofle na wysokich obcasach. Nie tylko ten, ale i inne stroje Flory są na tyle zjawiskowe, że ich właścicielka ochrzciła je z francuska: jaskrawa sukienka zapowiada „Plaisir” a fiołkowa z niebieskim – „Espoir”. Biała, od której zaczął się opis to oczywiście „Amour”, wybrana specjalnie na spotkanie z Przyjacielem, który ma przyjechać do Miasteczka. Nie pomoże negliż „Passion”, bo Przyjaciel wybierze gołe ramię służącej – Kasi. Strój, opatrzony najpiękniejsza nazwą nie jest w stanie rozbudzić namiętności Przyjaciela, dla którego pociągające i egzotyczne jest brudne piękno wiejskiej dziewczyny.  Flora wraca spłakana – w zgasłej szacie Passion. (…) O smutku! Nasiąknięty rosą , leży tutaj – płaszcz Melancolie”.

Flora w sukni Amour (J. Szczepkowska) fot. Filmoteka Narodowa

W  opowiadaniu Turban i Dzika strój ma stać się przepustka do lepszego świata.  Szymon jest żydowskim malarzem zakochanym w aktorce , Madzi-prawdziwej słowiańskiej piękności. Artysta, aby zwiększyć swoje szanse przebiera się  za Araba. Do tego celu posłuży Szymonowi wzorzysty, jedwabny ręcznik. Maskarada okazuje się sukcesem. Schadzka tej pary zakończy się incydentem, który studzi żar w sercu.

Na poręczy – jak ptak na gałęzi – siedziała dzika kobieta. Wokoło głowy trzęsły się pióra, na tułowiu gorzały różnorakie kolory…(…) To była Madzia – aktorka.  (…) To jestem ja… prawdziwa. Nie cierpię mdłej urody, ona jest u mnie czymś przypadkowym… właściwie – czuję się dzika. Dodała namiętnie – Pan mnie lubi. I pan jest srogim, wspaniałym, egzotycznym mężczyzną… Chcę być dla pana piękna i prawdziwa. Szymon milczał.  Czuł. Jak na miejsce błogiej chuci wstępuje w niego bolesna czczość. Zaśmiał się (…) – A rzeczywiście… Wspaniała, dzika para… Może byśmy się wybrali do fotografa? Będzie pamiątka z wakacji.

Tak więc strój, który miał być biletem wstępu  do świata zarezerwowanego dla chłodnokrwistych blondynów okazał się  iluzją.

Sombrero i dzika czyli Teresa Roszkowska i Tadeusz Pruszkowski

Próbę zerwania z kreacją – podkreśloną oryginalnym strojem podejmuje się Iza, bohaterka opowiadania Kłamstwo. Iza odstaje od grupy. Nie znaczy to jednak, że nie zorganizuje pożegnalnego przyjęcia na zakończenie wakacji. Podczas zabawy Iza podejmie próbę zdemaskowania, odarcia z kostiumów, przebrań swoich przyjaciół. Sama- w imię prawdy – rozbierze się do naga. Powiało groza od nagiego ciała.(…) Oni-bezradni- zaczęli ciskać w ślad za nią szale i marynarki. Wyglądało, jak gdyby szmatami chciano zdusić ogień. Ale ona nie dała się ugasić.   Niestety, próba odarcia z kostiumów czyli pokazania prawdziwego ja uczestników zabawy kończy się niepowodzeniem. Przypadkowym świadkiem sceny będzie miejscowy pasterz, Michał. Zmiany – choćby w ubiorze – nie dostrzeże, bo jest ślepy.

Świat przebrań nie jest obcy również w powieści Tristan 1946. Kate – ukochana Michała, syna narratorki, za sprawą : sukni, butów i biżuterii – zmienia się z gąski w bywalczynię salonów. Potrafi – jak kameleon dostosować się tweedami zarówno do środowiska angielskich naukowców, jak również w seksownych czerniach – wtapia się w świat angielskiej bohemy. Tę zdolność mimikry Kate wykorzysta jak modelka.

Zaprowadziłem Jekaterinę do wielkiej agencji dla modelek, gdzie są kursy dla rajskich ptaszków, co zmieniają dziesięć upierzeń na godzinę.(…) Po miesiącu Katia z buzia w podkówkę, z długą grzywką przez którą widać oczy upatrujące niebieskich migdałów ukazała się w Vogue, owinięta w worek, który kosztuje sto funtów szterlingów. (…) Paris Match i Harper’s Bazar kupuje moje głupie miny i długie nogi (…) Raz jestem  dziewczyną ze wsi w kretonowej sukience z psem na smyczy raz diabeł w bryczesach i swetrze pod brodę raz syrena z gołymi plecami z kieliszkiem w ręku to znowu znudzona milionerka na jachcie albo oblubienica w welonie, niektóre pozy powtarza się dziesięć razy z rękami podniesionymi. Siedząc trzeba mieć nogi dokładnie tak skrzyżowane jak Peter (fotograf przyp. aut) każe żeby pokazać linię (…) Peter krzyczy nie rób smutnej miny wżyj się w uczucia dziewczyny która przezywa swój najszczęśliwszy dzień i ja się wżywam.

Eleen Herlie, pierwsza żona Witolda Kuncewicza (pierwowzór Kate z „Tristana 1946”

Strój jako komentarz rzeczywistości to częsty element autobiograficznych książek Kuncewiczowej. Stałymi cechami opisów jest ironia i nuta niedowierzania, ze oto mamy do czynienia nie tylko z elegancką kobietą, ale także uznaną pisarką. Któregoś zimowego wieczoru przyszłam na przyjęcie w Akademii Literatury na Krakowskim Przedmieściu dumna z żółtej bluzki i długiej spódnicy. Przez krepę i aksamit nie było widać pisarki. Flirtowałam. (…) Nie mam pojęcia, w jaki sposób odebrałam nowy patent, pamiętam żółtą bluzkę, koniak i zdziwienie – pisze Kuncewiczowa w Naturze.  Zwyczajny sweter urasta do stroju królów. Siedzę w białym swetrze przy obiedzie, kiedy Figaro w szynelu listonosza przynosi korespondencję. Za sprawa jego ukłonów, szastana nogą, całowania ręki mój sweter zakwita jedwabnymi różami, z włosów osypuje się wonny puder, w dali na miejsce puławskich Azotów wypływa Wersal i nadąża trąbka pocztyliona.

Opis stroju to również odautorski komentarz zmieniającej się rzeczywistości.  O wykładzie na uniwersytecie w Berkeley przed rewoltą studencką Kuncewiczowa pisała: dziewczyny Madonny i dziewczyny-kurtyzany z gołymi udami sprzedawały pęki narcyzów „na cel”. (…) Czarni kołysali biodrami, blondyny w szczątkowych bikini klaskały do taktu. Widziano kostiumy wszystkich epok i ras. Poważna dziewczyna dźwigająca bez wysiłku wiolonczelę, przeszła koło mnie ubrana w długa suknie biedermeier i biały fartuszek z falbanką, obok niej prześliznęła się grecka bogini w tunice przed kolana, zaraz za nią, tuląc skrypty do piersi, sunęła indyjska matrona w sari, przy niej malutki Japończyk w sztuczkowych spodniach. Strzępiaste kurty cowboyów, meksykańskie kapelusze, barbarzyńskie golizny  – i włosy, włosy. Ludzie ubrani zwyczajnie wyglądali jak przebrani.

Niestety, estetka literacka mnie ma litości dla starości. Tłok robią baby w spodniach pstrych, nierzadko kraciastych opinających tłuste zady- komentuje udział swoich – jakby nie było rówieśniczek – na wystawie impresjonistów we Francji. Brak tolerancji Kuncewiczowej dla wolności stroju seniorek jest co najmniej zaskakujący, bo w najgłośniejszej książce Cudzoziemka kazała głównej bohaterce, Róży nałożyć ubranie nielicujące z wiekiem i statusem. Zlekceważyła  córkę. Kupiła czerwony żakiet i jasne palto. To ziściło się – odrzuciła czerń. Nie dostojeństwo, jak chciała Marta: czerń w stroju Róży oznacza czekanie. Ciekawe, że ten cytat jest niemal ikoniczny dla polskich feministek.  Ich głosem przemawia literaturoznawczyni, Izolda Kiec: Królowa się nie poddaje. Jak Róża, która wbrew sugestiom córki kupuje żakiet w kolorze nielicującym ponoć z dostojnym wiekiem kobiety. Czerwony – na znak niezależności, wolności i…dumnej samotności. Jako sprzeciw wobec starości, odtrącenia… czerni… biernego czekania… cienia… wobec – szarej sukienki.

To, że Maria Kuncewiczowa była elegancką kobietą wspominają do dziś mieszkańcy Kazimierza. Z klasą nosiła zarówno garsonki, jak również… spodnie. W kolekcji zdjęć prof. Tadeusza Kłaka z sympozjów w Nałęczowie wypatrzyliśmy m.in. zdjęcie Kuncewiczowej w rozszerzanych spodniach. Pisarka wyglądała w nich świetnie. W garderobie Pani Marii wisiały niegdyś futra z norek, a kasetkę na biżuterię wypełniały zabytkowe oraz egzotyczne drobiazgi. Sporo oryginalnej biżuterii pisarka otrzymała w prezencie od swojego syna, Witolda. Działo się to w czasach, gdy pływał on na statkach u wybrzeży Afryki. Niestety, w oddziale literackim Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym zachowało się niewiele oryginalnych strojów Marii Kuncewiczowej. Powód jest prozaiczny – większość z nich pisarka rozdała rodzinie, bliskim i przyjaciołom. W dwóch wypadkach możemy jednak mówić o „cudzie” odnalezienia.

Pierwszym jest brązowa peleryna wełniana ze srebrną zapinką. Pisarka nosiła ją z szykiem do końca życia. Utrwalił to w filmie „Wspomnienia o ludziach, książkach i zdarzeniach” Ludwik Perski. Po śmierci pisarki, pelerynę otrzymała Barbara Mazurkiewicz, żona dyrektora Domu Prasy, sąsiadującego z willa „Pod Wiewiórką”. Po latach, peleryna wróciła do ekspozycyjnej garderoby naszego muzeum.

Drugim ciekawym eksponatem jest bluzka z jedwabiu w kolorze écru z drobne czerwone kwiatki. Pisarka kupiła ją we Włoszech. Bluzka również została podarowana. Jednej, a następnie kolejnej właścicielce. Na szczęście, materiał był tak mocny, że przetrzymał wędrówkę i noszące ją panie. Jedyną modernizacją, jaką przeszła bluzka było skrócenie rękawów. Ne mniej interesująca jak historia wędrówki jest ikonografia, dokumentująca „karierę bluzki”. Była ona ni mniej ni więcej na audiencji u Jana Pawła II. Okoliczności powstania fotografii Maria Kuncewiczowa opisała w Przeźroczach i Listach do JerzegoZ prasy włoskiej wiedziałam, że kardynał Wojtyła został uznany za papabile (ewentualnego papieża przyp. aut.) Wiedziałam o nim więcej: że kiedyś mianowany biskupem, nie zaniedbał swoich praktyk księżowskich z czasu okupacji – nadal odwiedzał chorych i pocieszał umęczonych.  Więc oczekiwanie przywoływało dwie postaci: uczonego teologa, przemawiającego wieloma językami i chrześcijanina o gorącym sercu. Czekaliśmy dość długo z przyczyny, którą młody sekretarz pokrywał dyskrecją. Nareszcie otwierają się drzwi i wchodzi, kuśtykając na nodze owiniętej bandażem, osoba duchowna o powierzchowności powszedniej, raczej zakłopotana, życzliwa.

Siadamy blisko siebie. Kardynał przeprasza za spóźnienie: skręcił nogę i musiał poddać się zabiegowi. Zatem spoza dwóch oczekiwanych postaci wyłania się trzecia: alpinista. (…) Oto Karol Wojtyła – aktor, poeta, alpinista, Polak, dusza miłosierna, kardynał papabile –siedział na krzesełku obok, taki sam stwór dwunożny i dwuręki jak ja, ale inny. I z całą tą innością materialnie obecny.

Leśnik Marii Kuncewiczowej po latach

Otrzymaliśmy bardzo miły list od poety, miłośnika literatury i kustosza jednego z naszych ukochanych skansenów w Holi, Tadeusza Karabowicza. W portalu pisarze.pl (Nr. 24/20 (469). 17 listopada 2020) zamieścił on recenzję książki Leśnik, wraz ze wstępem dotyczącym spotkania z Marią Kuncewiczową. Tm bardziej nam miło, że mogliśmy skorzystać zarówno z tekstu, jak i pięknego portretu autorki Leśnika.

Odwiedzając Marię Kuncewiczową w 1979 roku w jej domu na wzgórzu w Kazimierzu Dolnym nad Wisłą, zabrałem ze sobą dwie moje ulubione książki pisarki Leśnik (Warszawa 1962) i Tristan 1946 (Warszawa 1979). Maria Kuncewiczowa przyjęła mnie wówczas w salonie z piecem huculskim, ale sama rozmowa odbyła się przed lustrem Heleny Modrzejewskiej. Rozmawialiśmy o nurtach estetycznych w literaturze i w poezji. Pisarka podzieliła naszą rozmowę na dwie części, jedna dotyczyła jej twórczości, a druga była poświęcona mojej poezji. Byłem onieśmielony otwartością pisarki i jej trafnymi przemyśleniami na temat roli literatury w życiu człowieka. Mimo ciepłej jesiennej pogody, w dolnej części domu kazimierskiego pisarki było chłodno, towarzyszył więc nam nawiew farelki elektrycznej. Na pożegnanie Maria Kuncewiczowa podpisała dla mnie obie książki i uradowany zbiegłem wąwozem Małachowskiego na Rynek. Upłynęło wiele lat od tamtego spotkania, a jednak pożółkłe książki z autografami nie straciły swojej mocy literackiej. W sierpniu tego lata, wróciły do mnie wspomnieniem ze zdwojoną siłą, a zwłaszcza Leśnik pisarki.

Zbigniew Ikona Kresowaty, Portret Marii Kuncewiczowej
Powieść Leśnik, w twórczości Marii Kuncewiczowej jest dziełem wyjątkowym. W literaturze polskiej drugiej połowy XX wieku, są właśnie dwie takie wyjątkowe książki, Marii Kuncewiczowej Leśnik i Czesława Miłosza Dolina Issy. Obie były wydane na emigracji przez Instytut Literacki, w numerowanej serii Biblioteki paryskiej „Kultury”. Powieści ukazały się w tym samym przedziale czasowym, Leśnik w 1952 roku, Dolina Issy w 1955 roku. Także obie powieści miały podobne losy czytelnicze. Zostały w krótkim czasie przetłumaczone na język angielski i z dużym sukcesem trafiły na amerykański rynek księgarski. Jednakże ich wyjątkowość tkwi zgoła w czym innym. Są one zmitologizowanymi opowieściami autobiograficznymi. Powieści mają wyraźnie retrospektywny charakter, o cechach duchowego przesłania. W obu, stosunek do przeszłości jest zbliżony, gdzie następuje apelacja do epickiego dystansu czasowego. Zwłaszcza w Leśniku, dystans ten jest przestrzenią indywidualną, określoną poprzez prywatność bohaterów powieści. Nie wstydzą się oni swoich emocji, są szczerzy i otwarci. To ważny psychologiczny aspekt wielu utworów Marii Kuncewiczowej.

Powieść Marii Kuncewiczowej zaczęła powstawać na progu kończącego się dwudziestolecia międzywojennego. Jej pierwszy rozdział, jako Mąż Róży, ukazał się  w 1939 roku w "Wiadomościach Literackich". Była to typowa praktyka pisarska, gdzie powieści drukowano w prasie, najczęściej o cotygodniowej częstotliwości w odcinkach. Praktykę tę, Maria Kuncewiczowa przeniosła w realia emigracjne, gdy gnana zawieruchą wojenną znalazła się we Francji, a następnie w Anglii. Niewielkie honoraria autorskie, dawały pisarce status bycia literatem. Jednak autorka zmieniła pierwotną koncepcję powieści, drukowaną w odcinkach prasowych. Dla  utrzymania statusu pisarskiego na emigracji, przygotowała powieść w całości i Leśnik, został ogłoszony drukiem w Instytucie Literackim w Paryżu. Poprzedzały go dwie inne ważne publikacje pisarki Klucze (Londyn 1943) i Zmowa nieobecnych (Londyn 1946). Wracając do tematu zawartego w Leśniku, Maria Kuncewiczowa przywoływała pierwotną koncepcję utworu. Polegało to na tym, że pisarka pogłębiła fabułę na poły biograficzną, typową dla powieści, a na poły wielowątkową z rozbudowanymi dialogami i opisami przyrody. Ogłoszając powieść w takiej konfiguracji treściowej, w 1952 roku, podbiła rynek angielskojęzyczny. Powieść bowiem towarzyszyła Kuncewiczowej w jej amerykańskim okresie emigracyjnym. Na rynek krajowy została wprowadzona przez Instytut Wydawniczy "Pax". Po częściowym powrocie Marii Kuncewiczowej z emigracji. Pisarka zawarła z Instytutem szereg umów na krajowe wydanie jej dzieł literackich.

Po powrocie do kraju w 1969 roku, Maria Kuncewiczowa przyjechała do Kazimierza Dolnego, by odzyskaać zajęty przez władze PRL jej przedwojenny dom na szczycie wąwozu. Dom ten przy ul. Małachowskiego 19, zwany willą "Pod wiewiórką", powstał 1936 roku według wykonanego z rozmachem projektu architekta Karola Sicińskiego. Było to zlecenie męża pisarki Jerzego, prawnika, literata i polityka ruchu ludowego, jako prezent dla jego żony Marii Kuncewiczowej. Poprzez odzyskanie domu, Kuncewiczowie dokonali świadomego wyboru –  powrotu z emigracji do Polski. Wracając do kazimierskiego domu, odtworzyli jego przedwojenną aurę literacką. Wprowadzili do domu kilka tajemniczych perełek, a mianowicie stół Leona Wyczółkowskiego, lustro Heleny Modrzejewskiej, obrazki Nikifora oraz ceramikę Pablo Picasso, zakupioną w jego pracowni w Paryżu. Odnowili również bibliotekę i własne gabinety pisarskie. Przez szereg lat, dzielili czas na letnie powroty do Polski i jednocześnie zimowe wyjazdy do Włoch, USA i na Zachód Europy. Jak wspominała pisarka w Listach do Jerzego (Warszawa 1988), dom ten miał być także gniazdowiskiem dla jej syna Witolda. Jednakże tak się nie stało, los napisał bowiem inny scenariusz wobec Witolda Kuncewicza, mieszkał on bowiem w USA. Letnie miesiące, spędzane przez pisarkę w Kazimierzu Dolnym, zaowocowały licznymi przyjaźniami z ludźmi kultury oraz literatury. Zawiązała się zwłaszcza prawdziwa serdeczność z Helenę Zaworską (1930-2014), wybitną krytyczką literacką i historykiem literatury. Plonem spotkań kazimierskich było wydanie książki  Rozmowy z Marią Kuncewiczową (Warszawa 1983). W książce tej pisarka ośmieliła się na bardzo prywatne poglądy na temat jej twórczości, rodziny, pisarstwa, i podróży po świecie. Tutaj znalazły się również nieznane zdjęcia z archiwum Marii Kuncewiczowej, ukazujące jej życie i twórczość na tle zmieniającego się XX wieku.

Status powieści pisarki, wydawanych po jej powrocie z emigracji w państwowej oficynie SW "Czytelnik" oraz Instytucie Wydawniczym "Pax", stawiał ich autorkę wśród grona elitarnych pisarzy polskich. Przedwojenna renoma Cudzoziemki (Warszawa 1936), przetłumaczonej na 14 języków, dawała Marii Kuncewiczowej laur pierszeństwa wśród ówczesnej elity pisarskiej. Żywe związki z Instytutem Literackim w Paryżu, jej aktywność w PEN-Clubie, wykłady w latach 1962–1968 na University of Chicago, zaowocowały dużą popularnością pisarki. Na spotkaniach autorskich, zwracano uwagę na jej wygląd zewnętrzy, głównie z dbałością upięte włosy i makijaż, ogólnie na jej amerykańskie ubiory - rzeczy które w rzeczywistości PRL-u wydawały się domeną ludzi bogatych. Niezależne poglądy wypowiadane na spotkaniach autorskich, także przez towarzyszącego jej męża Jerzego Kuncewicza, sprawiały, że rzadko zapraszano pisarkę do ówczesnych Domów Kultury i KMPiK-ów na prezentacje książkowe. Jednakże Maria Kuncewiczowa miała swoich wiernych czytelników, którzy czytali jej książki i śledzili za nowościami wydawniczymi pisarki.

Głównym bohaterem powieści Leśnik, Marii Kuncewiczowej jest Kaziuk, Casimir, czyli Kazimierz Krzysztofowicz. Ojcem Kazimierza jest Piotr Krzysztofowicz, szlachcic i Polak za pochodzeniem, lecz wrosły w prowincję i piastujący zawód urzędnika carskiego. Jest on człowiekiem nieszczęśliwie zakochanym w hrabiance Izabelli Rawicz. Hrabianka jest dziwaczką i nie przystaje do parametrów poleskiej prowincji, ale poprzez to jeszcze bardziej wzbudza zainteresowanie Piotra Krzysztofowicza. Matką Kazimierza jest Cecylia Eichler (Krzysztofowicz), córka protestanckiego Niemca i tutejszej prawosławnej Martyny. Kazimierz dobrze pamięta pokłony babki przed prawosławną ikoną Bogurodzicy i niemieckie modlitwy dziadka. Rodzina Kazimierza jest  więc  wielonarodową i religijną mozaiką. Jednak religijne i narodowe pochodzenie rodziny, umieszcza on w przeszłości. Dla Kazimierza jest to raczej połączenie różnorakich typów ludzkich. Szuka natomist swojej tożsamości, w tym co opowiada w tajemnicy i uniesieniu jego ojciec. Interesuje go zwłaszcza etos powstańczy rodziny. Wie bowiem od ojca, że powstańcy stacjonowali w puszczy, ukrywając się przed przeważającymi oddziałami carskimi, że dostawali od dziadków jedzenie do lasu. Matka ubolewa, że chłopiec marnuje się na prowincji i uważa, że syn osiągając odpowiedni wiek, powinien podjąć naukę w mieście. Dlatego zwraca się o protekcją do znanej z opowieści rodzinnych ciotki z Petersburga i wysyła syna do Warszawy. Ciotka okazuje się starą panną, hołdującą wygodom wielkich miast Petersburga i Warszawy. Za jej wstawiennictwem, chłopiec dostaje się do rosyjskiego gimnazium, gdzie tylko dwóch uczniów, to nie Rosjanie, czyli on i jego kolega, który jest wyznania mojżeszowego. Obaj mają czas na wspólne rozmowy, gdy trwa lekcja religii dla Rosjan, w której nie uczestniczą. Kazimierz próbuje nawet w tym czasie pójść do kościoła, ale zdradza go mundur rosyjskiego gimnazjum, pobity przez nieznane mu osoby, więcej nie ryzykuje.

Dzięki ciotce, która nazywa go Casimir, chłopiec odwiedza dom kuratora i może z bliska przyjrzeć się, jak funkcjonuje Warszawa wyższych elit rosyjskich. Ciotka jest bowiem boną w domu kuratora. Jej niemieckie pochodzenie, nie przeszkadza, by zachwycała się literaturą rosyjską i czytała francuskie książki. To impomuje Kazimierzowi, a jednocześnie zniechęca go do kosmopolityzmu dalekiej krewnej. Chłopiec mieszka na stancji, gdzie panują surowe normy życia. Właściciel niechętny Kazimierzowi, ze względu na naukę w rosyjskim gimnazjum, bez powodu poucza go i strofuje. Dzieje się to zwłaszcza przy wspólnych posiłkach. Gdy dochodzi do rewizji, oskarża Kazimierza, że to on doniósł władzom o przechowywanych w domu insygniach powstańczych. Zawiła sytuacja gimnazjalnego okresu Kazimierza Krzysztofowicza, kończy się jego wyjazdem  z Warszawy i powrotem w rodzinne strony. Na podstawie powieści, możemy wywnioskować, w jaki staranny sposób Maria Kuncewiczowa, buduje narrację Leśnika. Pisarka posługuje się  naogół psychologicznymi wzorcami ludzkich postaw. Tłem powieści jest ziemiańska i prowincjonalna obyczajowość, ocierająca się o dramaty i nastroje epoki. Większość prawd o epoce i życiu wypowiadana jest w dialogach, ustami samych bohaterów powieści. 

W konstrukcji literackiej, powieść Leśnik, tak jak i inne dzieła Marii Kuncewiczowej, nie posiada porządku chronologicznego. To cecha która wyróżniała twórczość autorki na tle powieści innych pisarzy. Chronologię czasową zastępuje wartka treść i krótkie, ale bardzo trafne charakterystyki bohaterów. To także nowość w pisarstwie polskim, którą zaproponowała Maria Kuncewiczowa. Powieść Leśnik, składa się z pobocznych wątków, które można nazwać dygresjami. Posiada również cechy retrospekcji wobec nowych wyznań, które władają głównym bohaterem powieści Kazimierzem. Akcja utworu rozgrywa się w różnych miejscach, ale głównym jej terytorium pozostaje daleka wielostrukturalna na ludzkie charaktery prowincja. Ma ona cechy szlacheckie i chłopskie, polskie i tutejsze, bowiem dzieje sie w poleskich błotach, a większym miastem tej prowincji jest Brześć Litewski. Czas, który nadaje pisarka dla swojej powieści, to okres powstania styczniowego.  Utwór ukazuje rekonstrukcję ludzkich uczuć i przeżyć z przeszłości, na tle tego, jak rozumie świat Kazimierz. W pewnym sensie uciekając od rzeczywistości, główny bohater styka się z nią i w niej głęboko uczestniczy. Ma poczucie obcości przebywając na naukach w Warszawie, zarówno na tle etnicznym, jak i wśród najbliższych mu osób. Po powrocie do rodzinnego domu, Kazimierz zagłębia się w  świat własnej prowincji. Pragnie swoją karierę leśnika realizować tylko tam, gdzie został ukształtowany i wychowany.

Powieść jest wielowarstwową panoramą ludzkich emocji i przeżyć. W jej psychologicznym dyskursie, jak w lustrze przegląda się osobowość  człowieka i  jego  namiętności. Samotność jako kategoria człowieczego zmagania się z rzeczywistością, nie zatrważa Kazimierza, a jest dla niego swoistym wyzwaniem. Bohater powieści nie ucieka od nadmiaru wrażeń w samotność i stara się godnie pokonywać wydarzenia przytłaczającej go rzeczywistości. Jego tajemnicą jest mikrokosmos świata w którym żyje i w którym porusza się według prawideł i ustalonych norm moralnych. Kazimierz dokonuje analizy swoich przeżyć, prawidłowo odczytując prawdy które z psychologicznego punktu widzenia mogą go zaskakiwać. Stara się zwłaszcza zrozumieć mityczne myślenie swojego ojca, który wierzy w zryw powstańczy i jednocześnie niewolniczo tkwi w realiach poleskiej prowincji. Chłopca intryguje romans ojca z hrabianką Izabellą Rawicz. Gdy w Warszawie, dociera do domu hrabianki, jest porażony tym jak Izabella mieszka. Widzi bowiem jej wyalienowanie i dziwactwa. W tej scenie Maria Kuncewiczowa porusza istotny problem mentalności prowincji i miasta. Na prowincji wszyscy znają się, wszystko wiedzą o sobie, z trudem ukrywają swoje indywidualne tajemnice przed sąsiadami. Natomiast miasto zaciera imienny charakter człowieka i jego podmiotowość. O ile bowiem hrabianka na prowincji mieszkała w Druwieńcach w wielkim dworze otoczonym parkiem, o tyle w mieście jej przestrzeń życiowa składa się z zaniedbanego mieszkania w czynszowej kamienicy.

Warto zwrócić uwagę na dbałość o realia językowe. Już z pierwszych kart książki widać jej niezwykłość lingwistyczną, a zwłasza w dialogach bohaterów,  stylizację językową poleską. Pisarka sięga także do dawnej polszczyzny i ku realiom nazewniczym epoki. Zewnętrzną warstwą owej stylizacji, jest to, że główny bohater spotykając się z warszawskim środowiskiem, zaczyna doceniać bogactwo  mowy wyniesionej z domu rodzinnego. W bogactwie tym upatruje głębszą treść wykreowaną poprzez wielokulturowość środowiska z którego wyrósł. Kazimierz uważa, że jest to jego tożsamość, która go ukształtowała.

Pozytywne rozumienie przez pisarkę prowincji, z jej poleskimi osobliwościami językowymi i barwnymi osobowościami bohaterów, nawiązuje do szerszej tradycji literackiej. Autorka sakralizuje swojskość, prostotę i bezpośredniość, ukazując jednocześnie dobre strony wzorców zachowań bohaterów. Uwypukla tradycję rodzinną Krzysztofowiczów, ich patriotyzm, a także wierzenia ludu oraz obyczajowość włościańską. Inaczej być nie może, jest ona bowiem dziedzictwem ziemiaństwa i własnością nadrzędną bohaterów powieści. Tutaj bowiem pamięć historyczna i naczelne wartości takie jak prawda, obowiązek czy wiarygodność, są przestrzegane i przekazywane dalej. 

Powieść Marii Kuncewiczowej Leśnik, na tle polskiej literatury powojennej, jest dziełem wybitnym. Posiada także ważne miejsce w dorobku literackim pisarki. Od paryskiego wydania w 1952 roku, utwór miał wiele wznowień krajowych i duże nakłady. Powieść zawsze wzbudzała zachwyt i czytelniczą wdzięczność. Pozostawała także przedmiotem badań naukowych i literackich. 

Ostatni portret Marii Kuncewiczowej

Pewnej październikowej niedzieli do Domu Kuncewiczów przyszła tajemnicza brunetka z pokaźnym pakunkiem. Prezent okazał się tyleż imponujący, co intrygujący. Był to portret Marii Kuncewiczowej, autorstwa Lecha Szypy. Ofiarodawczyni – Alicja Sękowska-Szypa, żona malarza postanowiła zrobić nam taką niespodziankę. To nie koniec prezentów – na odwrociu obrazu znaleźliśmy datę „1987”.

Stąd wniosek, że podobizna musiała być malowana za zgodą i wiedzą autorki Cudzoziemki. Postanowiliśmy poszukać – przede wszystkim w pamięci żony artysty. Pani Alicja Szypa potwierdziła nasze spostrzeżenia. Dodała także, że podobizna Marii Kuncewiczowej powstała podczas pleneru, jaki w latach 80. XX wieku zorganizowali w Kazimierzu Dolnym nauczyciele z okolic Kielc, uzdolnieni literacko i malarsko. Po nitce do kłębka (a nie wierzymy w zbiegi okoliczności) dotarliśmy do opisu tego spotkania. Na blogu swietokrzyskiewloczegi ukazał się post, odnoszący się do samego autora portretu.

Lech Szypa (niestety, już nieżyjący) był nauczycielem geografii w szkołach w Skarżysku-Kamiennej. Jego pasją była sztuka – nawet uczniowie i koledzy z pracy wiedzieli, że pisze wiersze oraz maluje obrazy. Rok 1987 – czyli okres pleneru w Kazimierzu Dolnym, którego pamiątką jest podarowany nam obraz – był przełomowy dla artysty. Być może sprawił to właśnie Kazimierz Dolny, a być może znajomość (potem przyjaźń) z piewcą Miasteczka, Stanisławem Łazorkiem. Byłam z Lechem w Kazimierzu na plenerze artystycznym dla nauczycieli. Widać było, jak on się w tym mieście zakochuje – wspomina na blogu jedna z koleżanek artysty –  Malował całymi dniami jak szalony. To pasja malarska zadecydowała o tym, aby Skarżysko zamienić na podkazimierską Bochotnicę. Kazimierz odwdzięczył się Lechowi Szypie. Był źródłem inspiracji, ale także dobrym losem na rynku sztuki. Obrazy Lecha Szypy były chętnie kupowane przez turystów, jak on sam zakochanych w Kazimierzu. 

Z pierwszym kazimierskim plenerem jest związana historia obrazu. Jak czytamy na blogu swietokrzyskiewloczegi, Lech Sypa  miał szczęście i niezwykłą jedyną okazję – Maria Kuncewiczowa wyraziła zgodę, by malował jej portret. Siedzieliśmy całą grupą przed jej domem (czy to w ogrodzie czy na tarasie, nie pamiętam), opowiadała o życiu i książkach, my zasłuchani, a Lech z z pędzlem i sztalugami. Jak mu potem zazdrościliśmy, że mógł jeszcze raz odwiedzić pisarkę i malować w skupieniu! Dzięki wydawnictwu Wśród pisarzy, pod redakcją Stanisława Nyczaja możemy odtworzyć przebieg tego spotkania.

Wszystko na ogół zapisuję – mówiła do młodszych kolegów „po piórze” Kuncewiczowa – już tak zostałam „zrobiona” przez naturę, Boga czy los, jak kto woli, że muszę się uzewnętrzniać w słowach. To mnie skłoniło także do zmiany życiowego kierunku, którym wydawała mi się być muzyka. Zamiłowanie do niej i trening muzyczny zawdzięczam matce, cały świat i ludzi odczuwającej głównie przez muzykę i starającej się to wyrażać. Oczywiście, wywierało to na mnie od dziecka duże wrażenie – tym bardziej, gdy się okazało, że mam głos dźwięczny i donośny. Dlaczego się z tego wycofałam? Gdyż bardzo nie lubiłam estrady, bycia kimś, na kogo wszyscy patrzą właśnie w tym momencie, będącym dla mnie chwilą jakiejś komunii między mną a światem piękna, do którego się zbliżam poprzez muzykę. To był czymś w rodzaju spotkania z mało uchwytnym, ale potężnym przyjacielem. I w tym momencie czułam oczy utkwione. I swoim kobiecym instynktem odczuwałam, że moje pantofle albo sposób, w jaki mam zarzucony szal, bardziej interesują tych, co na mnie patrzą, niż to, co śpiewam.

Maria Kuncewiczowa opowiadała również o pracy nad Listami do Jerzego. Rozmowa ze zmarłym jest ryzykowna – zaznaczyła – nie słyszy się odpowiedzi, trzeba sobie samemu dośpiewać w duszy, jaka to by mogła  ewentualnie być odpowiedź. Ale właściwie sprowadza się to w końcu do dialogu z sobą samą, dlatego, że człowiek się identyfikuje z osobą ukochaną, już nieuchwytna dla zmysłów, wobec tego dośpiewuje sobie w duszy te odpowiedzi, które chciałby usłyszeć. Tym jestem zajęta.

Pytana o liczną w tym czasie korespondencję od czytelników pisarka odparła uciążliwe usiłowanie bycia chrześcijanką nakazuje mi raczej odpowiadać na listy, wzruszające, świadczące że piszący do mnie mają te same konflikty wewnętrzne, te same wnioski wyciągają z życia, czują się samotni i potrzebują oddźwięku. No i wtenczas mi się wydaje, że pierwszym obowiązkiem jest raczej odpowiedzieć na list kogoś żyjącego, niż siąść i pisać do ukochanego zmarłego.

Maria Kuncewiczowa indagowana o pisarski warsztat tłumaczyła: pisarstwo jest właściwie owocem mojej potrzeby samotności. Nie piszę, broń Boże, żeby kogoś pouczyć, żeby dawać jakieś rady. Uważam, że pierwszym, naczelnym  obowiązkiem pisarza jest mieć osobiste zdanie. Oczywiście, nikomu go nie narzucam, ale takie mam przekonanie, że obowiązana jestem mówić prawdę. Najłatwiej mówić prawdę o sobie, jeżeli ma się zadatki na tę najwyższą cnotę chrześcijańską, jaką jest pokora. Rozumując w tych kategoriach, uważam na przykład, że strasznie przesadzamy z tą oryginalnością. Mnie się wydaje, że ludzie są do siebie bardzo podobni, i to bez względu na tak zwaną sferę, do której należą, czy też rzemiosło, jakie uprawiają. Podobni w swojej istocie. Tylko nie wszyscy mają dar słowa i nie wszyscy umieją tak je ułożyć, żeby z tego wynikł przekonywujący sens. Więc bez żadnej zasługi. Tylko ze zrządzenia losu czy też z daru Boga, mam ową umiejętność wyrażania słowami tego, co czuję, co przeżywam, co obserwuję.

Portret Marii Kuncewiczowej, autorstwa Lecha Szypy, który powstał podczas tego spotkania można oglądać w recepcji Domu Kuncewiczów.

Na urodziny – felieton Marii Kuncewiczowej

Napisane w szesnastym roku emigracji w Stanach po latach wojennych we Francji i Anglii, w czasie zimnej wojny (dopisek odręczny).

                Pierwszy artykuł jaki w życiu napisałam ukazał się w warszawskim piśmie dla kobiet „Bluszcz”. Miał tytuł „Odpowiedzialność za Polskę”. Było to w zaraniu niepodległości. Ja także byłam wtedy bardzo młoda. O owszem, w roku 1917 czy 1918 brałam udział w rozbrajaniu Niemców pod Kolumną Zygmunta – już jako studentka. Za czasów szkolnych trudniłam się jeszcze tajnym nauczaniem historii Polski. Jednak, skoro tylko ta prawdziwa, nie historyczna Polska „wybuchła”, natychmiast oswoiłam się z tym faktem i przestałam się interesować zarówno narodem, jak i społeczeństwem.

Życie dla młodych było „fajne””, a kłopoty publiczne traktowało się jak mdły deszcz.

Maria Kuncewiczowa, fot. z archiwum rodzinnego J. J. Szczepańskiego

                W tym stanie ducha przyszło mi wyjechać na wakacje do Gdyni, która wtedy była jeszcze osadą rybacką. Zamieszkałam u Kaszubów, którzy nie rozumieli po polsku, choć przechowywali w skrzynce starą polską Biblię. W tej rodzinie matka mówiła z e swoim mężem tajemniczą mową kaszubską. Synowie mówili czysto po niemiecku. Wszyscy oni od niedawna przesadzeni do Polski, byli bardzo ciekawi, jacy to są ci nowi, polscy „Herrenshaften””, którzy teraz walili drzwiami i oknami do kaszubskich chat.

                Mój pierwszy artykuł został napisany właśnie na ten temat: jak to obcy sądzą Polskę po Polakach, a nie Polaków po Polsce.

                Od czasu, kiedy o Polskę nie trzeba było już walczyć, wśród swoich nie czułam się Polką, tylko po prostu kobietą. Dopiero wśród Kaszubów poczułam się nagle odpowiedzialna za Polskę. Wtedy zrozumiała, że Polska to nie jest pojęcie historyczne, tylko coś, co się nieustannie stwarza rękami, sercem i mózgiem każdego Polaka i Polki. Ten osobisty wysiłek Polaków – jeśli ma wyjść na dobro Polsce – musi być przede wszystkim ludzki.

                Moja kaszubska gospodyni ceniła sobie wysoko punktualna wypłacalność, schludność i szacunek dla sprzętu domowego swoich niemieckich letników. Żadne opowiastki o Wandzie, co skoczyła do rzeki, bo nie chciała Niemca nie godziły  jej z niechlujstwem i hałaśliwością tych Polek, które trzaskały drzwiami, w oczy mówiły do niej „gosposiu złociutka”, a za oczy „ta chamka”. Dopiero kiedy jeden młody Polak pomógł jej synom naprawić sieć szczególnie sprytnym węzłem, przekonała się do Polski.

                Odpowiedzialność za Polskę stała się chlebem powszednim tych Polaków, którzy mieli do czynienia z innymi. W ciągu ostatnich moich piętnastu lat im dalej na Zachód, ty m mniej znajdowałam posłuchu i zrozumienia dla powiastek o Wandzie, królowej Jadwidze, czy o wąsach króla Jana, czy o Emilii Plater. Natomiast coraz pilniej patrzono mi na ręce, kiedy pracowałam, kiedy płaciłam i… kiedy zamykałam drzwi. I tym skrzętniej przymierzano słowa, myśli i uczynki do normy, która obowiązuje ludzi cywilizowanych w życiu codziennym i w pracy zawodowej. Jeśli okazywaliśmy się dobrymi sąsiadami i dobrymi fachowcami, dobre imię Polski rosło.

                Dlatego nie wydaje mi się rzeczą korzystną, żeby Polacy gdziekolwiek starali się żyć w zamkniętych gromadach pielęgnując w ukryciu swoje doskonałe zalety, rozgrzeszając się z wysiłku pokonania obcości tym, że król Jan III obronił Wiedeń przed Turkami, a powstańcy walczyli Za Naszą i Waszą Wolność. To nikogo, poza historykami w tej chwili nie obchodzi, a wiadomo, że historycy nie wpływają na bieg historii. Naród – to jest każdy z nas, historia – to dziś, a odpowiedzialność za Polskę ponosi się przed wszystkimi ludźmi.

                Wiele osób na świecie nie wie, że madame Curie, która pracowała dla ludzkości we Francji, z domu była Skłodowska i urodziła się w Warszawie. Ale gdy cudzoziemiec dowiaduje się o tym, efekt dla Polski jest lepszy od tysiąca not dyplomatycznych i patriotycznych obchodów. Oczywiście nie każdy z nas może być genialny. Nie każdy też może i chce służyć swemu krajowi sławą międzynarodową. Ale każdy, jeśli zechce, może zjednać serca i rozpraszać swoją pracą przesądy innych ludzi.

Maria Kuncewiczowa, 14.06.1955

Diego Rivera czyli historia eksponatu

Ta niewielka praca zyskała rozgłos dzięki zwiedzającym Dom Kuncewiczów. Eksponowana w pokoju dziennym, na pierwszym piętrze zaskoczyła zarówno kuratorów pewnej wystawy, jak i znawców sztuki meksykańskiej.

W 2017 roku, w Poznaniu odbyła się wystawa prac Diego Rivery i Fridy Kahlo. Organizatorzy, nadając jej tytuł „polski kontekst” nie sądzili, że nabierze on realnego wymiaru właśnie w Domu Kuncewiczów. Okazało się, ni mniej ni więcej, że jedyna (według naszej wiedzy) przedwojenna praca Diego Rivery to właśnie litografia z naszych (czyli Domu Kuncewiczów) zbiorów. Pojawiły się pytania, skąd rzeczona litografia wzięła się w Kazimierzu (bo prace Rivery były skarbem meksykańskim za życia artysty i nie mogły być z Meksyku wywożone). Zagadkę wyjaśniła sama Maria Kuncewiczowa. Na karcie inwentarzowej litografii, sporządzonej w roku 1984 pisarka zaznaczyła, że dziełko Rivery, będące fragmentem jednego z murali (lub jak to określiła Kuncewiczowa panneau décoratif) otrzymała w darze od Ireny z Kuncewiczów Lepeckiej, siostry Jerzego Kuncewicza. Mężem Ireny był Bohdan Teofil Lepecki, polityk, podróżnik, dziennikarz, a w latach 30. XX wieku konsul generalny PR w Kurytybie, w Brazylii. To najprawdopodobniej w tym czasie Lepeccy otrzymali pracę Diego Rivery.

Diego Rivera, Indian Girl, 1935 r. fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Podczas poszukiwań informacji o jedynej przedwojennej litografii D. Rivery w muzeach polskich natrafiliśmy również na interesującą historię, dotyczącą pobytu w Brazylii matki Jerzego Kuncewicza, Cecylii.

Urodziła się w 1869 roku w Lublinie (rodzice: Jan Baltazar Wyszyński i Marianna z Jasińskich/Jasieńskich), w rodzinie o tradycjach socjalistyczno-niepodległościowych. Uczyła się w Lublinie, tu także zaczęła pracę jako nauczycielka. języka polskiego w Żeńskiej Szkole Handlowej przy ul. Namiestnikowskiej (obecnie Narutowicza). Była to jedna z najbardziej postępowych szkół w mieście. Działały w niej m.in kursy samokształceniowe, na których nauczano języka polskiego i historii Polski. Edukacja dotyczyła nie tylko młodzieży, ale także dorosłych. Takie zajęcia miała prowadzić Cecylia Kuncewiczowa. W zbiorach lubelskiej Wojewódzkiej Biblioteki im. Łopacińskiego zachował się podręcznik do nauki języka polskiego, autorstwa Cecylii Kuncewiczowej.

Od roku 1918 Cecylia Kuncewiczowa mieszkała w Zamościu. Zdecydowały o tym względy rodzinne i zawodowe. Założyła i kierowała żeńskim Seminarium Nauczycielskim oraz była przełożoną żeńskiego gimnazjum w Zamościu (1919-1920). Życiorys Cecylii Kuncewiczowej związany z Zamościem dopełnia twórca „Zamościopedii”, Andrzej Kędziora. Pisze m.in., że w tym okresie Cecylia Kuncewiczowa aktywnie udzielała się społecznie i towarzysko. Uczestniczyła w licznych akcjach i zbiórkach; wygłaszała odczyty o tematyce patriotycznej i społecznej. Była współinicjatorką uruchomienia w Zamościu pierwszego przedszkola. Drukowała swoje felietony w lokalnej prasie (cykl Szlakiem myśli). Zaangażowała się w pracę Komitetu Obywatelskiego, zbierającego fundusze na tablicę pamiątkową oraz odbudowę celi W. Łukasińskiego w Zamościu .

Cecylia Kuncewiczowa działała również w Komitecie Pomocy Powracającym z Rosji. Nie był jej więc obcy los emigrantów. Już po przejściu na emeryturę (lata 30. XX w) zajmowała się środowiskiem polskich emigrantów w Rumunii, Belgii i Francji. W roku 1938 wyjechała do Brazylii, do córki Ireny Lepeckiej. Kuncewiczowa kilkakrotnie odwiedzała polskie szkoły w stanie Santa Catarina. Po spotkaniach z tamtejszą Polonią opracowała raporty dla Światowego Związku Polaków z Zagranicy.

Wizytacje w szkołach polskich miały ważne znaczenie. Odbywały się one w okresie wzmożonego nacisku władz Brazylii na naturalizowanie emigrantów. Pracę Cecylii Kuncewiczowej można uznać za akt patriotyczny: troski o to, by polskie: język i historia przetrwały wśród mieszkańców Brazylii polskiego pochodzenia.

Kuncewiczową razi przede wszystkim brak odpowiedniego wykształcenia nauczyciela w pierwszej z wizytowanych polskich szkół, w Mafrze. Choć sala była obszerna i czysta, a na ścianach wisiały pomoce naukowe w postaci map i rycin, to praca z tekstem pozostawiała wiele do życzenia. Podręczników szkolnych było za mało, nikt nie prowadził biblioteki i nie zachęcał do czytelnictwa. Uczniom (a w klasie obok 10-o siedzieli 20-o latkowie) nie pomagał także nauczyciel, którego potknięcia uczniów niecierpliwiły. Co ciekawe, sam popełniał błędy ortograficzne np. podczas sprawdzania zeszytów szkolnych czy też dyktanda. Jedyną osłodą podczas wizytacji były cukierki, zakupione przez Kuncewiczową i wręczone dzieciom na zakończenie lekcji.

Chlubą drugiej polonijnej miejscowości (Paraguacu) był kościół katolicki oraz Dom Ludowy. Co ciekawe, wszyscy mieszkańcy porozumiewali się tylko po polsku, a Brazylijczycy – jak zauważyła Kuncewiczowa – czują się tu zupełnie odosobnieni. Na prośbę miejscowych działaczy społecznych Kuncewiczowa wygłosiła prelekcję na temat obecnej sytuacji w Polsce. „Niespodziewanie nagrodzono mnie burzą oklasków – pisała Cecylia Kuncewiczowa – a ksiądz w nader gorących słowach w obecności wszystkich powiedział: „Pani pierwsza przedstawiła nam Polskę rzeczywistą, bo każdy, kto przyjedzie zohydza nam tylko kraj macierzysty. Gdybym wiedział, że pani tak pięknie powie, byłbym ja prosił, aby mówiła z ambony” powtarzam urywek przemówienia, ponieważ słowo zohydza każą się głęboko zastanowić nad pracą w interiorze – dodała Kuncewiczowa.

Podczas pobytu w Brazylii, Cecylia Kuncewiczowa odwiedziła także polskie rodziny. Urzędnicy już w pierwszym pokoleniu z dziećmi rozmawiają po portugalsku, przeto młodsze pokolenie nie rozumie mowy ojców, nawet modli się po portugalsku. (…) Lud natomiast, choć analfabeci kompletni, trzyma się twardo wiary i mowy ojców. (…) Główna przyczyna zupełnego wynarodowienia, którego należy  spodziewać się w niedalekiej przyszłości, jest zupełny brak szkoły polskiej i zanik w mieście życia organizacyjnego oraz rozrzucenie pojedynczych rodzin, w dodatku nawet kościół pozbawiony księdza polskiego” – diagnozowała ówczesną sytuację Cecylia Kuncewiczowa. Swój raport złożyła na ręce konsula polskiego.

Zderzenie polskiego programu nauczania w egzotycznych warunkach Brazylii musiało budzić kontrowersje. Trudno dziwić się uwagom C. Kuncewiczowej, trudno jednak nie dostrzec faktu kompletnej egzotyki niektórych zagadnień poruszanych w polskich podręcznikach. Stąd zarzuty w stosunku do polskich szkół w Brazylii o szerzenie szowinizmu narodowego. Na rok przed wybuchem II wojny światowej szkoły polskie w Brazylii zostały zlikwidowane.

Odwrocie pracy D. Rivery, fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Co myślała o tym Cecylia Kuncewiczowa? Niestety, nie mamy na ten temat wiążących informacji. Po wizycie w Brazylii wróciła do Polski. Mieszkała w Warszawie, przeżyła powstanie, a po zakończeniu wojny wyjechała do Sopotu, gdzie osiadł jej młodszy syn, Czesław. Zmarła w 1951 roku i została pochowana na lubelskim cmentarzu przy ul. Lipowej.

Podejrzewamy, że litografia Diego Rivery mogła dotrzeć do Kazimierza Dolnego poprzez Brazylię. Ciekawostka, choć ta praca jest (podobno) jedyną przedwojenną litografią w posiadaniu polskich muzeów, to… według znawców tematu z Meksyku nie przedstawia ona żadnej wartości. Powód? Naklejenie oryginalnej pracy na kanwę i zaramowanie miało zniszczyć jej oryginalność. Szkopuł jednak w tym, że zarówno ramka, jak i płótno pochodzą z lat 30 XX w. i to prawdopodobnie ta forma zabezpieczenia litografii przedłużyła (a kto, wie może i uratowała) jej żywot.

Renia i Marynka (o Irenie Lorentowicz)

W zbiorach Domu Kuncewiczów jest wiele przedmiotów podarowanych lub stworzonych przez Irenę Lorentowicz. Dwa prezentowane na fotografiach rysunki to prawdopodobnie szkice kostiumów teatralnych. Przyjaźń Marii Kuncewiczowej z Ireną Lorentowicz zaczęła się w Kazimierzu Dolnym jeszcze przed II wojną światową.

Irena Lorentowicz, Szkic kostiumu, fot. ze zbiorów Domu Kuncewiczów

Irena Lorentowicz, (1908 – 1985) córka  Jana Lorentowicza, dyrektora teatrów, krytyka i publicysty oraz graficzki i introligatorki Ewy z Rościszewskich Lorentowicz była w latach 1925-31 studentką warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Pod wodzą ukochanego profesora, Tadeusza Pruszkowskiego uczestniczyła w słynnych plenerach, odbywających się w Kazimierzu Dolnym.

Na plenerze właśnie Lorentowiczównę wypatrzyła Maria Kuncewiczowa. Pod krzyżem, zamiast widoku na Wisłę, czeka nas widok ludzi, dziewczyna w wielkim kapeluszu słomianym, w sukni białej w różową kratkę, zamyślona, zapatrzona w kazimierzowskie dziwy, olśniona, roztargniona, z jasnymi lokami wkoło twarzy jak migdał, z maleńkimi ustami, które jak pyszczek rybi łapczywie chwytają słońce – dziewczyna z barankiem – a może to był piesek? – dziewczyna z książki o przygodzie, dziewczyna obraz. To właśnie była Renia – opisywała przyjaciółkę autorka Cudzoziemki.

Przyjaźń m. in. zaowocowała zakupem pierwszej działki, jaką w Kazimierzu Dolnym nabyli Kuncewiczowie. Miejsce wskazała Marii Kuncewiczowej właśnie Irena Lorentowicz – sportretowana w Dwóch księżycach jako Mena.  Wdrapałyśmy się po darniowych schodach na wzgórze, gdzie oczekiwałam cmentarza, tak żałobnie szumiały stamtąd brzozy – wspominała tę wyprawę Kuncewiczowa. Na ostatnim stopniu dymił ceber z obierzynami, pośród brzóz wylegiwała się maciora, zapach jabłek i gnoju wskazywał na domostwo. Przyjaciółka stanęła; odetchnąwszy głęboko rzekła: – Tu powinnaś zamieszkać.

Kiedy Kuncewiczowie stali się posiadaczami sadu, maliniaka i chałupy, na jej piecu Irena Lorentowicza wymalowała koguta. Później również wielokrotnie pomagała w meblowaniu kazimierskich włości ukochanej Marynki i nadawaniu jej domowi artystycznej duszy. Świadczą o ty chociażby prace, będące pretekstem do powyższego tekstu.

Irena Lorentowicz, Szkic kostiumu, fot. ze zbiorów Domu Kuncewiczów

Irena Lorentowicz była jednak nie tylko nieodłączną towarzyszką wakacji w Kazimierzu Dolnym. Uzdolniona scenografka teatralna debiutowała już w roku 1930. ). Sławę przyniosła jej wygrana konkursu scenicznej reali­zacji Harnasiów Karola Szymanowskiego w Operze Paryskiej, w roku 1936. Widowisko odniosło wielki sukces, a Irena Lorentowicz otrzymała pięcioletnie stypendium rządu francuskiego. Projektowała potem dla Opera Comique, Casino de Paris oraz baletów Lifara.

Kiedy wybuchła II wojna światowa i los rzucił Kuncewiczów do Francji, paryski adres Ireny Lorentowicz był pierwszym, pod który trafili. Tu Kuncewiczowej przypadło trudne zadanie poinformowania swej przyjaciółki o śmierci ukochanego ojca, Jana Lorentowicza.

Irena Lorentowicz wyjechała z Francji w 1941 roku. Po wielu perturbacja udało się jej dotrzeć do Stanów Zjednoczonych. Współpracowała z sukcesami zarówno ze środowiskiem polonijnym, jak również amerykańskimi teatrami i operą.  Do Polski wróciła na stałe w roku 1960. W kraju nie brakowało propozycji zawodowych. Pojawiła się także nowa perspektywa – etat w Liceum Techniki Teatralnej  w Warszawie.  Uczyła historii ubioru i techniki teatru. Jej uczniami byli m.in. reżyserzy Janusz Skalski, Maciej Wojtyszko i Krzysztof Kieślowski. Jak czytamy w monografii Kieślowski. Zbliżenie Katarzyny Surmiak-Domańskiej, to właśnie Irena Lorentowicz dała tym reżyserom największy bodziec intelektualny.  Przyjechała z Nowego Jorku z Metropolitan Opera. Znała francuski i angielski. Pięćdziesięcioletnia, postawna, szykowna. Nosiła ogromne kapelusze, a każda jej opowieść pełna była sławnych nazwisk i anegdot z wielkiego świata. Tak sobie myślałem, że jak się będę dobrze uczył, no to, kurczę, ten wielki świat i przede mną stanie otworem – mówił Katarzynie Surmiak-Domańskiej Skalski. Więź profesorki i jej uczniów musiała przekraczać ówczesne kanony, skoro to właśnie w domu Ireny Lorentowicz, w styczniu 1967 roku odbyło się wesele Marii i Krzysztofa Kieślowskich.

Irena Lorentowicz w obiektywie Krzysztofa Kieślowskiego, fot www.kieslowski.com.pl

Dama ubrana zawsze bardzo oryginalnie, u której stóp zazwyczaj siedzi tłustawy jamnik-opisywał Irenę Lorentowicz Maciej Wojtszko – Wszyscy uczniowie wiedzieli, że to ona projektowała scenografię do paryskiej premiery baletu Szymanowskiego „Harnasie” i wielu innych przedstawień teatralnych. Wszyscy wiedzieli, że niedawno wróciła z Ameryki i wszyscy z nadzwyczajną uwagą obserwowali jak się zachowywała, jakie korekty nanosiła na projekty kostiumów. Słuchali tego co mówiła.(…) Brakuje nam Pani. Pani dobroci i wiedzy, talentu i szlachetnej wrażliwości. Nauczyła nas Pani, ile oczarowań może nieść ze sobą uważne patrzenie na błyszczącą w słońcu zwyczajną blaszkę, ile możliwości szczęścia niesie ze sobą ogrom barw i dźwięków otaczającego nas świata.

Po powrocie do Polski Irena Lorentowicz wróciła do zapoczątkowanej przed wojną tradycji bywania w Kazimierzu Dolnym. Powód tej decyzji wydał się oczywisty. W autobiograficznych Oczarowaniach o Miasteczku pisała następująco:  Kazimierz to było kilkanaście lat naszej młodości, Kazimierz to była nasza własność, razem z czarem starych domów drewnianych – jakże podobnych do toledańskiego budownictwa w dzielnicy starożydowskiej, razem z patrycjuszowskimi murami, sklepikami z nieprawdziwego zdarzenia.

Choć nie dało się cofnąć czasu, to – w przypadku Ireny Lorentowicz – było możliwe odnowienie znajomości z Marią i Jerzym Kuncewiczami. Widywali się wielokrotnie, choć (znajdujemy potwierdzenie tego faktu w literaturze) pan Jerzy nie przepadał za panią Ireną.

Literackich wspomnień nie szczędziła swojej przyjaciółce Maria Kuncewiczowa. W swojej ostatniej książce, Listach do Jerzego napisała m.in. Od dnia 20 lutego 1985 roku nie ma Reni. Nie ma jej w jej mieszkaniu na ulicy Gamerskiego w Warszawie, gdzie przez dwadzieścia lat opalizowały stare szkła na mahoniowych komodach, gdzie poukładane piętrzyły się jej teki ze szkicami kostiumów (…) nie ma wstążek, nie ma suchych i świeżych bukietów i nie ma też na szpitalnym łóżku istoty nieprawdziwej, która dawniej była Renią. Ostatnią karteczkę od niej dostaliśmy  w Rzymie zimą. Zapowiadała, że latem przyjedzie do nas, do Kazimierza. Litery były rozchwiane, podpis Rennija – środki porozumienia zaczynały szwankować. (…) W ostatnim swoim dniu odwiedziła mnie. Wizyta była olśniewająca i straszna. Jak gdyby akt zemsty na przedmiocie, który Renię zdradził. Lustro w złoconej ramie osunęło się na posadzkę i rozprysło na szklane drzazgi z przeraźliwym trzaskiem. (…) Osunęło się i stłukło razem z odbiciem Reni w przemijającej postaci świata.

Wzruszające wspomnienie o Irenie Lorentowicz autorstwa Urszuli Koziorowskiej opublikowano na stronie wkazimierzudolnym.pl Zacytujmy niewielki fragment : Żyła Pani w czasach wielkich romansów i prawdziwej miłości, która nigdy nie ginie i trwa wiecznie. (…) Wychodząc na posiłki do Domu Prasy stroiła się Pani w piękne, budzące zachwyt prawdziwe korale i mały, dziecinny czerwony berecik. Przy ciemnym kostiumie, czy sukni była to całość doskonała, niecodzienna, bo i osoba była niezwykła.

Hołd mentorce oddał również reżyser, Krzysztof Kieślowski. W Filmie Personel obsadził ją w roli (a jakże by inaczej) scenografki, niezadowolonej z materiałów na kostiumy.

https://vod.tvp.pl/website/personel,40197223

Swoje prace Irena Lorentowicz rozdawała znajomym i studentom. Marzeniem pracowników Domu Kuncewiczów jest aby część z nich zebrać i zdigitalizować, tworząc wirtualną wystawę.

Eksponat z historią – Biskupy polskie

To kolejna zaskakująca praca ze zbiorów oddziału Dom Kuncewiczów. Jej autorem jest Nikifor Krynicki. Niewielu wie, że artysta był rówieśnikiem Marii Kuncewiczowej. Niewielki obrazek, zatytułowany „Biskupy polskie” został namalowany na kartonie farbami akwarelowymi i gwaszami. Jest w nim to, co najbardziej charakteryzuje twórczość artysty: swoista kolorystyka, zaznaczone pieczołowicie kontury postaci i głównych elementów krajobrazu oraz zaskakująca perspektywa.

Obrazek podarował Marii Kuncewiczowej jej bratanek, pisarz Jan Józef Szczepański. Niegdyś, w posiadaniu Kuncewiczów była jeszcze inna praca Nikifora, ale zaginęła ona zanim jeszcze w Domu Kuncewiczów utworzono muzeum.

Biskupy polskie, Nikifor Krynicki fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

O „Biskupach polskich” Maria Kuncewiczowa opowiadała m.in. że w ten sposób artysta wyobraził sobie podróż duchownych do Rzymu. Nad szczęśliwym dotarciem do celu czuwają aniołowie. Sportretowana w prawej części obrazu świątynia to wyobrażenie bazyliki watykańskiej. Znacznie bliżej jej jednak do wizerunków małych kościółków i cerkwi, które Nikiforowi były znajome.

Nikifor, a właściwie Epifaniusz (Epifan) Drowniak urodził się 21 maja 1895 roku Krynicy. Jego matka Jewdokia Drowniak, córka Hryhoria i Tatiany ze wsi Powroźnik, miała łemkowskie pochodzenie. Była biedną kobietą, pracującą dorywczo w krynickich pensjonatach. To w jednym z nich miała poznać ojca Nikifora, znanego malarza. Według krynickich plotek ojcem chłopca miał być Aleksander Gierymski. Sam Nikifor będzie później podpisywać się jako „Matejko”.

Po matce dziecko odziedziczyło wadę słuchu i wymowy, po ojcu – ogromny talent do rysowania. To, w jakich warunkach dorastał i wychowywał się Nikifor zaważyło na całym jego życiu. Wcześnie osierocony, skazany na tułaczkę,  nie skończył szkoły. Utrzymywał się, malując obrazki.  Najstarsze pochodzą z lat 20. XX wieku.

Mimo, że Nikifor nie prezentował swoich obrazów w znanych galeriach, ale sprzedawał je za grosze  kuracjuszom w Krynicy, jego twórczością zainteresowali się kapiści. Stało się tak dzięki ukraińskiemu malarzowi, Romanowi Turynowi. Był on pierwszym kolekcjonerem obrazów Nikifora. Podczas pobytu w Paryżu Turyn pokazał te prace członkom Komitetu Paryskiego. Zachwyceni nimi kapiści próbowali zorganizować wystawę Nikifora w Paryżu. Plan powiódł się tylko częściowo – prace Nikifora znalazły się na zbiorowej ekspozycji malarzy lwowskich i przedstawicieli École de Paris, przygotowanej przez lwowskie Ukraińskie Muzeum Narodowe w 1932 roku.
Swój felieton w czasopiśmie o sztuce „Arkady” z roku 1938 poświęcił Nikiforowi malarz i krytyk Jerzy Wolff. Czytamy w nim m.in. Szczęśliwy traf zetknął w Krynicy jednego z moich znajomych z malarzem, synem głuchoniemej żebraczki, zapisanym w księgach imieniem Nikifor, nazywanym powszechnie „Matejko z Krynicy”. Nikifor w ciągu zimy prowadził żywot koczowniczy, jeżdżąc na „gapę” po całym kraju albo wędrując piechotą z podróżną skrzyneczką pełną malarskiego towaru na sprzedaż. Stałe pied-a-terre posiadał w Krynicy. Znajomy mój, który prowadził w ciągu lata w Krynicy pensjonat, kupował jego prace, płacąc za nie gotówką (artysta nie przyjmował papierowych pieniędzy, skutkiem tego pięć złotych srebrem miało wartość, a papierowa dwudziestozłotówka żadne) albo obiadami. Nikifor nie uznawał klusek ani pierogów, sądząc, że jako artysta ma prawo do mięsa sześć razy na tydzień. Malował dziecinnymi akwarelami z guzików na starych kajetach szkolnych, na papierach do pakowania, rozkładając cały swój kram publicznie, pod gołym niebem w parku. Ze swych krajoznawczych wędrówek przywoził rysunki ołówkowe, robione pod bezpośrednim wrażeniem widzianego motywu; w parku za stołem kolorował je, karmiąc wyobraźnię już tylko wspomnieniem często odległym. Ze sztuką tą zetknęliśmy się, ja i moi przyjaciele malarze przed paru laty w Paryżu, zetknięcie było olśniewające, pamiętam dotąd chwilę, kiedy w pracowni Janów Cybisów stanąłem po raz pierwszy wobec tych małych akwarelek i zaskoczony wrażeniem, jakie na mnie wywarły, dotąd nie ochłonąłem z podziwu. Uderzyła mnie w tych pracach niezwykła dojrzałość i taka odrębność, że byłem jak urzeczo­ny. Zamalowano w ciągu wieków niezliczoną ilość kawałków płótna i deski, a te kawałeczki papieru nie przypominały właściwie nic, com dotąd widział. Wartość ich, czar, jaki z nich emanuje i niezwykłość, płyną wcale nie z jakiegoś silenia się na oryginalność, wcale nie z histerycznej deformacji barwnej czy linearnej. Te małe obrazeczki są proste jak natura; jedyność ich polega wyłącznie na tym, że najzupełniej szczerze zobaczono rzeczywistość innymi niż wszyscy oczyma.

Nikifor Krynicki, fot. Wikipedia.pl

Na swoją artystyczną chwałę Nikiforowi przyjdzie jeszcze poczekać.  Wybuch wojny i jej konsekwencje (akcja Wisła) miały wpływ na losy artysty. Był kilkakrotnie zmuszany do opuszczenia Krynicy. Podobno próbowano go przesiedlić do Szczecina (nie jest więc prawdą uwaga, że nie widział morza uwiecznionego na obrazku, posiadanym przez Dom Kuncewiczów). Zawsze jednak wracał do domu.

Postrzegano go jako dziwaka, samotnika, który prowadził swoją pracownię w różnych punktach kurortu. Mieściła się ona w małym drewnianym pudełku, bo swoje prace Nikifor malował dosłownie wszędzie. W wędrówkach towarzyszył mu pies, przygarnięty z ulicy. Nikifor nazwał go Hałko i uważał go za największego przyjaciela (być może dlatego na pomniku w Krynicy uwieczniono  Hałka obok Nikifora). Żył bardzo skromnie. W muzeum artysty do dziś zachował list żebraczy, w którym Nikifor prosił o kawałek płótna czy też jedzenie czy pieniądze i oferował do sprzedaży swoje obrazki bardzo tanio, aby tylko żyć.

Zyskał popularność dzięki rodzinie Banachów, którzy pisali o nim artykuły i książki oraz organizowali wystawy. Przełomowa była ekspozycja w galerii Diny Vierny w Paryżu, w kwietniu 1959 r. Najważniejsza w Polsce, retrospektywna wystawa twórczości Nikifora, odbyła się w 1967 r., w warszawskiej „Zachęcie”. Opiekunem Nikifora był również malarz, Marian Włosiński.

Mimo poprawy sytuacji bytowej artysty, nie udało się pokonać choroby, na którą cierpiał Nikifor. Była to gruźlica. Malarz zmarł 10 października 1968 r. w sanatorium w Foluszu. Został pochowany w Krynicy, a od roku 1995 w tym mieście działa Muzeum Nikifora.

Wrzesień ’39 w prozie Marii Kuncewiczowej

Na stronach Narodowego Archiwum Cyfrowego (zbiory on-line w domenie publicznej) znaleźliśmy zdjęcia Kazimierza Dolnego z czasów II wojny światowej. Zainspirowało nas to do sięgnięcia po opisy pierwszych dni września ’39 z twórczości Marii Kuncewiczowej. Nasz wybór jest subiektywny, ale do najsłynniejszej wojennej książki – Kluczy będziemy jeszcze powracać.
Z Fantomów:
Tak oto wojna zastała mnie nie w mieszkaniu i nie w letniej chatce, tylko w domu. (…) Jesienią 1939, umocniona zapleczem własnych belek, czułam się nareszcie wrośnięta w grunt swego kraju. Miałam trzy psy, jabłonie, kilka dębów, dużo lip i swój własny widok na Wisłę.(…) Przy ekstatycznej pomocy żydowskich kupców i faktorów gospodarstwo przypominało bajkę „stoliczku nakryj się”. Tymczasem któregoś dnia na początku września 1939 ujrzałam w domu obozowisko. Z bombardowanej przez Luftwaffe Warszawy zjechały dwie rodziny braci Strzetelskich i jedna Urbanowiczów, z dziećmi i babciami. Za nimi jawiły się pary: Słonimscy,Wierzyńscy, Tuwimowie i pojedyncze osoby: Grydzewski, Baliński, Millerowa, córka Warchałowskiego i jeszcze jakieś zatarte w tej chwili sylwety. W basenie, którego nie zdążyliśmy napełnić wodą, warszawskie dzieci zaczęły drążyć dziury. Nastąpiło bicie drobiu, na podłogach zaległy sienniki, Witold znosił walizki, Tadzia nie było, panie organizowały schron przeciwgazowy, „Heinkle” błyszczały, ktoś ciął z papieru czarne zasłony, radio z polskiego przeszło na język symboliczny. W rynku mówiono, że w Dęblinie nasze samoloty zostały zniszczone, natomiast w Gdańsku wylądowali alianci.
Dom znosił bałagan z uśmiechem. Dom zdążył stanąć, a ja zdążyłam osiąść. Wobec tych faktów wojna była jak wylew Wisły obserwowany ze wzgórza.
Czując w sobie krzepę kresowej matrony, nie zadrżałam w Warszawie, dokąd dumnie udałam się 3 września. Emilia Grocholska kazała mi przyjechać do radia na Zielną celem wznowienia Kowalskich – przyjechałam i nie zastałam nic, prócz pak gwałtownie wynoszonych za drzwi. Nie zadrżałam, kiedy redaktor Rogoż z „Gazety Polskiej” polecił mi wracać do Kazimierza i pisać Męża Róży. Nie zadrżałam, kiedy Tuwim, machając kapeluszem, odchodził przez trawnik na wygnanie, kiedy Mieczysław Lepecki organizował autobus na wschód, kiedy odpłynęła jedna fala warszawska – ta przyjacielska i napłynęła druga – ta urzędowa, i woźni z MSZ ustawili na tarasie pantofelki pani Drymmerowiej, a zasapani mężczyźni ciągnęli do domu druty na dodatkową linię telefoniczną. Nie drżałam nawet, wsiadając w kilka dni później do cudzego samochodu, stwierdziwszy że nie tylko Tadzia, ale i Witolda też nie ma. Nie drżałam, bo dom nie drżał. Józef Wójcik, wsparty na łopacie, odbierał od Jerzego klucze, Józefowa kreśliła krzyże w powietrzu nad naszymi głowami. Ich dziewięcioletnia Zosia wychyliła się z okna i krzyknęła „ja zakopię tę powieść, co pani pisała!”.

Z Kluczy:
W 1939 r. wszakże nie tylko „malarnia” i subiekci zjechali do miasteczka. Liczni bogacze, w strachu przed burzą na Bałtyku, zdecydowali się uświetnić swoimi goliznami wiślane wyspy piaszczyste. Ceny poszły w górę. Wszyscy rybacy wynajęli chałupy.(…) zbiory zapowiadały się królewsko. W wielu rodzinach ocknięto się z kilkuwiekowej śpiączki,zaczęto formułować pragnienia i projekty.(…) Dnia 31 sierpnia wojna przyszła w nocy. Nie wiem, czy kto pamięta słowa komunikatu radiowego, z którego wyłoniła się pewność wojny. Nie było to wypowiedzenie, nie była to depesza – jakieś fakty, jakieś fakty mogące oznaczać zgoła co innego. Noc płynęła ani odrobinę mniej czy bardziej gwiezdna niż wszystkie noce tamtego sierpnia. Księżyc wisiał ogromny, prawie biały. Przywykliśmy już do krwawej czerwieni Marsa, uplątanego w brzozy. Nic nie zagrzmiało, nic nie runęło… Petunie pachniały. Jednak zła pewność wionęła nagle z każdej rzeczy. Sens każdej rzeczy – w mgnieniu oka – stał się pożegnaniem, jak gdyby ogród, rzeka, psy i gwiazdy wkroczyły nagle w swoją ostatnią godzinę.(…)

Pierwsze podejrzenie naszło mnie w lasku kazimierskim. Kiedy wszyscy byli już zebrani do drogi, pobiegłam do brzeziniaka, który szeleścił po jesiennemu, ale jeszcze pachniał latem. Zatrzymałam się przy kilku szczególnie drogich drzewach i te drzewa stanęły w blasku wszystkich swoich znaczeń. Przypominając rodziny, ludzi, rzeczy, których szczęście, których wartości nie umiałam docenić, pokazywały mi tę ważność, pokazywały mi to szczęście. Pomyślałam, Jezus, Maria, czyż to znaczy, że ja odjeżdżam daleko? Czyż to może znaczyć, że ja nieprędko wrócę? Patrzyłam na dom, w którym po dziesięciu latach przygotowań mieszkałam cztery miesiące.(..) Ale nie było czasu na podejrzenia, zaraz odjechaliśmy.

Z wywiadu z Mirosławem Dereckim, Kamena 1977 r.

Spali wszyscy na siennikach rozłożonych w dużym pokoju na parterze. Pamiętam też, że smażyło się jajecznicę w wielkim miedzianym naczyniu. Rozmawialiśmy niewiele. Byliśmy wszyscy zbyt zaskoczeni, zbyt wstrząśnięci tym, co się działo dokoła. Żartowaliśmy. Próbowaliśmy żartować. Przecież znajdowali się wśród nas ludzie słynni na cały kraj z ciętego dowcipu. Tym dowcipem Tuwim i Słonimski próbowali pokryć swoje prawdziwe uczucia. W pokoju, w którym jedliśmy, stał pod ścianą niezwykły bukiet: wspaniałe fioletowe mieczyki w oprawie liści kapusty. Ostatnia pozostałość artystowskich wakacji. Ostatni akcent pięknego lata.

Cecylia Kuncewiczowa, czyli jak nie zasłużyć na określenie „niejaka”

Co jakiś czas robimy przegląd informacji dotyczących rodziny Kuncewiczów pojawiających się w Internecie. Regularność w prowadzonych poszukiwaniach sprawia, że wyszukiwarki same podrzucają nam nitki prowadzące do celu. Bywa, że jest on różny od spodziewanego.

Wyjątkowy eksponat, znajdujący się w naszym Domu (napiszemy o nim przy innej okazji) skłonił nas do lektury tekstów związanych z Polonią w Ameryce Południowej. Pierwsza publikacja, do której zajrzeliśmy, jest nowością na rynku wydawniczym. To książka Tomasza Pindela Za horyzont – Polaków latynoamerykańskie przygody. Jej zaletą jest indeks nazwisk oraz bibliografia.

Słowa potrafią zdziałać cuda. Mogą nas uskrzydlić, oczarować, mogą też zniechęcić do lektury. W przypadku książki Za horyzont słowa zadziałały zniechęcająco. Wywołało konkretne wyrażenie, a mianowicie „niejaka”. Autor zastosował je w odniesieniu do działalności zawodowej Cecylii z Wyszyńskich Kuncewiczowej w Brazylii. Nie mylą się Państwo, chodzi o matkę Jerzego Kuncewicza. „Niejakość” Cecylii zafrapowała nas na tyle, że sięgnęliśmy po pierwodruk sprawozdania o kondycji polskich szkół w Brazylii, na które to powołuje się pan Tomasz Pindel. To antologia Ameryka Łacińska w relacjach Polaków, wydana w roku 1982, pod red. Marcina Kuli.

Pierwszym prezentem jest rzetelny życiorys Cecylii z Wyszyńskich Kuncewiczowej. Urodziła się w 1869 roku w Lublinie (rodzice: Jan Baltazar Wyszyński i Marianna z Jasińskich/Jasieńskich), w rodzinie o tradycjach socjalistyczno-niepodległościowych.

Cecylia z Wyszyńskich Kuncewiczowa, fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Uczyła się w Lublinie, tu także zaczęła pracę jako nauczycielka. języka polskiego w Żeńskiej Szkole Handlowej przy ul. Namiestnikowskiej (obecnie Narutowicza). Była to jedna z najbardziej postępowych szkół w mieście. Działały w niej m.in kursy samokształceniowe, na których nauczano języka polskiego i historii Polski. Edukacja dotyczyła nie tylko młodzieży, ale także dorosłych. Takie zajęcia miała prowadzić Cecylia Kuncewiczowa. W zbiorach lubelskiej Wojewódzkiej Biblioteki im. Łopacińskiego zachował się podręcznik do nauki języka polskiego, autorstwa Cecylii Kuncewiczowej. Choć ma ponad 100 lat, to znajdujący się w nim wstęp nie stracił aktualności.

Podręcznik do nauki języka polskiego, autorstwa Cecylii Kuncewiczowej fot. Wojewódzka Biblioteka Publiczna im. H. Łopacińskiego w Lublinie

Poważniejszy problemy byłby dziś z zadaniami dla uczniów. Z ich rozwiązaniem mieliby problem nawet dorośli.

Od roku 1918 Cecylia Kuncewiczowa mieszkała w Zamościu. Zdecydowały o tym względy rodzinne i zawodowe. Założyła i kierowała żeńskim Seminarium Nauczycielskim oraz była przełożoną żeńskiego gimnazjum w Zamościu (1919-1920). Życiorys Cecylii Kuncewiczowej związany z Zamościem dopełnia twórca „Zamościopedii”, Andrzej Kędziora. Pisze m.in., że w tym okresie Cecylia Kuncewiczowa aktywnie udzielała się społecznie i towarzysko. Uczestniczyła w licznych akcjach i zbiórkach; wygłaszała odczyty o tematyce patriotycznej i społecznej. Była współinicjatorką uruchomienia w Zamościu pierwszego przedszkola. Drukowała swoje felietony w lokalnej prasie (cykl Szlakiem myśli). Zaangażowała się w pracę Komitetu Obywatelskiego, zbierającego fundusze na tablicę pamiątkową oraz odbudowę celi W. Łukasińskiego w Zamościu .

Cecylia z Wyszyńskich Kuncewiczowa, fot. Archiwum Państwowe w Zamościu

Cecylia Kuncewiczowa działała również w Komitecie Pomocy Powracającym z Rosji. Nie był jej więc obcy los emigrantów. Już po przejściu na emeryturę (lata 30. XX w) zajmowała się środowiskiem polskich emigrantów w Rumunii, Belgii i Francji. W roku 1938 wyjechała do Brazylii. Przebywała tam jej córka, Irena Kuncewicz-Lepecka, żona polskiego wicekonsula w Kurytybie, Bohdana Teofila Lepeckiego.  Kuncewiczowa kilkakrotnie odwiedzała polskie szkoły w stanie Santa Catarina. Po spotkaniach z tamtejszą Polonią opracowała raporty dla Światowego Związku Polaków z Zagranicy.

Wizytacje w szkołach polskich miały ważne znaczenie. Odbywały się one w okresie wzmożonego nacisku władz Brazylii na naturalizowanie emigrantów. Pracę Cecylii Kuncewiczowej można uznać za akt patriotyczny: troski o to, by polskie: język i historia przetrwały wśród mieszkańców Brazylii polskiego pochodzenia. W tym kontekście trudno zrozumieć pobłażliwość Tomasza Pindela odnośnie katastrofalnego – zdaniem Kuncewiczowej – poziomu polskich szkół. Argument, jakoby szkoły były prowadzone przez osadników polskich, bez rządowego wsparcia nie wydaje się nam wystarczającym tłumaczeniem tego faktu. Inną sprawą jest kadra nauczycielska, a jeszcze inną to, czego w szkołach nauczano.

Kuncewiczową razi przede wszystkim brak odpowiedniego wykształcenia nauczyciela w pierwszej z wizytowanych polskich szkół, w Mafrze. Choć sala była obszerna i czysta, a na ścianach wisiały pomoce naukowe w postaci map i rycin, to praca z tekstem pozostawiała wiele do życzenia. Podręczników szkolnych było za mało, nikt nie prowadził biblioteki i nie zachęcał do czytelnictwa. Uczniom (a w klasie obok 10-o siedzieli 20-o latkowie) nie pomagał także nauczyciel, którego potknięcia uczniów niecierpliwiły. Co ciekawe, sam popełniał błędy ortograficzne np. podczas sprawdzania zeszytów szkolnych czy też dyktanda. Jedyną osłodą podczas wizytacji były cukierki, zakupione przez Kuncewiczową i wręczone dzieciom na zakończenie lekcji.

Chlubą drugiej polonijnej miejscowości (Paraguacu) był kościół katolicki oraz Dom Ludowy. Co ciekawe, wszyscy mieszkańcy porozumiewali się tylko po polsku, a Brazylijczycy – jak zauważyła Kuncewiczowa – czują się tu zupełnie odosobnieni. Na prośbę miejscowych działaczy społecznych Kuncewiczowa wygłosiła prelekcję na temat obecnej sytuacji w Polsce. „Niespodziewanie nagrodzono mnie burzą oklasków – pisała Cecylia Kuncewiczowa – a ksiądz w nader gorących słowach w obecności wszystkich powiedział: „Pani pierwsza przedstawiła nam Polskę rzeczywistą, bo każdy, kto przyjedzie zohydza nam tylko kraj macierzysty. Gdybym wiedział, że pani tak pięknie powie, byłbym ja prosił, aby mówiła z ambony” powtarzam urywek przemówienia, ponieważ słowo zohydza każą się głęboko zastanowić nad pracą w interiorze – dodała Kuncewiczowa.

Podczas pobytu w Brazylii, Cecylia Kuncewiczowa odwiedziła także polskie rodziny. Urzędnicy już w pierwszym pokoleniu z dziećmi rozmawiają po portugalsku, przeto młodsze pokolenie nie rozumie mowy ojców, nawet modli się po portugalsku. (…) Lud natomiast, choć analfabeci kompletni, trzyma się twardo wiary i mowy ojców. (…) Główna przyczyna zupełnego wynarodowienia, którego należy  spodziewać się w niedalekiej przyszłości, jest zupełny brak szkoły polskiej i zanik w mieście życia organizacyjnego oraz rozrzucenie pojedynczych rodzin, w dodatku nawet kościół pozbawiony księdza polskiego” – diagnozowała ówczesną sytuację Cecylia Kuncewiczowa. Swój raport złożyła na ręce konsula polskiego.

Zderzenie polskiego programu nauczania w egzotycznych warunkach Brazylii musiało budzić kontrowersje. Trudno dziwić się uwagom C. Kuncewiczowej, trudno jednak nie dostrzec faktu kompletnej egzotyki niektórych zagadnień poruszanych w polskich podręcznikach. Stąd zarzuty w stosunku do polskich szkół w Brazylii o szerzenie szowinizmu narodowego. Na rok przed wybuchem II wojny światowej szkoły polskie w Brazylii zostały zlikwidowane.

Cecylia z Wyszyńskich Kuncewiczowa, fot. Archiwum Państwowe w Zamościu

Co myślała o tym Cecylia Kuncewiczowa? Niestety, nie mamy na ten temat wiążących informacji. Po wizycie w Brazylii wróciła do Polski. Mieszkała w Warszawie, przeżyła powstanie, a po zakończeniu wojny wyjechała do Sopotu, gdzie osiadł jej młodszy syn, Czesław. Zmarła w 1951 roku i została pochowana na lubelskim cmentarzu przy ul. Lipowej.

Kuncewiczowie i Bitwa Warszawska

Udział Marii i Jerzego Kuncewiczów w wydarzeniach wojny polsko-bolszewickiej z roku 1920 to sprawa skomplikowana. W czasach, kiedy obydwoje publikowali najwięcej – to jest po zakończeniu II wojny światowej, o rocznicy Cudu nad Wisłą mówiło się rzadko lub wcale. Nie dziwi więc fakt pomijania tych wydarzeń w autobiograficznych Wyspach pamięci Jerzego lub Fantomach Marii Kuncewiczowej.

Z życiorysu Jerzego Kuncewicza, przygotowanego przez jego syna Witolda dowiadujemy się, że służył on w szwoleżerach jako szeregowy żołnierz. Wraz z nim miał zaciągnąć się jego brat, Czesław Kuncewicz. O fakcie udziału męża w wojnie 1920 r.wspomina Maria Kuncewiczowa w Listach do Jerzego.

Rocznicowa okładka czasopisma „Bluszcz” z 1930 r.

 Nie dotarliśmy dotychczas na ślad opowiadań o bohaterskich czynach Jerzego Kuncewicza z tego okresu, zamieszczanych w ówczesnej prasie. Są natomiast informacje o artykułach publicystycznych Kuncewicza odnośnie wojny, a także o wierszach poświęconych szwoleżerom, a dedykowanych pułkownikowi Gustawowi Orlicz-Dreszerowi.  Niestety, w archiwum jakim dysponuje Dom Kuncewiczów wspominane teksty nie zachowały się.

Rocznicowa okładka czasopisma „Bluszcz” z 1930 r.

O swoim udziale w wojnie polsko-bolszewickiej w charakterze łączniczki wspominała autorce monografii o Marii Kuncewiczowej, dr Alicji Szałagan sama autorka Dwóch księżyców.

W 10. rocznicę Bitwy Warszawskiej, na łamach czasopisma „Bluszcz” opublikowała opowiadanie, nawiązujące do wydarzeń z tego czasu. Zamieszczamy je poniżej:

„Sen o wojnie” M. Kuncewiczowej. Opowiadanie inspirowane wydarzeniami z roku 1920.

Powstanie Warszawskie w prozie Marii Kuncewiczowej

O prozie Marii Kuncewiczowej nie mówi się „polityczna”. Nie nazywa się jej również historyczną z punktu widzenia twórców poważnych monografii. Uważny czytelnik otrzyma jednak w literackim podarunku wiadomości odnoszące się do znanych postaci i faktów. Zawsze jednak (w przypadku Kuncewiczowej) są one przefiltrowane przez jej wrażliwość.

Sierpień to czas ważnych rocznic. Nie tak dawno przywoływana była data wybuchu Powstania Warszawskiego. Zaistniało ono m.in. na kartach Natury.

Choć tekst powinien chronologiczne podążać za kartami książki, robimy wyjątek i przytaczamy jako pierwszy opis Warszawy, którą w 1958 roku, widzi po blisko 20 latach Maria Kuncewiczowa.

Starość Starówki była cała nowa – pisze Kuncewiczowa – bez brudu, bez przekupek i bez Stryjeńskiej, że świeża pozłotą na kulach Baryczków. Na Starym Rynku płakałam. Nie z powodu przekupek i Stryjeńskiej, tylko z powodu „Zmowy nieobecnych”. Że cóż ja mogłam wiedzieć o nieobecnych, kontemplując londyńskie gruzy? Co mogę wiedzieć o tych, co rozkopywali tutejsze gruzy, jak Pani Farjaszewska, która pochowała córkę, owinąwszy w koc, płytko – na tym właśnie Rynku. Ewa ratowała zabytki. Znosiła do piwnicy Baryczków połamane gzymsy, urwane skrzydła bazyliszka. Tam ją granat rozerwał.

Po tym opisie następuje historia o tym, jak mata, spędziwszy w Kanadzie rok, wróciła do Warszawy – na Powązki, gdzie znajduje się grób jej ekshumowanej córki.

Wspominana przez Kuncewiczową Ewa, to harcerka, łączniczka batalionu „Wigry”. Do stoicy przyjechała ze śląska z matka i młodszym rodzeństwem. Na rok przed wybuchem wojny rozpoczęła naukę w Akademii Sztuk Pięknych, w klasie Felicjana Szczęsnego Kowarskiego. Interesowała się również fotografią. W czasie Powstania Warszawskiego Ewę Faryaszewską (oryg. Pisownia nazwiska) przydzielono do grupy ratunkowej. W porozumieniu z byłym pracownikiem Muzeum Narodowego podporucznikiem Zygmuntem Miechowskim ps. „Kustosz”, od 8 sierpnia zajmowała się ratowaniem eksponatów i dzieł sztuki. Z narażeniem życia wynosiła cenne przedmioty z kościołów, urzędów i domów prywatnych. Wszystkie trafiały do piwnic Kamienicy Barczykowskiej, w której miało działać (Rynek Starego Miasta 32), w której przed wojną planowano umieścić Muzeum Dawnej Warszawy. W czasie Powstania Ewa Faryaszewska robiła zdjęcia niszczonej przez Niemców stolicy. Zginęła 28 sierpnia 1944 r. na ul. Nowomiejskiej. Kolorowe zdjęcia łączniczki (ponad 30 sztuk) to niezwykle cenny dokument tego okresu. Opublikowało je w książce Ruiny fotografii. Fotografia ruin Muzeum Miasta Warszawy.

Ewa Faryaszewska, Warszawa 1944, fot. Wikipedia.pl

Kolejnym opisanym przez Kuncewiczową, i jakże tragicznym bohaterem tych czasów był Generał Kazimierz Sosnkowski ( 1885-1969). Odwiedził on Kuncewiczów w ich amerykańskim domu na Long Island. O tym spotkaniu Kuncewiczowa napisała: Generał Sosnkowski także przybył z daleka – bohater trudny dla prozaika, trudny dla poety. Komendantowi romantyków służył, dopóki poezja nie przeszła w prozę. Odmówił, kiedy Komendant nakazał bunt przeciw głowie państwa. W 1926 roku wolał strzelić do siebie w Poznaniu niż stanąć na warszawskim moście naprzeciw prezydenta Wojciechowskiego. Wierny polskiemu rozdarciu między balladę a paszkwil, po 1945 przeniósł lojalność wobec żywych ludzi na symbole.

Gospodarował na kawałku ziemi w Kanadzie, politykę traktując trochę jak kodeks honorowy, trochę jak testament. Rozmowa między ni a Jerzym gasła (…). W końcu generał wstał, zasiadł do pianina i powoli serca i myśli opadły na „Ojczyzny łono” w mazurkach Chopina.

Dodajmy do tych faktów jeszcze jeden:

Z czasem usłyszałam w Kazimierzu głos Janiny Kolendo przez telefon z Warszawy: „Czy pani przyjmie nagrodę Pietrzaka?” – „Za co?” – „Całokształt działalności”. – „Kto to jest Pietrzak?”. W ciągu całego następnego tygodnia przeczytałam eseje nowego świadka. W czternaście lat po jego śmierci, a dziewiętnaście po upływie dwudziestolecia poznawałam młodzieńca, który był nieznajomym towarzyszem mego najważniejszego czasu, młodszym bratem w pisarstwie i w życiu. Czytałam i dziw mnie brał, jak niewspółmierne pobudki, jak przeciwstawne programy i niepodobne cele składają się na polskość. Gdybyśmy się z Włodzimierzem Pietrzakiem znali w epoce Drugiej Rzeczypospolitej, uciekalibyśmy przed sobą na drugą stronę ulicy. Jeżeli byłoby takie zrzeszenie, do którego byśmy wspólnie należeli, z pewnością bronilibyśmy na zebraniach (on-nacjonalista, ja – osoba bez doktrynalnego przydziału) dwóch sprzecznych stanowisk, czerpiąc argumenty z dwóch różnych źródeł: on – z mózgu, ja – z emocji, on – z miłości do abstrakcyjnego narodu, ja – z miłości do konkretnych ludzi. Podobno podczas Powstania 1944 roku Pietrzak, zwolniony na parę godzin ze służby, zginął na Starówce od granatu akurat wtedy, gdy czytał Nowy wspaniały świat Huxleya. Te właśnie książkę „nowy, wspaniały” hitlerowiec wytrącił mu z ręki. (…) Jeżeli powołano mnie na takiego świadka, czyż mogłam nie stawić się na sąd?

Werdykt ogłosił prezes jury, profesor Władysław Tatarkiewicz, Olesia (wł. Aleksandra Szczepańskiego, brata Marii Kuncewiczowej), którego nasz ojciec w Płocku wyratował kiedyś z szykan carskiej żandarmerii. Moja mówkę dziękczynną można by tak streścić: wiele mnie przed wojną dzieliło od młodego Pietrzaka, wiele mnie po wojnie łączy z ofiarami „nowego wspaniałego świata”.

Eksponat z historią – „Nosiwoda kazimierski”

W części prezentacji ciekawych muzealiów ze zbiorów oddziału Dom Kuncewiczów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym chcielibyśmy skoncentrować się na części eksponatów, które po remoncie nie powróciły na wystawę. To pokaźny zbiór prac na podłożu papierowym. Są to rysunki, grafiki, litografie i akwarele. Zgodnie z opinią konserwatora zabytków, ze względu na ich stan (stałe eksponowanie w Domu Kuncewiczów) wymagają one prac renowacyjnych. Będziemy więc o nich napisać, a same oryginały – konserwować. Po tym zabiegu, pokażemy je Państwu z należytą troską. 

Wybór pierwszej pracy był bezdyskusyjny. Zwłaszcza, że postać uwieczniona na grafice Chaima Goldberga wpisuje się zarówno w krajobraz kazimierski, jak również innych polskich miasteczek i wsi. To nosiwoda.

Na pierwszym planie widzimy starszego mężczyznę, zgarbionego pod ciężarem dwóch wiader napełnionych wodą. Drugi plan to budowle charakterystyczne dla kazimierskiego pejzażu: ruiny zamku, fara czy słynna studnia, przy której rozmawiają trzy kumoszki. Praca jest sygnowana, choć zarówno podpis artysty, jak numer odbitki są trudne do rozszyfrowania. W zbiorach Domu Kuncewiczów znajduje się również plakat z wystawy Goldberga w USA. Ze wspomnień Marii Kuncewiczowej wynika, że widziała tę ekspozycję, rozmawiała z artystą, wspominając również przedwojenny Kazimierz.

Miasteczko łączy pisarkę i Goldberga. Urodził się on w Kazimierzu w roku 1917, a wykształcenie pomógł mu zdobyć prof. Tadeusz Pruszkowski. W historię wplecione są również losy kazimierskiego aptekarza Stanisława Lichtsona.

Chaim był synem Ity i Summera Goldbergów. Jego ojciec prowadził warsztat szewski w Kazimierzu. Chłopiec (będzie mieć jeszcze 10 rodzeństwa) był uzdolniony plastyczne. Potrafił rzeźbić i rysować. Rodzice, dumni z talentu syna, wieszali jego obrazki w warsztacie. To tu zobaczył je pierwszy mecenas talentu Chaima,  Saul Silberstein, uczeń Zygmunta Freuda. Zaopiekował się chłopcem, zapewniając mu dalszą edukację. Na stypendium artystyczne, zapewniające m.in. naukę w krakowskiej szkole sztuk pięknych im. Ludwiki Mehofferowej, złożyli się adwokat Feliks Kronhstein i rzeźbiarz Henryk Kuna. 14-o latek, z malarza pokojowego stał się artystą. Podobno był niepokorny i buntował się przeciwko szkolnym wprawkom. Kraków to m.in. kontakt ze Zbigniewem Pronaszką. Warszawska Szkoła Sztuk Pięknych, do której Goldberg trafił jako 17-o latek, to osobowość prof. Pruszkowskiego.

Pierwsze spotkanie z „Pruszem” nie miało jednak charakteru oficjalnego, a towarzyski. Mieli je zainicjować aptekarz, Stanisław Lichtson i jego żona, w których aptece i salonach w Kazimierzu częstym gościem był rektor warszawskiej Akademii.

Podobno w archiwach warszawskiej ASP  zachowały się świadectwa moralności Goldberga (dobry artysta musiał być przyzwoitym człowiekiem) oraz informacja, że jako ubogi student korzystał ze zniżek w opłacie za lekcje.

W 1938 r. Chaim Goldberg ożenił się z Rachelą Diament. Jego wybranka pochodziła, oczywiście, z Kazimierza.

Kiedy wybuchła II wojna światowa Goldberg zgłosił się do wojska. Trafił do niewoli, ale uciekł z obozu jenieckiego i przyjechał do Kazimierza, do rodziców. Nie chcieli oni jednak słuchać próśb syna o wyjeździe z miasteczka. Za swoją decyzję zapłacili śmiercią. Chaim z żoną i jej rodziną uciekli na Wschód. Dotarli do Nowosybirska, gdzie przetrwali wojnę. Po jej zakończeniu wrócili do Polski, do Szczecina, a następnie na warszawską Pragę. Do Kazimierza już nie, bo w Miasteczku nie było Żydów. Mimo, że Chaim Goldberg był uznanym artystą, u którego prace zamawiały nawet miejskie władze (np. Polanica), w roku 1955 rodzina zdecydowała się na wyjazd do Izraela. Stamtąd, pod koniec lat 60. XX wieku, Goldbergowie wyjechali do USA.  Chaim Goldberg stał się rozpoznawalnym artystą. Ważnym dla społeczności żydowskiej, skoro wstęp do katalogu jednej z jego wystaw napisał sam Izaak Singer. Czytamy w nim m.in. Chaim Goldberg ze sztetla wyszedł i pamięta każdy jego szczegół. Nigdy nie odchodzi od prawdy rzeczy i ich boskiego porządku. Jego praca wzbogaca żydowską sztukę i wizerunek naszej tradycji. Krytycy podkreślali, że Goldberg uczynił z Kazimierza Dolnego swoiste uniwersum, w którym wypełniał się los żydowski. Jego prace są wyobrażeniem Miasteczka i jego mieszkańców; ludzi i ich codzienności.

Artysta zmarł w roku 2004, na Florydzie.

W 2013 roku, w Muzeum Nadwiślańskim w Kazimierzu Dolnym odbyła się retrospektywna wystawa prac Chaima Goldberga.

Praca, którą posiada w zbiorach Dom Kuncewiczów została opisana przez Marię Kuncewiczową w „Fantomach”. W Kazimierzu słońce. Józefowa wygrzewa się na leżaku pod wierzbą. Zaraz wstanie, przyjdzie na górę po mleko i zagapi się na drzeworyt przedstawiający Chaima-nosiwodę. Ze wszystkich obrazów ten ją najbardziej zastanawia. Śmieje się, wzrusza ramionami. Od czasu Krwawej środy Żydów w Kazimierzu nie ma. Józefowa nie jest pewna, czy kiedyś znała Chaima, czy też malarz go sobie wymyślił. Spogląda na mnie ubawiona, trochę jakby zawstydzona „O jak to Żydzina dźwiga te wode i dźwiga – mówi – Aze mu kark napęczniał. Pokiz on tak te wode będzie nosił? I komu to? I na co?

(powyższy tekst powstał na podst. wywiadu z Chaimem Goldbergiem, przeprowadzonego przez Kazimierza Robaka i wykorzystanego w artykule „Moje serce pozostało tam”. Tekst został zamieszczony na portalu www.wkazimierzudolnym.pl)

125. rocznica urodzin Pisarki

Dobrze, że są Czytelnicy… Chociaż zastanawiam się, czy Maria Kuncewiczowa ucieszyłaby się z tego przypomnienia. Mowa o tekście pisarza, Stanisława Nyczaja (częstego gościa naszego Domu). W poszukiwaniu ciekawostek natknęłam się na taką oto opowieść. Gdzie tu problem – powiedzą Państwo? Problematyczny jest zawsze wiek kobiet. jednym słowem – tajemnica została rozwiązana:) Swoją drogą – mamy już oficjalnie kolejną rocznicę do świętowania w tym roku !

https://pisarze.pl/2020/06/09/stanislaw-nyczaj-ostatnie-kazimierskie-spotkania-i-rozmowy-z-maria-kuncewiczowa-1895-1989-wspomnienie-w-125-rocznice-urodzin-pisarki/

Maria Kuncewiczowa wiecznie młoda, fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Jedwab zawsze w modzie (eksponat z historią)

Dom Kuncewiczów może pochwalić się nietypowymi zbiorami. Miejsce, w którym jeszcze nie tak dawno (przynajmniej dla starszych Czytelników) mieszkali Maria i Jerzy Kuncewiczowie jest pełne osobistych i osobliwych pamiątek. O takim dziś napiszemy. Ten przedmiot eksponujemy na pierwszym piętrze, w garderobie Pani Marii. To bluzka z jedwabiu w kolorze écru z drobne czerwone kwiatki. Pisarka kupiła ją we Włoszech.

To, że Kuncewiczowa była dobrze ubraną, elegancką kobietą wspominają do dziś mieszkańcy Kazimierza Dolnego. Z klasą nosiła zarówno garsonki, jak również… spodnie. W kolekcji zdjęć prof. Tadeusza Kłaka dotyczących sympozjów naukowych odbywających się w Nałęczowie wypatrzyliśmy m.in. zdjęcie Marii Kuncewiczowej w rozszerzanych spodniach. Pisarka wyglądała w nich świetnie. W garderobie Pani Marii wisiały niegdyś futra z norek, a kasetkę na biżuterię wypełniały zabytkowe oraz egzotyczne drobiazgi. Sporo oryginalnej biżuterii pisarka otrzymała w prezencie od swojego syna, Witolda. Działo się to w czasach, gdy pływał ona na statkach pasażersko-towarowych u wybrzeży Afryki. O swoich zakupach dla mamy wspominał wielokrotnie w listach. To dzięki zamorskim wyprawom syna, Kuncewiczowa otrzymała m.in. ciężkie srebrne bransolety. Były tak ekstrawaganckie, że postanowiła je ofiarować Irenie Lorentowicz, wieloletniej przyjaciółce (sylwetkę tej znakomitej scenografki i wykładowczyni prezentujemy na blogu, w zakładce „Bywalcy”). Większość swojej garderoby pisarka rozdała. Tak stało się również z naszym eksponatem. Na szczęście, materiał był tak mocny, że przetrzymał kolejne właścicielki. Jedyną modernizacją, jaką przeszła bluzka było skrócenie rękawów.

Bohaterka naszej opowieści

Bohaterka Czytelnicy, nie zainteresowani modą zastanawiają się pewnie: „dlaczego piszemy o tak drobnym przedmiocie?”. Mamy w tym cel. Oprócz bluzki, w naszych zbiorach znajdują się fotografie, na których bluzka oraz jej Właścicielka zostały uwiecznione. Okoliczności powstania tej fotografii Maria Kuncewiczowa opisała w Przeźroczach i Listach do Jerzego.  Zacytujmy jeden z fragmentów: Z prasy włoskiej wiedziałam, że kardynał Wojtyła został uznany za papabile (ewentualnego papieża przyp.aut.) po rekolekcjach, jakie przeprowadził dla Pawła VI. Ale wiedziałam o nim więcej: że kiedyś mianowany biskupem, nie zaniedbał swoich praktyk księżowskich z czasu okupacji – nadal odwiedzał chorych i pocieszał umęczonych.  Więc oczekiwanie przywoływało dwie postaci: uczonego teologa, przemawiającego wieloma językami i chrześcijanina o gorącym sercu. Czekaliśmy dość długo z przyczyny, którą młody sekretarz pokrywał dyskrecją. Nareszcie otwierają się drzwi i wchodzi, kuśtykając na nodze owiniętej bandażem, osoba duchowna o powierzchowności powszedniej, raczej zakłopotana, życzliwa.

Ojciec Święty Jan Paweł II z Marią i Jerzym Kuncewiczami, fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Siadamy blisko siebie. Kardynał przeprasza za spóźnienie: skręcił nogę i musiał poddać się zabiegowi. Zatem spoza dwóch oczekiwanych postaci wyłania się trzecia: alpinista. (…) Miałam w głowie pełno chaotycznych myśli i w gardle słów niewypowiedzianych na tę okazję, więc milczałam. Jerzy natomiast zahazardował się w dziedzinę filozofii. Zapytał, jaką filozofię preferuje kardynał. Odpowiedź brzmiała: „Tomizm i egzystencjalizm”. Jerzy pospieszył z krytyką tomizmu. Na to pobłażliwy uśmiech, jak gdyby z takiej wysokości, gdzie wszystkie filozofie służą Bogu. (…) Kiedyś religia wkroczyła w moje życie przez te same drzwi, przez które wkracza śmierć. Bardzo długo ich nie zauważałam. Na ścianie dzielącej mnie od tajemnic nie było drzwi, czasem padał na nią cień od jakiegoś wydarzenia czy słowa, może tylko snu. Drzwi nie było. Teraz inny świat zyskał dla mnie postać materialną, niepodobną do ciemnego obszaru myśli, zwanego filozofią, ani od dziedzicznego nałogu zwanego katolicyzmem. Oto Karol Wojtyła – aktor, poeta, alpinista, Polak, dusza miłosierna, kardynał papabile –siedział na krzesełku obok, taki sam stwór dwunożny i dwuręki jak ja, ale inny. I z całą tą innością materialnie obecny”.

W roku Papieża Jana Pawła II do spotkań Kuncewiczów z Janem Pawłem II będziemy jeszcze powracać.

Irena i Czesław Kuncewiczowie

o korzyściach porządkowania strychu

Wybraliśmy się na domowy strych z powodu zupełnie innego pudełka. To, przyniesione przypadkowo, prawie rozpadło się w rękach. A skoro nie ma przypadków, a jedynie koincydencje znaczące to nie zdziwiłam się, kiedy z pudełka wypadło wydanie Dziennika z lat okupacji dr Zygmunta Klukowskiego. Odruch nakazuje mi sprawdzać indeksy osób – nawet w publikacjach dalekich od profilu naszego muzeum. Tak było i tym razem. W „prezencie” otrzymałam dwa smakowite cytaty związane z rodziną Kuncewiczów. Zanim jednak pojawią się w tekście, wyjaśnię kogo będą dotyczyć.

Rodzeństwo Jerzego Kuncewicza przewija się w opowieściach o nim samym. Szkoda, że są to wątki marginalizowane. Z powodu braku wiedzy w naszych archiwach posiłkuję się doskonałą stroną Zamościopedii, prowadzoną w Archiwum Państwowym w Zamościu, przez Andrzeja Kędziorę.

Młodszy brat Jerzego, Czesław Kuncewicz urodził się w roku 1899, w podlubelskich Kijanach. Ukończył gimnazjum w Lublinie. Tu także studiował prawo. Ukończył uczelnię w roku 1924. Którą, niestety nie wiadomo. Wiadomo natomiast (piszą o tym m.in. Kuncewiczowie), że służył w 1 Pułku Ułanów Krechowieckich (do czynnej służby, w stopniu kapitana powróci w czasie wybuchu II wojny światowej). Po uzyskaniu aplikacji adwokackiej Czesław Kuncewicz  pracował w Zamościu. Jego kancelaria mieściła się przy ul. Żeromskiego 15 (zapamiętajcie ten adres – odegra on ważna rolę w opowieści). A gdybyście chcieli umówić się na wizytę do adwokata Kuncewicza, wystarczyło poprosić telefonistkę o wybranie numeru „7” (na podst. Spisu numerów telefonicznych Zamościa z roku 1939 7 Kuncewicz Czesław, adw., Żeromskiego 15 m. 17). Czesław Kuncewicz był sprawnym prawnikiem, choć mogło nie podobać się to, że angażował się w procesy przedwojennych komunistów. Znalazł się również w gronie 5 adwokatów uczestniczących w walce o wolność sumienia.

Czesław Kuncewicz uczestniczył w życiu towarzyskim i społecznym Zamościa. Był prezesem Klubu Sportowego „Maraton”. Jako działacz „Strzelca” oraz Ligii Obrony Powietrznej Państwa inicjował obchody Tygodni Lotniczych. Czym była impreza? Zajrzyjmy na stronę przewodniczyzamosc.pl

Plakat Tygodnia Lotniczego fot. ze zbiorów polona.pl

W zamojskiej L.O.P.P. działało wielu światłych zamościan. Przykładowo: Zubowicz Piotr (adwokat, senator); Kazimierz Rutkiewicz (dyrektor Kasy Chorych); Jan Korba (rzemieślnik); Janina Enderówna (nauczycielka, działaczka); Maria Kowerska (działaczka); Jakub Margules (architekt); Krystyn Freyberg (kupiec); Wacław Bajkowski (adwokat); Julian Kaczorowski (urzędnik); Kazimierz Lewicki (nauczyciel); Czesław Kuncewicz (adwokat); Tadeusz Muśnicki (inżynier); Czesław Kietliński (bankowiec); Regina Kłossowska (społeczniczka); Jerzy Bajkowski; Jerzy Miketta (urzędnik, społecznik); Leopold Cehak (generał WP); Edmund Nahajski (księgarz); Michał Nowacki (wiceburmistrz); Fryderyk Plattner (działacz społeczny); Romuald Jaśkiewicz i wielu innych. (…) Czerwcowy plakat Komitetu Powiatowego L.O.P.P. w Zamościu informował o tzw. Lotach Propagandowych oraz o  odczycie płk. Rudnickiego na temat znaczenia lotnictwa i jego potrzebie dla państwa. Pokazy lotnicze były bezpłatne, ale za udział w locie płacono 5 zł od osoby. Zbierano również ofiary na L.O.P.P oraz trwały zapisy na członków Ligi. Uroczystości uatrakcyjniały występy orkiestry wojskowej 9 p.p. Legionów. (…)  Losowano bezpłatne przeloty samolotem. (…) Komitet L.O.P.P. urządził w miejscowej szkole Loterię Fantową, z której dochód został przeznaczony na L.O.P.P. Loterii towarzyszyła zabawa taneczna z płatnym wstępem (2 zł) na ww. cele.

W posagu żony, Ireny znalazł się m.in. majątek Osada leśna Lipsko-Zjawienie, nazywany „Kuncewiczówką”.  W jednym z wywiadów Maria Kuncewiczowa wspominała, że bywała na Roztoczu m.in. w Zwierzyńcu. Wielce prawdopodobne jest to, że gościła u szwagra. W kontekście cytatu, do którego zmierzamy, wydaje się zrozumiałe dlaczego Maria i Jerzy Kuncewiczowie nie chcieli, by ich kazimierską willę nazywano „Kuncewiczówką”.

Irena Kuncewicz, 1939 r. fot. ze zbiorów Narodowego Archiwum Cyfrowego

Żona Czesława Kuncewicza, Irena była bez wątpienia osobowością. Urodziła się w roku 1911. Była działaczka społeczną, harcerką, założycielką Teatru Związku Legionistów (tzw. Teatru Małego) w Zamościu , ale przede wszystkim zapaloną automobilistką.  Jako jedyna kobieta (i przedstawicielka Automobilklubu Lubelskiego) uczestniczyła w Międzynarodowym Rajdzie Automobilowym w roku 1938.  Historię tego wyścigu opisano na koszecindawniej.blogspot.com

Tytułowy rajd odbył się w czerwcu 1938 r. Trasa o długości 3,8 tys. km. wiodła przez Lwów, Kraków, Wybrzeże do Gdyni i przez Polskę z powrotem. Marek Ponikowski, dziennikarz i miłośnik motoryzacji pisze, że wzięło w nim udział 62 zawodników, a droga była iście mordercza – w kurzu, po wybojach, z lawirowaniem między furmankami, rowerzystami, psami i kurami. Ponikowski wspomina też o jednym z ówczesnych dziennikarzy, który nie krył zdziwienia widząc, że Kuncewiczowa startuje nie w kombinezonie, a „w lekkiej, płóciennej sukience i trepkach”. Jechała Oplem Olympią, na mecie była jako ósma w swojej klasie. Rok później wystartowała w kolejnym rajdzie, tym razem za kierownicą Chevroleta. 

Plakat rajdu fot koszecindawniej.blogspot.com

Osobny artykuł poświęcił Kuncewiczowej Tygodnik Zamojski. Czytamy w nim m.in

Kobieta odważna i jako nieliczna zmotoryzowana. Należała do Automobilklubu Lubelskiego. W XI Międzynarodowym Rajdzie Automobilklubu Polski rozegranym w 1938 r. (25.06 – 1.07.1938 r.)

Trasa rajdu fot. koszecindawniej.blogspot.com

Jedyną automobilistką startującą w tej ciężkiej imprezie była członkini naszego Klubu (Automobilklubu Lubelskiego) – Irena Kuncewiczowa. W rajdzie startowało 62 zawodników. Liczył on 3,8 tys. kilometrów. Ukończyła go na ósmym miejscu w swojej klasie. Jedna z ekspozytur Automobilklubu była w 1936 r. w Zamościu. Dopiero w 1975 r. został przekształcony w samodzielny zamojski Automobilklub. W środowisku nazywana była ,,Rekordzistką” lub ,,Zwariowaną automobilistką”. Jeździła Oplem Olympią z 1,5 litrowym silnikiem o mocy 37 KM. a później w teamie Chevroleta. W tym aucie uczestniczyła w Rajdzie Automobilklubu Polski w 1939 r. Był to samochód 6 cylindrowy z 3,5 litrowym silnikiem o mocy 85 KM. W trakcie Rajdu uszkodziła go co spowodowało dalsze miejsce na mecie. Natomiast na trasie do Ojcowa osiągnęła rekord Polski. Mam album poświęcony babci. Był on wręczany w 1938 r. przez prezydenta Polski wszystkim uczestnikom – mówi wnuk Mirosław Kuncewicz. Kuncewiczowa jeździła również motorem świadczy o tym adnotacja, iż miała na siebie zarejestrowany motor. Brała udział w wyścigach motocyklowych. Zdobyła Grand Prix Lwowa w konkurencji pięćsetek – dodaje. To było coś wyjątkowego, ekstrawaganckiego jak na owe czasy. Szalała po mieście jeżdżąc samochodem oraz konno.

Irena Kuncewicz, 1938 r. fot Narodowe Archiwum Cyfrowe

Z kronikarskiego obowiązku dodam, że Irena Kuncewicz jeździła również motocyklem i konno. Na drodze była postrachem, podróżowała zawsze na pełnym gazie. Nie uznawała bezpiecznej jazdy. A ta pociągała ofiary. Świadkowie, którzy o wyczynach automobilistki opowiadali Andrzejowi Kędziorze wspominali, że droga z „Kuncewiczówki” do Zamościa po przejeździe pani Ireny dosłownie spływała krwią. Ofiarami były zwierzęta, ale także ludzie. Kroniki informują o dwóch wypadkach śmiertelnych (w tym dziecka), spowodowanych przez Irenę Kuncewicz. Umiejętności prowadzenia samochodów przydały się w czasie II wojny światowej. Czesław Kuncewicz, zmobilizowany – wyruszył na front, a jego żona została kierowcą karetki PCK. Okupacja nie była czasem wystawnych przyjęć i polowań, do których przywykła Irena Kuncewicz. W 1940 r. mieszkanie Kuncewiczów przy ul. Żeromskiego w gmachu Czerskiego zajęło gestapo. Następnie, Niemcy przejęli całą kamienicę zamieniając ją w katownię.

Irena Kuncewicz, 1939 r. fot. Narodowe Archiwum Cyfrowe

Faktów, opisanych w cytacie, do którego się zbliżamy nie sposób jednak tym wytłumaczyć. Oto, co w swoim dzienniku zanotował Zygmunt Klukowski:

23 maja 1943

Byłem dziś w Zamościu z racji wczorajszych imienin doktorowej Boguckiej.(…) Najwięcej mówiono o p. Irenie Kuncewiczowej, żonie adwokata Czesława Kuncewicza, który z resztą już się z nią rozszedł. Nie tylko sama jest Volksdeutschką, ale i kilkuletniego syna oddała do niemieckiej szkoły. Chłopak chodzi dumny w mundurku Hitlerjugend z czerwona opaską na ramieniu. Na tle postawy tych stuprocentowych przecież Polaków zwraca powszechna uwagę zachowanie nauczyciela gimnazjum, a obecnie burmistrza, Ottona Wernera, który mimo swojego niezaprzeczalnie niemieckiego pochodzenia, o czym świadczy chociażby imię i nazwisko, twardo i niezłomnie broni swojej polskości i jak dotąd nie uległ żadnym ponętnym obietnicom ani groźbom. (…)

26 maja 1943

Nadeszła z Zamościa sensacyjna wiadomość, że ubiegłej nocy została tam „zlikwidowana” we własnym mieszkaniu Kuncewiczowa, o której pisałem przed paru dniami. Nikt z tego powodu się nie oburza, przeciwnie, ludzie nie mogą ukryć swego zadowolenia, że usunięto ze społeczeństwa polskiego szkodliwą i hańbiącą jednostkę.

Ze strony Zamościopedii dowiaduję się z kolei, że Irena Kuncewicz, jako konfidentka, została zabita przez grupę AK, „Norberta” ( Jana Turowskiego, dowódcę zamojskiego obwodu AK).

Także stamtąd wiem, że w tym czasie Czesław Kuncewicz ukrywał się. Po wojnie odnalazł syna i przeprowadził się do Sopotu. Już w listopadzie 1945 r. rozpoczął pracę w tamtejszej palestrze. Zmarł w 1975 roku.

Wymyślił Unię Europejską…

Świętujemy rocznicę przystąpienia Polski do Unii Europejskiej. Wizja  sojuszu państw, zrealizowana przez Wspólnotę była bliska postawie propagowanej jeszcze przed wojną przez Jerzego Kuncewicza.  Jej ideologie przedstawił on w dziele Republika globu.  Tę problematykę przybliżył Arkadiusz Indraszczyk, w tekście Wolność i Lud, opublikowanym w Roczniku Historii Prasy Polskiej PAN, w roku 2018.

Jerzy i Maria Kuncewiczowie, fot. Muzeum Nadwiślańskie w Kazimierzu Dolnym

Czytamy tam m.in. wizja ta polegać miała na dokonaniu zmiany mentalności człowieka, a wraz z nim także zmiany stosunków międzynarodowych w kierunku tworzenia bloków państw i później federacji politycznych aż do stopnia globalnego. (…) Główną drogą miało być myślenie o człowieku jako głównym podmiocie stosunków wewnątrzpaństwowych i międzynarodowych, oraz o człowieku jako twórcy, który dzięki swej twórczej pracy i obcowaniu z naturą buduje nowe, lepsze społeczności.  Choć Jerzy Kuncewicz był przeciwnikiem ZSRR i za swoją nieprzejednaną postawę został usunięty z partii przez Stanisława Mikołajczyka, to nie opowiadał się także za ustrojem kapitalistycznym, reprezentowanym przez Zachód. Twierdził, że jeżeli nawet Zachód wygra, ale tylko dzięki przewadze technologii, to będzie to zwycięstwo nietrwałe, które nie przyniesie wolności człowiekowi, a tylko zmieni okowy jednego złego ustroju — komunistycznego — na inny, może lepszy, ale też nie dający się rozwijać człowiekowi — kapitalizm liberalny. Według Kuncewicza tragedia II wojny światowej wykazać miała, że dotychczasowe rozwiązania systemowe, tak kapitalistyczne, jak i socjalistyczne się nie sprawdziły, nie przyniosły bowiem światu i ludzkości pokoju. Ale też wojna miała stwarzać okazję do budowy nowych systemów, podejmowania nowych rozwiązań w zakresie organizacji życia politycznego, gospodarczego i społecznego w państwach. Realizacji tego Kuncewicz domagał się już w czasie wojny, a najpóźniej podczas oczekiwanej konferencji pokojowej po wojnie. Takiej jednak konferencji nie zwołano. Mimo tego Kuncewicz nie zaprzestał propagowania swych marzeń o Republice Globu. Dlatego, mimo że był uważany za jednego z ideologów polskiego ruchu ludowego, po wojnie nie liczono się z jego opiniami politycznymi, uważając go raczej za „fantastę” i filozofa, aniżeli pragmatyka. Niestety, nie doczekał wcielenia w czyn jego wizji pod nazwą Unii Europejskiej.

Zaczynamy od pieca (eksponat z historią)

Skoro zapraszamy Państwa do Domu Kuncewiczów, niechaj towarzyszą nam nietypowe (bo domowe) eksponaty. Na pierwszy ogień niechaj pójdzie… piec. To ozdoba salonu Domu Kuncewiczów. Nie pojawiłby się tutaj, gdyby nie pewien artysta, zafascynowany Huculszczyzną. Czy są Państwo gotowi do podróży w Karpaty?

Piec huculski z salonu Domu Kuncewiczów fot. P. Makowski

Huculszczyzna to kraina położona na terenie Karpat Wschodnich, w dorzeczu górnego Prutu i obu Czeremoszów – Białego i Czarnego. Od czasów Kazimierza Wielkiego do 1945 roku ten obszar znajdował się w obrębie Rzeczypospolitej. Huculi (górale pochodzenia ruskiego i wołoskiego), stworzyli w dorzeczu górnego Prutu oryginalną kulturę, która była inspiracją dla wielu znanych artystów polskich.

Na przełomie XIX i XX wieku urodę huculskiej sztuki i jej obyczaje uwieczniali m.in. Leon Wyczółkowski, Teodor Axentowicz i Stanisław Witkiewicz. Trzech znakomitych artystów zafascynowanych sztuką huculską – Fryderyk Patusch, Kazimierz Sichulski i Władysław Jarocki – doczekało się nawet przezwiska „Huculi”. Warto dodać, że „hucuł” w lokalnej gwarze bukowińskiej znaczy tyle, co „zbójnik”, „opryszek”.

W grupie malarzy czerpiących inspirację ze sztuki huculskiej znalazł się Michał Boruciński. Artysta urodził się w Siedlcach w roku 1885. Był absolwentem warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych. Od roku 1905 był wielokrotnie nagradzany za swoje prace m.in. na Jesiennym Salonie Paryskim i corocznych wystawach Towarzystwa Sztuk Pięknych „Zachęta”. Z okresu międzywojennego pochodzą prace, będące efektem fascynacji Borucińskiego Huculszczyzną. To cykl portretów huculskich. Bogata kolekcję dzieł Michała Borucińskiego posiada Muzeum w Siedlcach.

Boruciński przyjaźnił się z Marią i Jerzym Kuncewiczami. Efektem tej znajomości jest właśnie piec, znajdujący się obecnie w domu Kuncewiczów w Kazimierzu Dolnym. Przyjechał do miasteczka w kilku transportach i został tu na nowo zbudowany. Najstarsze kafle pamiętają wiek XIX. Motywy zdobienia kafli są niezwykle interesujące. Prezentują obyczajowość, tradycje a nawet motywy religijne Huculszczyzny. Proszę sobie wyobrazić, że motyw dekoracyjny jedno z kafli nawiązuje do schizmy wschodniej.

Kafle z naszego pieca. ten, symbolizujący schizmę wschodnią znajduje się w prawym dolnym rogu

Na podstawie badań prowadzonych przez wieloletniego dyrektora Muzeum Nadwiślańskiego w . Kazimierzu Dolnym, Jerzego Żurawskiego ustalono, że autorem kafli jest Oleksandr Bachmietiuk. To ludowy twórca ukraińskiej ceramiki artystycznej, założyciel szkoły ceramiki kosowskiej. Nasze muzealne śledztwo wykazały, że naprawdę nazywał się on Aleksander Bachmiński i był garncarzem z okolic Krakowa. Potem założył swój zakład w Karpatach.

Oglądając rzemiosło huculskie (lub prace inspirowane tą sztuką) warto przyjrzeć się ludowemu strojowi huculskiemu. Mężczyźni nosili zwykle białe spodnie i koszulę barwnie wyszywaną na mankietach i kołnierzu. Nakładali na nią keptar – krótki kożuch ozdobiony wyszyciami i mosiężnymi blaszkami. Nakrycia głowy (krzesania) to kapelusze z podwiniętym rondem ozdobione bajorkami czyli kolorowymi sznurkami. Ozdobami kobiet były naczółka, kolczyki, naszyjniki z mosiężnych łańcuchów z krzyżami i monetami.

Wielkanoc u Kowalskich

W poszukiwaniu codzienności z lat 30.XX wieku (na co dzień i od święta) zaglądamy dziś do radiowej powieści Marii Kuncewiczowej Dni powszednie państwa Kowalskich. W roku 1937 Jan Parandowski piastował kierownicze stanowisko w radiu warszawskim. Odwiedzając Kazimierz, będąc pod dużym wrażeniem Dyliżansu warszawskiego, zaproponował Marii Kuncewiczowej, by wykonała dla radia pewną pracę. Pisarka miałaby stworzyć coś  w rodzaju scenek z życia w Warszawie. Po powrocie do Warszawy, Kuncewiczowa poznała szczegóły zamówienia od  Emilii Grocholskiej, która była kierowniczką działu kobiecego w warszawskim radiu. Zadaniem pisarki miało być  stworzenie scenek dotyczących kultury i życia codziennego. Cykl miał przede wszystkim służyć pomocą młodym parom w rozwiązywaniu problemów takich jak: poszukiwanie nowego mieszkania, higiena dziecka. Wkrótce dydaktyzm szedł na drugi plan, a słuchowisko stało się popularnym słuchowiskiem.

fot. Piotr Makowski

O okazało się, w trakcie roboty, że wystarczy łapać codzienność na gorącym uczynku i pamiętać, że tylko ten nie grzeszy, co śpi albo umarł – pisała o Dniach powszednich Kuncewiczowa

Kowalscy to para jakich wiele w mieście stołecznym Warszawie. Obydwoje są „elementem napływowym”. Paweł pochodzi z Krakowa, Irena zaś z Kazimierza nad Wisłą. Zajrzyjmy do Kowalskich w czasie przygotowania do Świąt Wielkanocnych.

Święto, święto! Wielkanoc. Ale gdyby nie zapach wanilii z mazurków Ireny Kowalskiej i nie te dzwony z kilku katolickich kościołów, nie dużo bym wiedział w Londynie o Wielkiej Nocy. Może dlatego, że przełom między zima a wiosną nie jest tak upragniony na zachodzie i południu Europy. Święto Zmartwychwstania ani w Paryżu, ani w Londynie nie wzrusza ludzi i nie raduje tak bardzo, jak w Warszawie, północnej bądź co bądź stolicy.

A może i to ma swój sens, że Zmartwychwstanie mniej przemawia do wyobraźni narodów szczęśliwych? Takich, które nigdy w swojej historii, nie zaznały politycznej śmierci.

fot. Piotr Makowski

Irena mówi: Jurku poczekaj, Vivi nie ucieknie. Widzę ją przez okno, jak rysuje patykiem po ścieżce. To bardzo ładnie, że chcesz zanieść po kawałku mazurka i serowca, ale ona na pewno będzie wolała kolorową pisankę. O, patrz! Ta fioletowa w różową jodełkę jest bardzo ładna. Uważaj, kładę ci ja do koszyczka na serowcu, żeby się nie zbiła. Nie, baranka nie łap! To jest baranek z Polski, od babci.(…)

Patrz, uklękli oboje na trawniku nad koszyczkiem i gapia się na tę pisankę, jakby  to był jakiś cud nie z tego świata!

fot. Piotr Makowski

Paweł mówi:(…) Świetnie pamiętam naszą ostatnią Wielkanoc, u twego ojca w Kazimierzu! Pysznego wiśniaku nam dał. Janina ugotowała nóżki w galarecie. Ale czekaj! Co to mnie tak w nosie wierci? Czyś ty może zrobiła sos chrzanowy?

Pewnie, że zrobiłam. Jakież to święcone bez sosu chrzanowego?

Swoją drogą, co to znaczy wyobraźnia! Wystarczy chrzan i człowiek przenosi się znad Tamizy nad Wisłę. Szybciej niż pocisk rakietowy.

Maria Kuncewiczowa, Kowalscy w Anglii,  Przekrój  nr 721, 1959 r.

fot. Piotr Makowski

Spotkania z Ojcem Świętym

W roku 2020 przypadają 100. rocznica urodzin i 15. – śmierci papieża Jana Pawła II. W zbiorach Domu Kuncewiczów są niezwykłe pamiątki, związane z Ojcem Świętym. Pierwsza z nich, fotografia Jana Pawła II z osobistą dedykacją dla Marii i Jerzego Kuncewiczów, stała na biurku, w gabinecie pana Jerzego na parterze, niejako wystawiona na widok publiczny.

W archiwach naszego Domu są także okolicznościowe karty pocztowe z okazji świąt z autografami Papieża-Polaka oraz kilka zdjęć z audiencji papieskiej, w której uczestniczyli państwo Kuncewiczowie. Swoistą ciekawostką jest również jedwabna bluzka Marii Kuncewiczowej, która w roku 2016 trafiła z powrotem do Domu Kuncewiczów. W tej bluzce pisarka została uwieczniona na zdjęciu z Janem Pawłem II.

Sprawa wiary, czy może lepiej, religijności Kuncewiczów to rzecz intymna. W książkach pani Marii zachowały się jednak jej literackie ślady.

Jerzego gniewa „wzywanie Pana Boga nadaremno” – pisze w Naturzenatomiast mnie się do niedawna wydawało, że słowo  „Bóg” może każdą sprawę uświęcić. Teraz tak nie myślę. Przez wieki powtórzeń słowa straciły siłę, miłość czerpiemy łatwiej z kontemplacji niż wierszy, magia ucieka się do gestu, śpiewu i milczenia, złość – żeby nastarczyć impulsowi – wymaga przekleństw i mordu. Poeci się streszczają. Prozaicy szukają słów grubych i donośnych, opisy  zajęły miejsce aluzji, radiowo-prasowy żargon sprowadzono do podręcznika komunałów, awans społeczny wstydzi się gwar regionalnych, technologia wyklucza metafory. (…) po dwóch rzeziach światowych prestiż duszy ucierpiał. Bóg oddalił się od Ziemi, żeby Go przywołać, trzeba czegoś więcej niż słowo.

 Pośrednika w kontaktach najwyższym Kuncewiczowa znalazła właśnie w osobie Jana Pawła II. Być może również dlatego, że był on papieżem-poetą. Sięgnijmy po Listy do Jerzego. Maria Kuncewiczowa opisuje sytuację z Rzymu. Po powrocie ze szpitala Jerzy Kuncewicz wraca do pokoju, wynajmowanego u sióstr franciszkanek w Rzymie. Nie jest to typowy hotel, ale pensjonat dla pielgrzymów. Nie dziwi więc fakt, że poznany podczas wspólnego oglądania transmisji homilii Jana Pawła II Argentyńczyk okazuje się księdzem. Duchowny przychodzi do Jerzego Kuncewicza, proponując wspólną modlitwę. „Czy nie zachciałby pan odmówić ze mną „Ojcze nasz” – wspominała Maria Kuncewiczowa „Zakłopotałeś się” – „Dlaczegóż by nie?”- Usłyszałam dwie wersje, jedną włoską, drugą polską, i ta polska zabrzmiała dziecinnie, twój głos cofnął się z Rzymu na wieś pod Lublin. – „Czy pan żałuje za swoje grzechy?” – Błysk humoru w twoich oczach.- „Któż nie żałuje za swoje grzechy !” – „Proszę o akt skruchy.”  Bezradny poszukałeś mnie wzrokiem. Uderzyłam się w piersi:- „Moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina.” – „Bardzo wielka wina” – powtórzyłeś, chyba niepewny, czyja, moja, twoja, pewnie wspólna ludzka wina. (…) Stopy zostały namaszczone. Później na czoło został  wpisany krzyż. Argentyńczyk ukląkł. Dom się kołysał, sufit się otworzył, podłoga się zapadła, tylko twój tron stał mocno, uświęcony krzyżem. Argentyńczyk uścisnął mi rękę. –„ To nie był koniec drogi – rzekł – to było błogosławieństwo.” (…) Wtenczas ogarnął mnie strach. Jak to? Wybierasz się w nową podróż, otrzymałeś na nią błogosławieństwo (…) A gdzie, z kim, z czym i na jak długo ja zostanę? Chwyciłam Argentyńczyka za rękaw (…)-”Jeżeli Jerzy to i ja – powiedziałam. My zawsze podróżujemy razem.”

W Listach do Jerzego znajduje się również opis z prywatnej audiencji u Jana Pawła II. Papież znał twórczość obojga Kuncewiczów i cenił tę lekturę. W  Przeźroczach Kuncewiczowa wspominała, że na chwilę straciła mowę i zamiast opowiedzieć Papieżowi o remontach kazimierskich świątyń, zapytała czy „Ojcze nasz” nie jest trudną modlitwą.  Jakby sprawa była mu dobrze znana odpowiedział bez wahania: tak, to jest trudna modlitwa. (…) Mnie, specjalistkę od słów lekkomyślnych – notuje Maria Kuncewiczowa – mnie tak zwaną-literatkę – uwięzioną w literach, przerażają słowa Stwórcy i słowa Matki Dziewicy. Przy końcu ziemskiego dnia „Ojcze nas” i „Zdrowaś Mario” wydaja mi się modlitwami ponad miarę człowieka. A jednak upieram się: ”Ojcze nasz, któryś jest, jest, na pewno jest w niebie!… Chwila odetchnienia i zapytuję ”Zdrowaś Mario?” I ledwie pozdrawiam istoty nadprzyrodzone, już proszę o swoją ludzką sprawę: „Święta Maryjo, jeśli  wymodliłaś się za Jerzego, spraw, ulubienico Stwórcy, żeby mój mąż otrzymał nie wieczne odpoczywanie, tylko żywot wieczny. On nie chciał odpoczywać, nadal chciał wysiłku. Chciał przydawać się Stwórcy w nieustającym trudzie tworzenia.

W rocznicę śmierci Pana Jerzego

14 marca 2020 roku przypada 36. rocznica śmierci Jerzego Kuncewicza. Z tej okazji przywołujemy z zakamarków pamięci jeden z opisów Pana Jerzego. Autorem wspomnień jest jego syn, Witold:

Ojciec był człowiekiem raczej nieśmiałym. Pomimo to zawsze, dla każdego miał ciepły uśmiech i energiczny uścisk dłoni. Ludzie na ogół go lubili, szczególnie kobiety. Był spontaniczny, głośny i bezpośredni. Gdy ktoś go zainteresował, żywo i dogłębnie angażował się w rozmowę. Wiele jego znajomości przetwarzało się niemal w przyjaźnie.

Jerzy Kuncewicz przed swoim domem w Kazimierzu Dolnym, zdjęcie ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym.

Od dzieciństwa rzadko go widywałem. Zawsze był pochłonięty sprawami dnia, roku, epoki.

Dedykacja Ojca dla Syna. Książka to jeden z darów XIX LO im. Kuncewiczów w Lublinie dla Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

A może do Nałęczowa?

Nałęczów to od lat, jedno z moich ulubionych miejsc na Lubelszczyźnie. Jeździłam tu wielokrotnie, zarówno zawodowo jak i prywatnie. Od pracujących tu niegdyś  Haliny Bukowskiej i Marii Mironowicz-Panek uczyłam się, jak interesująco można powiadać o literaturze (LITERATURZE), w odniesieniu do konkretnego miejsca –na przykład ławki, drzewa czy drzwi, za którymi czekał na autora (Pisarza, Poetę?) ktoś bliski. Nie trzeba być od razu chorym na serce, by docenić umiejętność Nałęczowa w jego łataniu (dosłownie lub w przenośni). Nic dziwnego, że Nałęczów i jego moc polubiła Maria Kuncewiczowa.

Nałęczów z albumu Marii Kuncewiczowej, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Dzięki lekturze prac nieocenionego prof. Tadeusza Kłaka dowiedziałam się, że pisarka przyjechała  tu po raz pierwszy w latach 20. XX wieku. Towarzystwo bo przednie, bo w grupie znaleźli się m.in. Irena Lorentowicz, przyjaciółka Kuncewiczowej oraz marszałek Sejmu Ignacy Daszyński. O swoich wspomnieniach nałęczowskich z tego okresu pisała Kuncewiczowa w Głosie Nałęczowa z 1983 roku.

Dziś wydaje mi się tamten Nałęczów zjawą arystokratycznej przeszłości. Spałyśmy z Renią w Pałacu Małachowskich na rzekomym łóżku rzekomego ks. Józefa. Za autentyzm tego splendoru nie ręczę, w tamtym dniu pachnącym lipami i liliami, tamtej nocy miękkiej i wonnej – wszystko, co świetne wydawało się prawdziwe.

Chata Żeromskiego w Nałęczowie w albumie Marii Kuncewiczowej, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Następnym razem zjawiłam się w Nałęczowie dopiero w latach 60-tych, kiedy pałac już służył celom społecznym, park przekształcał się z wolna z dzikiego w cywilizowany, a krajobraz meblowały sanatoria. Tylko ptaki śpiewały po dawnemu swoje niezmienne melodie w tych dziwnych starych dębach, udających rycerzy. (…) Mam dziś za sobą wiele dni i wieczorów nałęczowskich. Różne kawy, różne torty w parku i poza parkiem, popołudnie z Adamem Nagórskim w jego domu, gdzie przeszłość trwa jak zielony cień idący od drzew, (…) białą krynolinę Niny Andrycz, smakowite obiadki u pani Heleny Babiniczowej, różne gawędy z emerytami, kuracjuszami, znajomymi i nieznajomymi na ławkach. (…) Szczególnie pamiętam sierpniową godzinę, kiedy w Sali Małachowskich, stojąc twarzą do publiczności, po lewej ręce miałam otwarte drzwi na balkon, a za nim perspektywę alei jak liściasty korytarz zalany słońcem, otwarty na łęgi, blaski i mroki Lubelszczyzny. Ten wspólny widok ze wspólnej chwili rozważania spraw niematerialnych pozostaje jednym z najcenniejszych moich doświadczeń.

Jedna z parkowych alejek w Nałęczowie z albumu Marii Kuncewiczowej, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Z głębokim przekonaniem w to, że spacer na świeżym powietrzu ma działanie terapeutyczne i prozdrowotne (nawet w takich chwilach, jak dziś) zapraszam Państwa do… Nałęczowa.

Zimowa fotografia z naszego archiwum

Maria Kuncewiczowa nad Wisłą, fot. A.Hanuszkiewicz, ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

To fotografia wykonana przez aktora i reżysera, Adama Hanuszkiewicza. To z czasów, w których zimy były siarczyste, a lód na Wiśle utrzymywał się nawet do marca. Bulwar nadwiślański to jedne z ulubionych tras spacerowych Marii i Jerzego Kuncewiczów. O tym, że na wędrówki zabierali także przyjaciół mówi literatura. W książce Zatrzymać czas Zofia Kucówna opisała jeden ze wspólnych spacerów nad Wisłę. Pan Jerzy zawsze szedł przodem. Panie trzymały się nieco z tyłu i cicho rozmawiały. Kiedyś zapytałam ją, za co lubi pana Jerzego i czy jest coś, za co go nie lubi – pisze Kucówna. Powiedziała mi, że lubi go za to, że jest go całkowicie pewna, bo gdyby zrobiła nawet coś najokropniejszego na świecie to wie, z całą pewnością, że on by jej wybaczył i byłby przy niej do końca. A po dłuższym zastanowieniu cichym głosem dodała: A nie lubię go chyba za jego niedbalstwo. Ale na to już nie ma rady. (…) Rozmowa odbyła się podczas popołudniowego spaceru nad Wisłą. Pan Jerzy szedł przed nami i cały czas głośno mówił, myśląc przypuszczalnie że my go słuchamy, a my za nim trzymając się pod rękę, cichymi głosami spiskowałyśmy. Raptem pani Maria przybliżając swoja twarz do mojej, konfidencjonalnym szeptem wyznała – Czy wiesz, że on mnie kiedyś dusił? – Jak to dusił? No, dusił. Za szyję. Oczy mi już wyszły na wierzch. Zabrakło mi tchu. No! pomyślałam sobie, teraz dowiem się tego najważniejszego. Ale guzik prawda, niczego się nie dowiedziałam. Pani Maria z powrotem wzięła mnie pod rękę i tkliwym głosem zawołała „Patrz Jerzy, jak ten Janowiec cudnie wygląda w słońcu. Z pana Jerzego wydobyło się zadowolone bulgotanie. On ją kochał, on ją tak kochał, że gdy ona cokolwiek powiedziała wprost do niego lub zwróciła swoją na niego uwagę, natychmiast pęczniał z radości i szczęścia.” A potem w książce następuje wspomnienie obiadów w kuchni Kuncewiczówki i ostatniego spotkania z panem Jerzym.

A dziś Wisła wygląda tak…

Olga Tokarczuk o prozie Kuncewiczowej

Z grudniowego numeru lubianego przez nas dwumiesięcznika „Książki” spogląda Olga Tokarczuk. Wewnątrz numeru znajduje się m.in wywiad red. Michała Nogasia z Noblistką. Dlaczego o tym piszemy w blogu, poświęconym przede wszystkim Kuncewiczom? Otóż: Tokarczuk ceni prozę Marii Kuncewiczowej. Redakcja „Książek” pewnie się nie obrazi, jeśli zacytujemy kilka fragmentów z tego tekstu:

Ostatnio odkryłam też na nowo i doceniłam książki, które czytałam w młodości – Dziewczęta z Nowolipek i ich kontynuację, czyli Rajską jabłoń. I pomyślałam o tym, jak bardzo niedoceniana jest dziś tytaniczna praca Poli Gojawiczyńskiej. Jej książki to ogromne narracje usadowione na przestrzeni dekad, od początku XX wieku. Ileż one mówią rzeczy o tamtym polskim społeczeństwie, o tym jak nasi dziadkowe i babcie żyli, myśleli, jak wyglądał kiedyś układ sił politycznych. Trochę niestety zapomnieliśmy już o pisarskiej wrażliwości. (…) To banalna prawda dotycząca kobiet – procesy niepamięci dotykają je znacznie szybciej niż mężczyzn, a to, co zrobiły i napisały, zdaje się znacznie bardziej kruche. Spotkało to Polę Gojawiczyńską, Marię Kuncewiczową.

Z tego samego wywiadu pochodzą wypowiedzi Olgi Tokarczuk, pod którymi podpisywała się sama Maria Kuncewiczowa:

Nigdy nie jestem na urlopie czy zwolnieniu. Nieustająco słucham i obserwuję. Cała książka może zrodzić się nagle, w krótkiej chwili, z jednego usłyszanego zdania.

Często brakuje mi fizycznie momentu pisania. On wiąże się w moim przypadku ze stanem ogromnego skupienia, prawie medytacji. Pisanie mnie uspokaja, daje mi poczucie kontroli, panowania nad wszystkim. (…) Od wielu lat żyję w poczuciu, że książki domagają się tego, by zostały napisane. One już w jakimś sensie istnieją (…) są gotowe, a ja je jedynie odkrywam, zapewniam im fizyczne istnienie, przenoszę je na papier. Czuje się trochę jak łowca tropów, szukam ich, a nagle następuje klik, jak gdyby ktoś zapinał narty i wszystko zaczyna do siebie pasować.

Dziękujemy za ten wywiad i drobną ale jednak reklamę doskonałej, choć wymagającej prozy Marii Kuncewiczowej ( o mało co również Noblistki).

Nowy, grudniowy numer „Książek”. To z niego pochodzą powyższe cytaty.

Niezwykły ojciec

Matematyk, nauczyciel, reformator nauczania. Maria Kuncewiczowa wspomina swojego ojca, Józefa Dionizego Szczepańskiego w „Fantomach”. Postaci poświęciła również powieść „Leśnik”, którą wydano drukiem w 1952 roku na łamach paryskiej „Kultury”. Od niedawna o ojcu pisarki możemy przeczytać w Internetowym Polskim Słowniku Biograficznym:

https://www.ipsb.nina.gov.pl/a/biografia/jozef-dionizy-szczepanski

Biografia jest opatrzona stosowną bibliografią, z której dowiadujemy się, że autorka opracowania, Agata Barzycka skorzystała nawet ze sprawozdań z posiedzeń Koła Matematyczno – Fizycznego w Warszawie za rok szkolny 1906/7. Oprócz życiorysu Szczepańskiego dostępna jest mapa oraz graf powiązań – schemat postaci powiązanych.

Internetowy Polski Słownik Biograficzny, którego wydawcą jest Filmoteka Narodowa – Instytut Audiowizualny, nieustannie poszerza liczbę opracowanych biografii.

Józef Dionizy Szczepański

 

Urodziny Pani Marii

Dziś (30.10.2019) przypadają urodziny Marii Kuncewiczowej. Pisarka pewnie obraziłaby się za nas, gdybyśmy zdradzili, która to rocznica.

Z tej okazji przypomnijmy fragmenty wywiadu, jaki ukazał się w miesięczniku Uroda, w roku 1980. W rozmowie z dziennikarką, Wiesławą Czapińską Maria Kuncewiczowa mówiła m.in

Starość fizyczna nie jest przecież starością psychiczną. Starość na ogół przeszkadza w czynnościach codziennych, prostych , najłatwiejszych. Natomiast to, co stanowi treść życia kobiety, jeżeli oczywiście żyła twórczo, nie starzeje się nigdy.  Pojęcia twórczości nie ograniczam jedynie do spraw artystycznych. Widzę je znacznie szerzej. Twórcze może być życie matki, babki, sąsiadki. Tej, co smaży konfitury, robi na drutach, haftuje, wymyśla nowe potrawy, świetnie szyje. Jeżeli kobieta żyła twórczo, nie starzeje się szybko. (…)

Wiecznie młode pozostają te, które reagują na pory roku, na smak potraw, na rozmaitość losu. (…)

Nie wierzę w dobre rady. Wierzę w człowieka. Nikt nie żyje według rad, dowodziłoby to braku charakteru. (…) Rozsądek tylko i wyłącznie on, i życie w myśli jakichś ustalonych reguł przeraża mnie i oburza. O sensie naszego istnienia stanowi miłość.

Podróże

Podróże są ważnym aspektem życia Marii i Jerzego Kuncewiczów. Powody zmiany miejsc zamieszkania, choćby tymczasowego, były różne.

Niespełna dwudziestoletni Jerzy, prowadząc nielegalną wówczas działalność polityczną, musiał uciekać do Belgii, gdzie podjął studia na Uniwersytecie w Liège. W okresie międzywojnia, jako wzięty prawnik i jednocześnie działacz ludowy podróżował, ale zawsze w celach związanych z wyznawanymi poglądami lub pracą. Maria, urodzona w Samarze, w Rosji, pierwszą podróż odbyła jako pięciolatka, kiedy rodzice podjęli decyzję o powrocie na stałe do Ojczyzny. Do czasu usamodzielnienia wielokrotnie zmieniała miejsca zamieszkania (Płock, Włocławek, Kraków, Warszawa) co było związane z charakterem pracy jej ojca – nauczyciela. Ponieważ rodzice Marii mieli „otwarte kieszenie jeśli chodziło o podróże”, jako nastolatka odwiedzała miejsca, w których pracował jej starszy brat Aleksander (Zwierzyniec, Berlin, Monachium, Zagrzeb). Później były wakacje nad Morzem Bałtyckim oraz studia w Krakowie i w Nancy.

W 1927 roku, Maria i Jerzy Kuncewiczowie, razem z kilkuletnim synem Witoldem, odbyli naistotniejszą w swoim życiu podróż, do Kazimierza Dolnego nad Wisłą. Dla Jerzego, urodzonego na Lubelszczyźnie, miasteczko było doskonale znane z czasów wakacji. Maria z Kazimierzem oswajała się powoli, nie ulegając natychmiast jego urokowi. Ostatecznie Kuncewiczowie w miasteczku wybudowali dom, który szczęśliwie przetrwał działania wojenne, stając się ich azylem i celem powrotów.


Jesteśmy na środku mostu, kiedy Marynka prosi o zatrzymanie auta, wyskakuje i ciągnie mnie za sobą. Zdziwiony idę za nią na brzeg rzeki. Marynka w zamyśleniu wskazuje obcą ziemię po drugiej stronie. Po co tam? – pyta. Chwila wspólnej zadumy. Marynka bierze do ręki grudkę naszej ziemi i przyciska do ust.

W okresie emigracji Maria i Jerzy Kuncewiczowie, w podróży wymuszonej przez bieg historii, dziewięć miesięcy spędzili w Paryżu. Kolejne lata wojny to Wielka Brytania i miejsca zamieszkiwane z konieczności, nie z wolnego wyboru (Londyn, Dorchester on Thames, Fowey). Swobodne podróże możliwe były dopiero po wojnie, kiedy Maria Kuncewiczowa pochłonięta działalnością na rzecz PEN Clubu, odwiedzała Paryż, Lozannę i Dublin. Dalsza emigracja, do USA w 1955 roku, dawała także nowe perspektywy podróży (m.in do Kanady, z odczytami na temat Adama Mickiewicza).

Od lat sześciesiątych, Jerzy i Maria Kuncewiczowie podróżowali niemal zawsze razem i były już to wyłącznie podróże krajoznawcze i towarzyskie. Na pokładzie transatlantyku MS”Batory” docierali do brzegów Europy, odwiedzając m.in Francję, Hiszpanię, Włochy, Szwecję, Austrię, Szwajcarię, Jugosławię.



Europa to jednak jest dom, wszystkie zapachy i światła nam na pamięć. Ale Ameryka też ciągnie.

Wrażenia z podróży znajdowały odzwierciedlenie w kolejnych pracach pisarki. „Klucze”, poświęcone zostały głównie miejscom, w których małżeństwo znalazło się z przymusu, w ucieczce przed wojną. W „Przeźroczach” Kuncewiczowa opisuje Włochy. „Miasto Heroda” to dziennik podróży do Palestyny, a „Don Kichote i niańki” – opowiada o Hiszpanii. Akcja „Gaju oliwnego” toczy się w Prowansji, a „Tristana 46” – w Anglii. Żadna z wymienionych książek nie jest jednak typowym reportażem z podróży.

 

Emigracja

W pierwszych dniach września 1939 roku to Jerzy Kuncewicz podjął decyzję o opuszczeniu nowo wybudowanego domu, Kazimierza i Polski. Obawiał się o bezpieczeństwo swoje i swojej rodziny, bowiem tuż przed wybuchem wojny występował jako adwokat Żydów polskich w Berlinie.

9 września samochodem znajomych, wyruszyli na Wschód. Siedemnastoletni syn Witold jechał sam, planując dołączyć do armii polskiej. W Lublinie auto, którym podróżowali Kuncewiczowie, zostało zarekwirowane na potrzeby wojska, a Maria i Jerzy dołączyli do autobusu ewakuujących się pracowników Ministerstwa Spraw Zagranicznych. W Kosowie (obecnie Ukraina) Jerzy Kuncewicz znalazł czyste blankiety książeczek paszportowych. Wypełnił je i z takimi dokumentami 17 września 1939 roku, w Czerniowcach Kuncewiczowie przekroczyli granicę Polski.Tak zaczęła się ich blisko dwudziestoletnia tułaczka po świecie.

Dzięki znajomości języków obcych, powiązaniom towarzyskim w kręgach kultury i polityki, Kuncewiczom udało się przetrwać pierwszy etap emigracji. W Bukareszcie byli goszczeni przez tamtejszego działacza PEN Clubu, we Włoszech, wydawnictwo wypłaciło honorarium za przełożoną na język włoski „Cudzoziemkę”, a w Paryżu zamieszkali u kazimierskiej przyjaciółki, Ireny Lorentowicz.

Do lata 1940 roku stolica Francji była przystanią dla rodziny Kuncewiczów oraz innych polskich emigrantów. Witold, który również przez Rumunię przedostał się do Francji, przygotowywał się do matury w Liceum Norwida, Jerzy rozpoczął pracę w Wydziale Łączności z Krajem przy Ministerstwie Informacji i Propagandy, Maria kontynuowała pracę literacką i społeczną. Drukowała w „Głosie Polskim”, „Wiadomościach Polskich” i tygodniku „Polska Walcząca”. Rozpoczęła pracę nad książką pisaną w języku francuskim. Z Kazimierzem Wierzyńskim wznowiła działalność polskiego PEN Clubu. Literackim wyrazem emocji związanych z sytuacją Polski, był opracowany na podstawie relacji, „Dziennik lotnika – obrońcy Warszawy”. Tekst, opracowany później w formie słuchowiska, został dwukrotnie wyemitowany na antenie BBC Home Service.

W czerwcu 1940 roku dramat emigracji rozpoczął się na nowo. Francja ogłosiła kapitulację, a małżeństwo Kuncewiczów na polskiej węglarce wyruszyło do Wielkiej Brytanii. Mieszkając: w Londynie, małej miejscowości pod Oksfordem, w Kornwalii Kuncewiczowie uczestniczyli aktywnie w życiu emigracyjnej Polonii. Jerzy pracował dla Biura Traktatów przy rządzie emigracyjnym RP; działał w Stronnictwie Ludowym i przygotował książkę „O pełne wyzwolenie człowieka” (Londyn, 1945 r.). Maria, mimo niewielkich dostaw papieru ale dzięki wsparciu z Funduszu Kultury Narodowej oraz Ministerstwa Informacji i Dokumentacji, wydała szkic na temat literatury polskiej „Modern Polish prose”, „Klucze” (wspomnienia okresu 1939-1943) oraz powieść „Zmowa nieobecnych”, której akcja toczy się w czasie wojny. Ponadto efektem starań pisarki ukazało się aż jedenaście obcojęzycznych wydań „Cudzoziemki”.

W kolejną podróż z MS „Batory”

Tym, co równie istotnie zajmowało pisarkę była praca na rzecz polskiego PEN Clubu, którego była prezesem. Wspierana przez męża, podjęła próbę stworzenia Centrum PEN Clubu dla Pisarzy na Wygnaniu. Liczne spotkania z emigracyjnymi literatami, wystąpienia, odczyty, dyskusje wśród członków na temat wojennych powinności pisarzy oraz powojennych decyzji, kształtowały w pisarce potrzebę stworzenia formy ułatwiającej adaptację twórców – emigrantów, do nowej pojałtańskiej rzeczywistości. O podobnej potrzebie, nazywanej „obywatelstwem światowym”, pisał w „Republice globu” Jerzy Kuncewicz. „Apel o uznanie obywatelstwa światowego” Kuncewiczowa wystosowała do znanych intelektualistów, twórców tamtego okresu. Pomimo zebranych 29 podpisów m.in Alberta Einsteina, Bertranda Russella, Henri Membré, apel nie przyniósł oczekiwanego rezultatu.

W latach 50. XX wieku Kuncewiczowie zdecydowali dołączyć do syna, który po wojenie osiadł w USA. Kolejny raz musieli odnaleźć się w nowym kraju, innej rzeczywistości. Grunt amerykański okazywał się łaskawy dla emigrantów z Kazimierza. Jerzy pracował z synem w jego przedsiębiorstwie budowlanym, Maria pisała powieść radiową „Państwo Kowalscy na emigracji” dla Radia Wolna Europa. Od 1962 roku podjęła się roli wykładowcy literatury polskiej na Uniwersytecie w Chicago, którą sprawowała przez kolejnych sześć lat.

Na pustyni w Kalifornii…

Związki z krajem odnawiano stopniowo. Maria przyjechała do Polski w 1958 roku na I Międzynarodowy Zjazd Tłumaczy w Warszawie. Niemal równocześnie na polskim rynku księgarskim ukazały sie wznowienia starych i pierwsze wydania nowych powieści pisarki. Jerzy, w obawie przed represjami politycznymi, pierwszy raz przyjechał do kraju w 1962 roku, regulując kwestie własnościowe domu w Kazimierzu.

 

Nagrody i medale

W tej kategorii przoduje … Maria Kuncewiczowa. To paradoks bo nagrody i wyróżnienia jakie otrzymywała pisarka spadały na nią niejako wbrew jej woli i intencjom.

Pierwszym ważnym odznaczeniem był Medal Niepodległości. Sam nie zachował się w zbiorach Domu Kuncewiczów, a do naszych czasów przetrwał dyplom, podpisany przez marszałka Józefa Piłsudskiego. W swojej książce „Natura” Kuncewiczowa tak opisuje to zdarzenie: W pierwszej dekadzie Drugiej Rzeczpospolitej – dla porządku dodajmy, że był to rok 1931 – na wniosek Organizacji Młodzieży Narodowej (OMN), której członkiem zostałam podczas studiów w Krakowie, spadł na mnie retrospektywny Medal Niepodległości. (…) Chodziło o Ogniska Oświatowe, to znaczy konspiracyjne nauczanie zakazanych przez władze rosyjskie przedmiotów. (…)Miałam ojca pedagoga. Z jego podpuszczenia namówiłam „inteligentne dziewczynki”, żeby w swoich pokoikach przekazywały małym proletariuszkom „Dzieje Polski w dwudziestu czterech obrazkach” plus bułka z masłem i kubek mleka. Być może ten osobisty wpis o stosunku pisarki do spływających na nią zaszczytów wyjaśni to, dlaczego w zbiorach Domu Kuncewiczów przetrwało tak mało nagród i dyplomów. Nie ma tu nawet śladu po Złotym Wawrzynie Akademickim przyznanym pisarce w roku 1938 przez Polską Akademię Literatury.

Okres przedwojenny dokumentują dyplomy – świadectwa Złotego Krzyża Zasługi oraz nagrody „Za całokształt twórczości”. To drugie odznaczenie Maria Kuncewiczowa wspomina w „Naturze”: W roku 1937 patriotyzm się zlokalizował. Pergamin wręczony mi w pałacu Brühlowskim przez prezydenta Starzyńskiego – mimo że dokument opiewał „za całokształt działalności literackiej” – był świadectwem wydanym przez miasto Warszawę, bo pełne zdanie brzmiało:”szczególnie za utwory związane z Warszawą.

Jedną z ważniejszych nagród, jakie pisarka odebrała należał tytuł honorowej obywatelki Kazimierza Dolnego. To wydarzenie opisuje następująco: Latem 1938 roku magistrat kazimierski mieścił się (…) w renesansowej kamienicy „Pod Krzysztofem”.(…) Do tego gmaszku (…) pewnego popołudnia zaproszono rektora Szkoły Sztuk pięknych, Tadeusza Pruszkowskiego i mnie. Cygan, witalista, głoszący „obiektywne rzemiosło”, reżyser kazimierskiej komedii dell’arte, ukochany mistrz Bractwa Świętego Łukasza, grupy „Kolor”, Szkoły warszawskiej, także mnóstwa pojedynczych dewotów pędzla – i ja, autorka „Dwóch księżyców”, świecących nad naszym wspólnym, zwariowanym rynkiem – zasiedliśmy na estradzie na dwóch łozinowych fotelach. Radny miejski, Szymon Wisznia, w rok później zamordowany przez Niemców, wygłosił jedno przemówienie, burmistrz Ulanowski drugie – i zostaliśmy z Pruszkowskim przypisani na zawsze do miasta Kazimierz Dolny nad Wisłą.

Lista nagród i wyróżnień, jakie Maria Kuncewiczowa odebrała po wojnie jest imponująca. Wymieńmy kilka z nich. Rok 1971 przyniósł pisarce nagrodę Fundacji Kościuszkowskiej. Odbierała ją w USA za lata pracy na wydziale slawistyki Uniwersytetu Chicagowskiego. W roku 1975 jej kandydaturę zgłoszono do Literackiego Nobla , a sama Kuncewiczowa otrzymała Złoty Mikrofon – wyróżnienie Radia i Telewizji za pierwszą radiową powieść „Dni powszednie państwa Kowalskich”.


Węzeł, jaki mnie wiąże z nazwiskiem wielkiej uczonej, jest czysto prywatny, bo jako początkująca reporterka literacka byłam obecna na otwarciu Instytutu Marii Curie-Skłodowskiej w Warszawie. (…) Ten dzisiejszy zaszczyt pogłębia więzy z Jej osobą. Wdzięczność moja dla Was obejmuje jednak w pierwszym rzędzie Waszą pracę dla kultury, wiedzy polskiej, dla dobra kraju i świata.

Są w muzealnych zbiorach medale i dyplomy reaktywowanego przez Marię Kuncewiczową Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza Dolnego, jest także wzmianka o ufundowanym przez pisarkę stypendium naukowym za wyniki badan i popularyzację wiedzy o sztuce Kazimierza. Otrzymał ją w roku 1974, historyk sztuki Kazimierz Parfianowicz. Są nagrody od czytelników i nagroda Polskiego Ośrodka Stowarzyszenia Kultury Europejskiej (SEC).

Na dwa miesiące przed śmiercią pisarki senat Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie przyznał jej doktorat Honoris Causa tej uczelni.

Książki

W kawalerskiej walizie przechowywał poemat historiozoficzny, kilka patriotycznych liryków i parę powieści drukowanych w prasie, i on to później wprowadził mnie do Związku Literatów. Ale obracał się wśród ludzi i spraw , do których nie miałam ciekawości. Tak o twórczości Jerzego Kuncewicza pisała w „Fantomach” jego żona , Maria. W świat literatury wprowadził ją właśnie on. W jednym z wywiadów Jerzy Kuncewicz wspominał, że w latach 1910-1911 zaczął drukować w lubelskiej prasie pierwsze młodzieńcze utwory literackie i artykuły, podpisując je kryptonimem: „K-wicz”. Nawet teksty literackie nosiły piętno społecznego i politycznego zaangażowania ich autora. Swoje przemyślenia wypływające z działalności politycznej i sympatii do ruchu ludowego Kuncewicz zawarł w dziełach: „Przebudowa czyli rzecz o ustroju Polski”(1930), „Na nowych drogach”(1934), „Republice globu”(1938) oraz „O pełne wyzwolenie człowieka”(1945). Na emigracji ukazały się „Biały wróbel i trzy inne sztuki”(1973) oraz „Nieskończoność a rzeczywistość”(1974). W Polsce, książki Kuncewicza wydawała Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza. Jej nakładem ukazały się: „Pięćdziesiąt lat faktów i myśli” (1980), „Wieczna przemienność” (1983) oraz – po śmierci pisarza – „Wyspy pamięci”(1985).

Proza Jerzego Kuncewicza należy do lektur wymagających. Cierpliwy czytelnik może znaleźć w niej zdania wciąż aktualne: Miłość, która zna ograniczenia i słabości swojego obiektu, jest naprawdę miłością. Miłość, która stroi głowę osła w wieniec laurowy, jest ślepotą, świadectwem utracenia wiary w siebie lub dowodem hipnotycznego działania obiektu, który w sposób naturalny nie wywołuje wzajemności.


Jerzy pisał jakby na kolanie, nie miał czasu rozkładać zeszytu na stole, pisał gorączkowo, siedząc na krzesełku pod ścianą, wydzierając kartki z zeszytu, nieprzytomny z wysiłku, głuchy na perswazje.

Proza Marii Kuncewiczowej to osobny rozdział. Pisarka ma na swoim koncie przekłady (z literatury angielskiej, francuskiej a nawet szwedzkiej), cykle felietonów, reportaże, opowiadania, powieści, przedstawienia teatralne a nawet słuchowisko radiowe. Od roku 1923 regularnie publikowała swoje teksty w kraju i za granicą. Niezmiennie cieszyły się one popularnością. Po pierwsze dlatego, że pisarka czerpała z otaczającej ją rzeczywistości; była jej baczną obserwatorką i uczestniczką wielu portretowanych historii. Ne bała się autobiografizowania, uważając, że aby w pełni zrozumieć świat, trzeba go doświadczyć. Nierzadko jej potyczki ze rzeczywistością były bolesne, zawsze jednak były prawdziwe. Uczciwość (którą dziś nazywamy psychologią) doceniali czytelnicy. Z zachowanej w Domu Kuncewiczów korespondencji wynika, że lektura książek Marii Kuncewiczowej skłaniała ich do osobistych zwierzeń i refleksji. Nierzadko pisane listy – a według kazimierskich opowieści listonosz przynosił pocztę do willi „Pod Wiewiórką” dwa razy dziennie – stawały się początkiem wieloletnich przyjaźni, a prawie zawsze skutkowały przyjazdem do Kazimierza Dolnego i wizytą u pani Marii.

Wśród najbardziej rozpoznawalnych dzieł Marii Kuncewiczowej należy wymienić: „Przymierze z dzieckiem” (1927), „Twarz mężczyzny” (1929), „Miłość panieńską”(1932); „Dwa księżyce”(1933) i „Dyliżans warszawski” (1934), Cudzoziemkę (1935), „Serce kraju” oraz „Miasto Heroda” (1938), „Klucze”(1943),”Zmowę nieobecnych” (1946), „Leśnik” (1952),”Odkrycie Patusanu”(1958), ”Gaj oliwny” (1961), „Tristana 46” (1967), ”Fantomy” (1971) oraz „Naturę” (1975), „”Przeźrocza”(1985) i „Listy do Jerzego” (1988). Maria Kuncewiczowa jest autorką scenariusza ekranizacji filmu „Cudzoziemka” w reż. Ryszarda Bera. Premiera tego filmu odbyła się w listopadzie 1986 roku.


Niewiele potrafię powiedzieć o najgłębszej istocie procesu tworzenia. Często pracuję do późnych godzin wieczornych w stanie jakiejś nieprzytomności i gdy następnego dnia czytam zapisane myśli, niekiedy nie potrafię uwierzyć że jestem ich autorką.

Dziś użylibyśmy pewnie określenia „medialna” opisując częstotliwość wywiadów i reportaży z udziałem Marii Kuncewiczowej, ukazujących się w ówczesnej prasie, radiu i telewizji. Dziennikarze nagminnie indagowali pisarkę, a wśród poruszanych tematów były zarówno sprawy błahe (ideał mężczyzny) jak i te odnoszące się do jej twórczości. Najpełniej i najpiękniej udokumentowała swoje spotkania z pisarką dziennikarka, Helena Zaworska. Oprócz swoich wywiadów z pisarką, zebrała najciekawsze prasowe rozmowy z Marią Kuncewiczową.

Odmienność pisarskich stylów najlepiej charakteryzuje wypowiedź Jerzego Kuncewicza: Dla mnie przecinek nie odgrywa żadnej roli, dla Marii wielką. Obejrzy dziś mój manuskrypt i mówi: Jak to? Gdzie te przecinki, gdzie te kropki, gdzie te końcówki… Ona szalona ma dbałość o to wszystko, a dla mnie ważne jest jedynie, czy mam coś do powiedzenia czy też nie. Jeżeli mam, to brak przecinka nie stanowi żadnej przeszkody.

30.rocznica śmierci Marii Kuncewiczowej

Umarła pani Maria. Pogrzeb był cichy, niemal wiejski. Jej dom umarł razem z nią. Chodziłam po dobrze sobie znanym domostwie i wszystko już było obce i nieprzytulne. Przedmioty zgasły, meble straciły połysk, nic już w tym domu nie gadało, nawet nie płakało. Zaległa straszliwa cisza. Nie kupiłam ani kwiatów, ani wieńca, lecz zerwałam w ogrodzie kwiaty, badyle, liście, witki i gałązki, uwiłam z tego bukiet i wrzuciłam do grobowego lochu na jej trumnę.

Zofia Kucówna, Zatrzymać czas. Krajowa Agencja Wydawnicza, Białystok 1991

15 lipca minęła 30.rocznica śmierci Marii Kuncewiczowej, patronki oddziału literackiego Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym. Mimo, że Dom Kuncewiczów jest nieczynny dla zwiedzających z powodu prac remontowo-konserwatorskich, realizowanych w ramach Programu Operacyjnego Infrastruktura i środowisko 2014-2020, współfinansowanego przez Unię Europejską, pracownicy oddziału Dom Kuncewiczów przypominają o tym ważnym wydarzeniu. Dzięki współpracy z Programem Drugim Polskiego Radia ukazały się dwie audycje poświęcone autorce „Dwóch Księżyców”. Można ich posłuchać pod następującymi adresami:

https://www.polskieradio.pl/8/3664/Artykul/2341869,Maria-Kuncewiczowa-Niezwykla-pisarka-wielu-epok

https://www.polskieradio.pl/8/3669/Artykul/2339547,Kuncewiczowa-i-Kazimierz-Dolny-Milosc-nie-od-pierwszego-wejrzenia

Krótki reportaż o wydarzeniach związanych z obchodami 30.rocznicy śmierci Marii Kuncewiczowej zamieściła także Telewizja Lublin:

https://lublin.tvp.pl/43511618/30-rocznica-smierci-marii-kuncewiczowej

Spacery szlakiem literackim Marii i Jerzego Kuncewiczów po Kazimierzu Dolnym odbywają się regularnie, w każdy piątek lipca i sierpnia.

Do końca roku, w filiach Lubelskiej Biblioteki Publicznej im. Hieronima Łopacińskiego jest eksponowana wystawa planszowa przybliżająca życie i twórczość Marii i Jerzego Kuncewiczów. Jej harmonogram znajdą Państwo pod adresem:

http://www.mbp.lublin.pl/index.php?option=com_content&task=view&id=9049&Itemid=300

Jerzy Kuncewicz (31.07.1893-14.03.1984)

Urodził się w Jakubówce niedaleko Lublina. Jego ojciec, zubożały szlachcic, rolnik z wykształcenia pracował m.in. jako inspektor plantacji buraków cukrowych w Strzyżowie. Zmarł, kiedy Jerzy był dzieckiem. Matka, Cecylia z Wyszyńskich, pochodziła z rodziny o silnych tradycjach patriotycznych. Jej ojciec, Jan był ostatnim patronem lubelskiego Trybunału, a brat, Aleksander – adwokatem, politykiem i senatorem II RP.

Jerzy, we wczesnej młodości zaangażował się w działalność polityczną (Organizacja Młodzieży Niepodległościowej – OMN i Związek Młodzieży Polskiej „Przyszłość” – PET). Jako uczeń lubelskiej szkoły handlowej uczestniczył w roku 1905 w strajku szkolnym. Dał się tam poznać z bojowego temperamentu i radykalnych poglądów.

W roku 1910 został delegatem lubelskim na Zjazd Grunwaldzki. Od roku 1911 w ówczesnej prasie publikował teksty dotyczące problematyki społecznej i politycznej, ale także wiersze i nowele. Kilkakrotnie zatrzymywany za działalność polityczną przez rosyjską policję przedostał się do Krakowa i stamtąd wyjechał do Liège, na studia przyrodnicze. Tamtejszy uniwersytet był jednym z aktywniejszych ośrodków polskiego życia politycznego. Kuncewicz zaangażował się w działalność Związku Młodzieży Polskiej (ZET). Służył także w oddziałach strzeleckich.

Jerzy Kuncewicz jako belfer w jednej ze szkół. Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Po niemieckim ataku na Belgię w roku 1914, Kuncewicz zgłosił się do niemieckiej komendantury okupacyjnej jako ochotnik do legionów Polskich i został – jako „poddany państwa nieprzyjacielskiego” – internowany na blisko dwa lata. Zwolniony po interwencji rodziny został, pod strażą, odesłany do Lublina. Po powrocie pracował jako nauczyciel przyrody, fizyki i chemii w lubelskich szkołach (m.in. księdza Gostyńskiego i W. Kunickiego). Nie zrezygnował z działalności politycznej – związał się z ruchem ludowym. W roku 1916 uczestniczył w I Zjeździe PSL w Królestwie Polskim, pół roku później został członkiem Biura Wykonawczego partii, a w roku 1918 – członkiem Zarządu Głównego PSL. Z ramienia PSL Kuncewicz uczestniczył w pracach Centralnego Komitetu Narodowego, koordynującego w latach 1915-1917 działania partii niepodległościowych.

Po odzyskaniu przez Polskę niepodległości, Kuncewicz rozpoczął studia prawnicze. Ten okres przerwała wojna polsko-bolszewicka, w której Kuncewicz walczył jako prosty kawalerzysta. Po zakończeniu wojny, Kuncewicz osiadł w Warszawie. Był adwokatem, a także pracował w Ministerstwie Opieki Społecznej jako kierownik Wydziału Opieki nad Dziećmi i Młodzieżą. Był cenionym i czynnym członkiem Polskiego Stronnictwa Ludowego.

W roku 1921 ożenił się z Marią Szczepańską, dobrze zapowiadającą się śpiewaczką i tłumaczką w Ministerstwie Spraw Zagranicznych. Zamieszkali w Warszawie, przy placu Trzech Krzyży 8.

Tańczył, choć tego nie lubił… Na balu w Stanach Zjednoczonych, lata 50.XX w. Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W drugiej połowie lat 20. XX w. Kuncewiczowie przyjechali do Kazimierza Dolnego na wakacje. Miasteczko i panująca w nim atmosfera stworzona przez studentów warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych pod wodzą prof. Tadeusza Pruszkowskiego zauroczyły ich na tyle, że w roku 1928 kupili tu działkę ze starą chatą. W roku 1936 nieopodal tego domu, na sąsiedniej działce, została zbudowana willa „Pod Wiewiórką” – popularna „Kuncewiczówka”. To w tym domu zastała Kuncewiczów wojna. Ze względu na swoje zaangażowanie polityczne, Jerzy Kuncewicz musiał opuścić okupowaną ojczyznę. Wraz z żoną dotarł do Paryża, gdzie podjął pracę w Wydziale Łączności z Krajem przy Ministerstwie Informacji i Propagandy Rządu RP na Obczyźnie. Po aneksji Francji przez Niemców, przedostał się do Anglii. Nie zrezygnował z działalności politycznej i ideologicznej, publikował swe eseje za granicą – m.in. szukając sprzymierzeńców „Republiki Globu” – unii państw europejskich zrzeszonych swoistym paktem o nieagresji. Pracował również w Biurze Traktatów. Po zakończeniu II wojny światowej zdecydował się pozostać na emigracji. Po osiedleniu się syna, Witolda w USA wyjechał do niego. Pracował tam fizycznie m.in. w firmach budowlanych.

Jerzy Kuncewicz zaczął regularnie przyjeżdżać do Polski od roku 1962. Magnesem, który przyciągnął go do kraju był m.in ocalały od zniszczeń dom w Kazimierzu Dolnym. Do czynnej działalności politycznej nie powrócił, zajmując się filozoficznymi i społecznymi aspektami wyznawanych poglądów. Był mentorem, menagerem, kierowcą i… kucharzem swojej żony – popularnej pisarki. Niezrównanym gawędziarzem, partnerem i przyjacielem. Życzliwym, choć nieraz, dosyć stanowczym dyskutantem.

Maria i Jerzy Kuncewiczowie na tarasie ukochanego domu w Kazimierzu Dolnym. Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Zmarł po długoletniej chorobie w szpitalu w Lublinie. Został pochowany na cmentarzu w Kazimierzu Dolnym. Miejsce i projekt skromnego nagrobka wybrał osobiście.

Maria Kuncewiczowa (30.10.1895-15.07.1987)

Urodziła się w Samarze. Jej ojciec, Józef Dionizy Szczepański, potomek dawnego rodu szlacheckiego, uzdolniony matematyk, był nauczycielem, późniejszym dyrektorem gimnazjów w Rosji i Polsce. Matka, Adelina z Dziubińskich była z wykształcenia skrzypaczką. Oba rody kultywowały tradycje patriotyczne.

W roku 1901 rodzina Szczepańskich przeniosła się do Warszawy, z powodu zapewnienia lepszej edukacji Marii i jej starszemu bratu, późniejszemu dyplomacie, Aleksandrowi. Ze względu na profesję ojca, Szczepańscy przeprowadzali się kilkakrotnie (Płock, Włocławek). Józef Szczepański zakładał i prowadził tam szkoły ponadpodstawowe. Maria uczyła się w na pensjach, a także pobierała nauki śpiewu i gry na fortepianie. Następnie, studiowała literaturę w Nancy i szkoliła głos w Paryżu. Po powrocie z zagranicy uczyła języka polskiego i historii we Włocławku. Zachęcona przez ojca, zaczęła działać w polskich organizacjach oświatowo-niepodległościowych.

W roku 1916 Szczepańscy przenieśli się do Krakowa, a Maria podjęła studia polonistyczne na Uniwersytecie Jagiellońskim by w dwa lata później kontynuować je w Warszawie. W warszawskim Konserwatorium Muzycznym kształciła także swój głos. W tym okresie odbył się jej debiut prozatorski. Na łamach „Pro Arte et Studio” ukazało się opowiadanie „Bursztyny”.

Maria Kuncewiczowa w otoczeniu przyjaciół z młodości. Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W 1921 roku Maria wyszła za mąż za działacza ludowego i literata, Jerzego Kuncewicza. W rok później przyszedł na świat syn tej pary, Witold. Zachęcana przez męża, Maria podejmuje kolejne, udane próby literackie. To przekłady, krótkie artykuły i eseje drukowane w prasie. W roku 1926 opowiadanie „Polska na fiszmarku” zdobyło nagrodę w Konkursie Ligii Morskiej i Rzecznej, a w rok później na rynku ukazała się książka „Przymierze z dzieckiem”. Przez poruszany w niej temat: ciążę, poród i połóg kobiety, wywołała skandal obyczajowy. Była także doskonałą reklamą dla pisarki. Kolejne lata przyniosły: powieść „Twarz mężczyzny”, sztukę „Miłość panieńska”, radiową powieść w odcinkach „Dni powszednie państwa Kowalskich”, zbiór opowiadań „Dwa księżyce”, których akcja toczy się w Kazimierzu Dolnym oraz „Cudzoziemkę”. W tym okresie Kuncewiczowa była już uznaną członkinią PEN Clubu i Związku Literatów Polskich, wielokrotnie nagradzaną „za wkład wniesiony w literaturę polską”.

Młoda pisarka…Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W roku 1927 Maria Kuncewiczowa przyjechała z mężem do Kazimierza Dolnego. To nadwiślańskie miasteczko w krótkim czasie stało się dla niej niewyczerpanym źródłem inspiracji. W roku 1936 w Kazimierzu został wzniesiony dom, który – choć pomyślany jako wakacyjny – stał się dla rodziny prawdziwym schronieniem.

Okres II wojny światowej Kuncewiczowa spędziła we Francji i Wielkiej Brytanii. Pisała do emigracyjnej prasy, publikowała krótkie i dłuższe utwory prozatorskie. Po zakończeniu wojny zdecydowała się pozostać za granicą. Zaangażowała się w akcję przyznania obywatelstwa światowego wszystkim emigrantom zmuszonym dokonać tego samego wyboru. Apel nie przyniósł oczekiwanych rezultatów. Za granicą ukazały się „Klucze”, „Zmowa nieobecnych”, „Leśnik”, „Gaj oliwny”.

W 1955 roku Kuncewiczowa wyjechała do syna, Witolda do Stanów Zjednoczonych. W USA prowadziła wykłady z literatury polskiej na Wydziale Slawistyki Uniwersytetu w Chicago. Publikowała: za granicą, a od 1957 r. także w Polsce. Do ojczyzny przyjechała po raz pierwszy w roku 1958 i bywała tu regularnie. To w tym okresie skrystalizował się – zakończony sukcesem – pomysł odzyskania domu w Kazimierzu Dolnym. Od roku 1962 Kuncewiczowie regularnie przyjeżdżali do Polski. Spędzali tu znaczną część roku, na zimę wyjeżdżając do USA i Włoch.

W otoczeniu czytelników…Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

W latach 70 i 80 XX w. Maria Kuncewiczowa należała do najpopularniejszych i najpoczytniejszych pisarek polskich. Działo się tak za sprawą wznowień jej powieści oraz publikacji nowych autobiograficznych książek: „Fantomy”, „Natura” i „Przeźrocza”. Sympatia czytelników szła w parze z nagrodami przyznawanymi autorce „Dwóch księżyców”. Maria Kuncewiczowa wykorzystywała tę popularność, m.in. w sprawach społecznych – reaktywacji prac Towarzystwa Przyjaciół Kazimierza Dolnego i obrony miasteczka przed zabudową osiedlami z „wielkiej płyty”. Była ambasadorką Kazimierza, miała wielu znajomych wśród mieszkańców i malarzy. W „Kuncewiczówce” gościli luminarze epoki z kraju i zagranicy. Po śmierci męża, w roku 1984 Maria Kuncewiczowa nie opuszczała Kazimierza. To tu napisała „Listy do Jerzego”, książkę dedykowaną ukochanemu mężowi. W roku 1989, na dwa miesiące przed śmiercią, pisarka została wyróżniona doktoratem Honoris Causa Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Przed domem w Kazimierzu…Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Swoje mienie i spuściznę Maria Kuncewiczowa, jeszcze przed śmiercią, rozdysponowała na cele społeczne. Jej bogate archiwum: m.in listy, rękopisy i fotografie trafiły do Biblioteki Ossolińskich we Wrocławiu. Kazimierski dom stał się – po śmierci pisarki – siedzibą Fundacji Kuncewiczów, a w roku 2005 – został oddziałem literackim Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym.

Witold Kuncewicz (16.08.1922 – 31.05.2009)

Jedyny syn Marii i Jerzego Kuncewiczów. Naukę rozpoczął w Gimnazjum im. Mikołaja Reja w Warszawie. Od piątej klasy był uczniem Gimnazjum i Liceum im. Sułkowskich w Rydzynie, szkoły z internatem o eksperymentalnym charakterze. Po dwóch latach nauki przeniósł się do Gimnazjum Giżyckiego na Wierzbnie.

Witold Kuncewicz w młodości, Fotografia ze zbiorów D. Sękalskiej

Po wybuchu II wojny światowej siedemnastoletni Witold, planując dołączyć do armii polskiej, przekroczył granicę polsko-rumuńską. Niezależnie od rodziców, przedostał się do Francji. Tam, w czerwcu 1940 roku, zdał egzamin maturalny w Liceum Norwida w Paryżu. Następnie, z portu La Palisse na polskim statku rybackim odpłynął do Anglii. Wstąpił do Polskiej Marynarki Wojennej pod operacyjnym dowództwem brytyjskim i przeszedł przeszkolenie telegrafisty. W latach 1941 – 1942 pływał na łodziach podwodnych: ORP „Wilk” i ORP „Jastrząb”. Brał udział w akcjach na Morzu Północnym, Oceanie Atlantyckim, Morzu Arktycznym. W maju 1942 roku, na trasie do Murmańska, w wyniku pomyłki ORP „Jastrząb” został zatopiony przez sojusznicze okręty.

W czasie ratowania jednostki Witold Kuncewicz zgłosił się na ochotnika i ryzykując życie, uwolnił ster okrętu. Za ten czyn został uhonorowany wojskowym odznaczeniem Krzyż Walecznych i brytyjskim Medalem Morskim. Odznaczono go również rosyjskim Medalem Obrońców Wolności. Za działania na rzecz Polski został uhonorowany Złotym Orderem Zasługi.

Po wojnie Kuncewicz ukończył kurs dyplomowanych nawigatorów w Szkole Morskiej w Southampton. Od 1944 roku, jako drugi oficer, służył na okrętach podczas połowów morskich od Islandii po Wyspę Niedźwiedzią. Pracował na statku SS Lida utrzymującym komunikację wzdłuż Zachodniego Wybrzeża Afryki. Po roku, w stopniu drugiego oficera, na MS Oksywie zakończył karierę w Polskiej Marynarce Wojennej. Przebywając kolejny rok w Afryce Zachodniej, podjął się zorganizowania linii pasażerskiej dla miejscowej ludności. Do Europy wrócił wiosną 1946 roku i w stopniu pierwszego oficera pływał na Morzu Śródziemnym na jachcie „Maria”, z którego nadawała audycje pierwsza polska niezależna radiostacja.

Witold Kuncewicz na pokładzie jachtu „Maria”. Fotografia ze zbiorów D. Sękalskiej

W 1952 roku wyemigrował do USA. Pracował fizycznie jako sprzedawca i murarz. Po kilku latach kierował własną firmą budowlaną w stanie Nowy Jork. Był dwukrotnie żonaty. Pierwszą żonę, Eileen Herlie, znaną angielską aktorkę, poślubił w Wielkiej Brytanii. Po sukcesie finansowym firmy, ściągnął żonę i rodziców do USA. Niestety, mimo powodzenia w nowym kraju, jego małżeństwo nie przetrwało. Historia związku Witolda stała się inspiracją powieści „Tristan 46” Marii Kuncewiczowej.

Ostatecznie Witold ze swoją drugą żoną, amerykanką Dorothy, osiadł w Wiginii, na farmie Old Kennels. Z powodzeniem zajmował się hydroponiczną uprawą roślin oraz hodowlą koni. W latach 1979–1990 prowadził też przedsiębiorstwo Ross Industries Inc.

Witold Kuncewicz z aktorką, E. Herlie (pierwszą żoną). Fotografia ze zbiorów D. Sękalskiej

Emigracja nie odcięła Witolda Kuncewicza od polskości i kultury polskiej. Podejmował wiele inicjatyw broniących interesu Polski, a jego amerykański dom wypełniały pamiątki z Ojczyzny.

Po śmierci ojca w 1984 roku, często przyjeżdżał do Polski, do swojej matki, która na stałe osiadła w kazimierskim domu. Do jej śmierci, wymienili kilkaset listów świadczących o szczególnej więzi łączącej syna i matkę.

Wizyta u matki w Kazimierzu. Fotografia ze zbiorów D. Sękalskiej

Witold wypełnił testamentową wolę rodziców przekształcając kazimierską willę „Pod Wiewiórką” w żywe muzeum oraz ośrodek kulturalny otwarty na spotkania z twórcami. Powołał Fundację Kuncewiczów zrzeszającą artystów, naukowców i miłośników twórczości Marii i Jerzego Kuncewiczów z całego kraju. Aktywnie uczestniczył w działalności Fundacji. Wspierał również wszelkie inicjatywy, upamiętniające jego rodziców. Z radością przyjął m.in fakt, iż jedno z lubelskich liceów wybrało na patronów Marię i Jerzego Kuncewiczów. Odwiedzał społeczność XIX LO wielokrotnie, przekazując liczne pamiątki (m.in. część prywatnego księgozbioru z osobistymi dedykacjami rodziców).

W 2005 roku Witold Kuncewicz, porządkując sprawy spadkowe, sprzedał kazimierski dom Zarządowi Województwa Lubelskiego, który włączył willę do Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym.

Nie tylko Medal Niepodległości – kilka uwag o nagrodach i wyróżnieniach przyznanych Marii Kuncewiczowej

(referat przygotowany na sesję naukową z okazji 100. rocznicy odzyskania przez Polskę niepodległości w Muzeum Zamoyskich w Kozłówce)

Wśród archiwaliów Domu Kuncewiczów (oddział literacki Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym) jest dosyć niecodzienna pamiątka. To dyplom Medalu Niepodległości przyznany w roku 1931 Marii Kuncewiczowej. Dokument, oprawiony w proste ramki, był eksponowany w gabinecie kazimierskiej willi „Pod Wiewiórką”. Zmiany, związane m.in. z reorganizacją ekspozycji po utworzeniu w dawnym domu Kuncewiczów muzeum, zepchnęły dyplom na jedną z magazynowych półek. Wydobyty w roku 2017 i honorowo powieszony na dawnym miejscu dyplom z autografem Marszałka Józefa Piłsudskiego stał się dla pracowników Domu Kuncewiczów wyzwaniem. Postanowiliśmy wyjaśnić, w jakich okolicznościach otrzymała go Maria Kuncewiczowa oraz… dlaczego w muzealnych zbiorach nie ma śladu podobnej nagrody dla Jerzego Kuncewicza, filozofa, pisarza, działacza politycznego, ideologa polskiego ruchu ludowego. Historię przyznania tej i wielu innych nagród wyjaśniła, w swojej prozie, sama Maria Kuncewiczowa. Aby rozpocząć wyjaśnienie historii związanej z Medalem Niepodległości musimy jednak przenieść się do Stanów Zjednoczonych, do roku 1971.

Maria Kuncewiczowa wraz mężem Jerzym, synem Witoldem i jego drugą żoną Dorothy, jedzie do Nowego Jorku odebrać medal zasługi od Fundacji Kościuszkowskiej. Nagroda została jej przyznana za pracę pedagogiczną na wydziale slawistyki na Uniwersytecie Chicagowskim. Kuncewiczowa rozpoczęła ją w roku 1962 i kontynuowała przez 7 lat. Pisarka trafiła na uczelnię przez przypadek i… dzięki determinacji profesora Hugh McLeana, który poszukiwał wykładowcy literatury polskiej na organizowanym na uczelni w Chicago wydziale slawistyki. Propozycja McLeana była konsekwencją zaangażowania się Kuncewiczowej w publikację „The Modern Polish Mind”. To antologia utworów polskich pisarzy współczesnych, którą to – na prośbę bostońskiego wydawnictwa „Little, Brown & Company” – przygotowała Maria Kuncewiczowa. Badaczka twórczości pisarki, dr Alicja Szałagan w eseju „Wykłady chicagowskie Marii Kuncewiczowej”1 wspomina, że podjęła ona tę trudną pracę wbrew interesom i zamiłowaniom, wiedząc jednak, że jeśli jej nie wykona, cały pomysł prezentacji bogactwa polskiej literatury współczesnej legnie w gruzach. Książka „The Modern Polish Mind”, zawierająca ponad 40 tekstów, zebrała pozytywne recenzje w USA i Wielkiej Brytanii, stając się na długie lata lekturą obowiązkową dla amerykańskich studentów slawistyki.

Takich studentów w Chicago miała uczyć sama Maria Kuncewiczowa. Zaskoczona propozycją początkowo nie chciała jej przyjąć twierdząc, że nie ma do tego kwalifikacji. Dała się jednak przekonać zacytowanej potem w powieści „Natura” tezie, że „literaturę powinni wykładać nie ci, co o niej piszą, ale ci, co ją tworzą”2. Także na kartach „Natury”pisarka, wyjaśniając podjętą decyzję dodała, że przejęła obowiązki zmarłego brata, Aleksandra Szczepańskiego, polityka i przedwojennego polskiego konsula generalnego w Chicago, który zachęcał Polonię do ambitniejszego udziału w życiu publicznym Stanów Zjednoczonych. Także ojciec Kuncewiczowej, Józef Szczepański – nauczyciel, dyrektor szkół w Warszawie, Płocku i Włocławku – marzył o tym, by jego córka zajęła się działalnością pedagogiczną. Przyznanie Kuncewiczowej medalu Fundacji Kościuszkowskiej było materialnym potwierdzeniem tego, że z powierzonej misji pisarka wywiązała się bardzo dobrze.

We wspominanej już „Naturze” M. Kuncewiczowa wspomina to zdarzenie następująco: „Każde z nas widzi co innego w medalu, po który jedziemy. Ja – dowód, że niewidzialne oko nadal mnie śledzi; ten Świadek, stworzony na obraz i podobieństwo raz ojca, raz matki, raz brata, to znów Króla Ducha, Judyma Zofii Nałkowskiej… teraz stał się Kościuszką. Jerzy na pewno myśli: oto kamień milowy, jakże daleki od startu, kiedy moja żona uważała słońce i bursztyny za ważniejsze od chleba i polityki. Witold nuci:”… miłość ci wszystko wybaczy…”W jego pojęciu – założę się – medal daje mi Ordonka, Warszawa Skamandrytów, Wisła, Gubałówka pod śniegiem i stajnia angloarabów w Karczmiskach. Dorota – sądzę – trafia najbliżej sedna: taki medal to coś w rodzaju kokardy dla dżokeja po udanym biegu. Poza tym: coctail i długa suknia”.3

Ta dygresja pojawia się nie bez powodu. Nagrody i wyróżnienia, jakie otrzymywała przez całe życie Maria Kuncewiczowa, spadały na nią niejako wbrew jej woli i intencjom.

Sięgnijmy znowu po „Naturę”, autobiograficzną książkę Kuncewiczowej, w której „plączą się czasy, miejsca, nagrody i klęski”.4W pierwszej dekadzie Drugiej Rzeczpospolitej – pisze Kuncewiczowa, a my dla porządku dodajmy, że był to rok 1931 – na wniosek Organizacji Młodzieży Narodowej (OMN), której członkiem zostałam podczas studiów w Krakowie, spadł na mnie retrospektywny Medal Niepodległości. (…) Chodziło o Ogniska Oświatowe, to znaczy konspiracyjne nauczanie zakazanych przez władze rosyjskie przedmiotów. (…)Działo się to prze pierwszą wojną światową we Włocławku, miałam ojca pedagoga. Z jego podpuszczenia namówiłam „inteligentne dziewczynki”, żeby w swoich pokoikach przekazywały małym proletariuszkom „Dzieje Polski w dwudziestu czterech obrazkach” plus bułka z masłem i kubek mleka.”

Dyplom Medalu Niepodległości dla Marii Kuncewiczowej z roku 1931 podpisany przez Marszałka Józefa Piłsudskiego

Z kolei w „Fantomach” swój epizod patriotyczny wspomina następująco: ” Jerzy nie był moim pierwszym natchnieniem do pracy społecznej. Pierwszym natchnieniem był ojciec pedagog. W latach jeszcze rosyjskich, ale już wojennych, za radą ojca założyłam we Włocławku – sama smarkata – ogniska oświatowe, sieć zakonspirowanych „kompletów prywatnych” po domach, gdzie „inteligentne panienki” pouczały stróżowskie dzieci o niegdysiejszych śniegach polskości. Naukę popierała szklanka mleka i kromka chleba z masłem. O „zapłakanym ojcu Basi” śpiewało się cichutko, żeby nie usłyszało niepowołane ucho, Na wypadek żandarmskich kroków stał przygotowany kosz z brudną bielizną, który miał pochłonąć zeszyty, podczas kiedy w rękach dzieci znalazłyby się „robótki” – przedmioty dozwolone. Ogniska niebawem zgasły w burzy dziejowej, a z nimi moje apostolskie zapały”.5

Paradoksalne w przypadku Kuncewiczowej jest to, że choć pisała o sobie „skojarzona z politykiem nie umiałam przezwyciężyć odrazy do abstrakcji z jednej strony i do sejmowego jarmarku z drugiej” 6, to właśnie ona, nie zaś jej mąż Jerzy Kuncewicz, była laureatką nagród i wyróżnień państwowych.

Jerzy Kuncewicz pochodził z rodziny politycznych ideowców. Jego matka, Cecylia była znaną działaczką oświatową. Uczyła historii i języka polskiego w lubelskiej szkole Vetterów, prowadziła kursy oświatowe dla robotników; w Zamościu założyła Seminarium Nauczycielskie, była przełożoną tamtejszego gimnazjum żeńskiego i aktywną członkinią Komitetu Odbudowy celi Łukasińskiego. Brat Jerzego, Czesław był ułanem Beliny, a jedna z sióstr, Mirosława – działaczką Organizacji Młodzieży Niepodległościowej (OMN), jedną z założycielek lubelskiego skautingu żeńskiego. Jerzy, we wczesnej młodości zaangażowany politycznie (OMN i Związek Młodzieży Polskiej – Przyszłość – PET) został w roku 1910 delegatem lubelskim na Zjazd Grunwaldzki. Kilkakrotnie zatrzymywany za działalność polityczną przez rosyjską policję przedostał się do Krakowa i stamtąd wyjechał do Liège, na studia przyrodnicze. Tamtejszy uniwersytet był jednym z aktywniejszych ośrodków polskiego życia politycznego. To tam z „uczniowskiego” PET przeszedł do Związku Młodzieży Polskiej (ZET) i służył w oddziałach strzeleckich. Po wybuchu I wojny światowej, Kuncewicz zgłosił się jako ochotnik do Legionów, do niemieckiej komendantury okupacyjnej w Belgii. Niestety, zamiast do wojska – trafił do obozu jenieckiego. Przesiedział w nim blisko dwa lata, a opuścił go dzięki wstawiennictwu rodziny. Po odzyskaniu wolności Jerzy Kuncewicz zaczął aktywnie działać w strukturach ruchu ludowego. W roku 1916 uczestniczył w I Zjeździe PSL w Królestwie Polskim, pół roku później został członkiem Biura Wykonawczego partii, a w roku 1918 został członkiem Zarządu Głównego PSL. Z ramienia PSL Kuncewicz uczestniczył w pracach Centralnego Komitetu Narodowego, koordynującego w latach 1915-1917 działania partii niepodległościowych. W tym czasie wielokrotnie przemawiał na wiecach i manifestacjach.7 Kilkakrotnie spotykał się z Marszałkiem Józefem Piłsudskim.

Jedno z takich spotkań, które być może zaważyło na jego późniejszej karierze politycznej, Jerzy Kuncewicz opisał w „Wyspach Pamięci”. „Sosnkowski wręczył mi kartkę, mówiąc: ”Przeczytajcie, pomyślcie i potem pomówcie o tym z Komendantem(…) Był to statut organizacji. Punkt zasadniczy mówił, że członkowie tej organizacji stanowią istotną władzę polityczną i wojskową całego ruchu niepodległościowego we wszystkich formach i odłamach. Członkowie są równi w prawach i obowiązkach. Zasadnicze decyzje wymagają pełnej zgody. I punkt ostatni: jeżeli uchwała członków organizacji spotkałaby się ze sprzeciwem jej przewodniczącego, to tym samym jest nieważna. I tu, poza statutem, uwaga wyjaśniająca – przewodniczącym jest Józef Piłsudski. Ogarnęły mnie mieszane uczucia zadowolenia i wątpliwości.(…) Niedługo zjechał do Lublina Komendant. (…)

-Czytaliście?

-Czytałem.

-Czy mogę was powitać jako…

-Jestem niezmiernie zaszczycony, ale chciałbym przypomnieć, że należę do zetowskiego zespołu konspiracyjnego.

-To nie ma znaczenia, a może ma pozytywne – przerwał.

-A także chciałbym więcej wiedzieć o składzie osobowym – ciągnąłem,

-Wieli z nich znacie, boście się z nimi widzieli; jest jeszcze parę innych osób – Zimnym tonem dorzucił – czy to już wszystko?

-Pragnę wyjaśnić jeden punkt – chodzi o sprawę równości i weta…

-Warchoł!- Przerwał mi gwałtownie. Podniosłem się z krzesła, stanąłem w postawie na baczność i wyrecytowałem:

-Obywatelu Komendancie, obywatel Rzeczycki (taki był mój ówczesny pseudonim konspiracyjno-polityczny) zastępca poczt, odmeldowuje się.

-Zostać! (…)

Podniósł się powoli, z namysłem, uścisnął moją rękę jakby przepraszając za wybuch,. Po czym zaczęła się długa, około trzech godzin trwająca rozmowa. W rozmowie tej czułem wielką troskę o narodowy charakter kraju i wielkie obawy związane z przyszłością. Sprawy mojego wstąpienia do organizacji nie poruszył. Wyczułem, że czeka na moje ostatnie słowo. To słowo nie padło. (…) Wracałem do domu (…) Zamyślony, przewidywałem, że przed chwilą zakończyło się dla mnie wiele spraw i możliwości. Potem nigdy nie szukałem spotkania z Komendantem”.8

Tyle Jerzy Kuncewicz, a cytowany fragment pozwala sądzić, że jego nieprzejednana postawa sprawiła, że – mimo iż był ideologiem polskiego ruchu ludowego, późniejszym propagatorem Republiki Globu (teoretykiem idei wcielonej po latach w czyn pod nazwą Unii Europejskiej) – to nie stał on w pierwszym szeregu odznaczanych przez Piłsudskiego intelektualistów. To miejsce zajęła – w roku 1931 – jego żona, Maria.

Zaskoczeń, związanych z nagrodami przyznanymi pisarce w dosyć krótkim czasie będzie jeszcze wiele. Znów sięgnijmy po „Naturę” :”W roku 1937 patriotyzm się zlokalizował. Pergamin wręczony mi w pałacu Brühlowskim przez prezydenta Starzyńskiego – mimo że dokument opiewał „za całokształt działalności literackiej” – był świadectwem wydanym przez miasto Warszawę, bo pełne zdanie brzmiało:”szczególnie za utwory związane z Warszawą”.(…) Od dziennikarzy i fotografów uciekłam. Jedna z pierwszych podążyłam do szatni i odjechałam taksówką, prawie płacząc… Po cóż, ach, po cóż wydałam siebie na publiczne widowisko? Ze sprawy rodzinnej patriotyzm zaczął się przetwarzać w karierę.(…) Czyżby miał nadejść czas, że sama nie będę już mogła odróżnić, co jest, a co nie jest tylko dla mnie? Przestanę być tylko sobą? Wróciłam do pustego domu, lejąc niewczesne łzy nad wyborem mało prywatnego zajęcia.(…)9

Uroczystość przyznania medalu za „całokształt działalności literackiej”, rok 1937. Fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Jest wśród wyróżnień Marii Kuncewiczowej takie, które zwiąże ją z miejscem, do którego w roku 1927 przywiózł ją mąż. To Kazimierz Dolny. Pisarka przyjeżdżała tu początkowo na wakacje. W roku 1936, na jednej z działek w wąwozie Małachowskiego został zbudowany jej dom. Budynek, o którym Kuncewiczowa mówiła „istota”, był początkowo letnią willą na wakacje. W latach 60. XX wieku, odzyskany przez Kuncewiczów, stał się ich schronieniem i kotwicą, wiążącą emigrantów z Polską. Po raz kolejny zajrzyjmy do „Natury”:

„Latem 1938 roku magistrat kazimierski mieścił się (…) w renesansowej kamienicy „Pod Krzysztofem”.(…) Do tego gmaszku – ileż razy kopiowanego, deformowanego albo lekceważonego przez malarzy – pewnego popołudnia zaproszono rektora Szkoły Sztuk pięknych, Tadeusza Pruszkowskiego i mnie. Cygan, witalista, głoszący „obiektywne rzemiosło”, reżyser kazimierskiej komedii dell’arte, ukochany mistrz Bractwa Świętego Łukasza, grupy „Kolor”, Szkoły warszawskiej, także mnóstwa pojedynczych dewotów pędzla – i ja, autorka „Dwóch księżyców”, świecących nad naszym wspólnym, zwariowanym rynkiem – zasiedliśmy na estradzie na dwóch łozinowych fotelach. Radny miejski, Szymon Wisznia, w rok później zamordowany przez Niemców, wygłosił jedno przemówienie, burmistrz Ulanowski drugie – i zostaliśmy z Pruszkowskim przypisani na zawsze do miasta Kazimierz Dolny nad Wisłą. Na wniosek Szymona Wiszni Kazimierz Wielki, królewski kochanek Estery, udzielił mi swej nagrody za żydowskie przyjaźnie, sympatie i miłości. Ucieszyłam się, uścisnęłam Szymona Wisznię, dobrego sąsiada, miłego człowieka; ale nad radością górował niepokój: już drugie miasto w Polsce związało mnie ze sobą. Integracja wozwraszczeńca odbywała się z „siłą fatalną”, moje sprawy osobiste okazywały się własnością ludzi zorganizowanych. Coraz mniej należałam do siebie”:10

Dyplom honorowego obywatelstwa Kazimierza Dolnego dla Marii Kuncewiczowej, ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Maria Kuncewiczowa odwdzięczy się Kazimierzowi Dolnemu poprzez swoją twórczość. W każdym niemal utworze to nadwiślańskie miasteczko będzie pojawiać się – jeśli nie jako pełnoprawny bohater to przynajmniej wspomnienie arkadii beztroski lat przedwojennych. Kolejnym, materialnym dowodem wdzięczności dla Kazimierza będzie decyzja Marii Kuncewiczowej aby jej dom stał się muzeum – symbolem pewnej epoki Kazimierza Dolnego i związanego z nim środowiska artystycznego. Od początku lat 90. XX wieku aż po czasy współczesne taka właśnie rolę odgrywa Kuncewiczówka (tak popularnie nazywane jest muzeum).

W ponad 90-o letnim życiorysie Marii Kuncewiczowej wiele jeszcze będzie medali, nagród i wyróżnień. Niektórych – jak na przykład Krzyża Komandorskiego Orderu Odrodzenia Polski z Gwiazdą, przyznanego jej w roku 1982 – nie przyjęła, tłumacząc, że jako zwolenniczka swobód obywatelskich nie chce odbierać nagrody od państwa, które tych swobód nie szanuje.11

Inne – jak choćby tytuł doktora honoris causa Uniwersytetu Marii Curie Skłodowskiej w Lublinie –Kuncewiczowa będzie przyjmować ze skromnością i … zażenowaniem. W maju 1989 roku – na dwa miesiące przed śmiercią, podczas spotkania z władzami Senatu UMCS, Kuncewiczowa mówiła do naukowców: „Nigdy nie miałam ambicji naukowych. Węzeł, jaki mnie wiąże z nazwiskiem wielkiej uczonej, jest czysto prywatny, bo jako początkująca reporterka literacka byłam obecna na otwarciu Instytutu Marii Curie-Skłodowskiej w Warszawie. (…) Inne, późniejsze spotkania były smutne, bo w Instytucie chorował i umarł mój brat, Aleksander Szczepański i stamtąd wywieziono Go na Powązki. (…) Ten dzisiejszy zaszczyt pogłębia więzy z Jej osobą. Wdzięczność moja dla Was obejmuje jednak w pierwszym rzędzie Waszą pracę dla kultury, wiedzy polskiej, dla dobra kraju i świata”.12

Pisarka przy swoim biurku w domu w Kazimierzu, fotografia ze zbiorów Muzeum Nadwiślańskiego w Kazimierzu Dolnym

Ta opowieść będzie mieć jeszcze post scriptum. Dopisała je – a jakże by inaczej – Maria Kuncewiczowa.W jednym z felietonów cyklu „Dyliżans warszawski” pisarka powraca na ul. Sienną 19 w Warszawie, po niemal 20-u latach od przeprowadzki. Wspomina, kiedy jako kilkuletnia dziewczynka wyjeżdżała z rodziną do Płocka, w którym to jej ojciec miał zakładać gimnazjum. Wszyscy uwijali się jak w ukropie pakując bagaże, z wyjątkiem małej Maniusi i jej babki. Dziewczynka jest myślami na podwórku kamienicy, gdzie rośnie rozłożysta akacja, pod którą przesiaduje kot Gaweł, z którym przyjaźni się dziewczynka, a z którym nie zdążyła się pożegnać. O czym myśli babcia dziecka? Wskazując na balkon dawnego mieszkania, który podtrzymują dwa gipsowe orły powiedziała: „Popatrz… jak oni ciągle zrywają się lecieć… Nagle zaszlochała. – I nasz ten biały, kochany i nasz kiedyś , Pan Bóg da, zerwie się z uścisku. Ojciec aż syknął:

-Ależ mama z tą dziką egzaltacją!”. (…) Wchodzę przed dom – pisze po latach Kuncewiczowa – Ptaszyska krzepko trzymają balkon na wyprężonych skrzydłach. Oglądam uważnie fasadę: na parterze w oknie dużo czegoś jaskrawego – godło państwowe. Biały orzeł pławi się w amarancie. Kolektura Loterii Klasycznej. Pogapiłam się, odeszłam… Byłam głęboko zmieszana. Czułam, że babka i ojciec pokłócą się raz jeszcze – może ostatni – w moim życiu. Romantyczna babka powie: popatrz, do czego jego zapędzili! Jakaś u nich Loteria Kłasiczna. Czy na to my wojowali i katorgę cierpieli, żeby on zamiast na chorągwi, na ichnim handlarskim papierku poniewierał się… Handlarze oni, żuliki.

A mój ojciec – rzeczywisty radca stanu, zwolennik pracy organicznej wybuchnie – „Ale też mama z ta dziką egzaltacją!.

Przyspieszyłam kroku. Co mi tam, niech się kłócą! Mnie i teraz, jak i dawniej obchodzą rzeczy nieważne! Gdzie i kiedy zdechł Gaweł? I czemu zrąbano akację?”13

1Alicja Szałagan, Maria Kuncewiczowa – przybliżenia. Szkice biograficzne. Instytut Badań Literackich PAN, Warszawa 2015, str.181-182

2j.w

3Maria Kuncewiczowa, Natura, Warszawa 1982, s.33-34.

4Maria Kuncewiczowa , Natura, Natura, Warszawa 1982, s.39

5Maria Kuncewiczowa, Fantomy, Warszawa 1982, s. 179-180.

6Maria Kuncewiczowa, Fantomy, Warszawa 1982, s.180

7Por. Jan Lewandowski, Lubelscy ludzie komendanta (1914-1918) s.46-47[w] Akcent nr 4(150), 2017 r.

8Jerzy Kuncewicz, Wyspy pamięci, Warszawa 1985, s. 48-51.

9Maria Kuncewiczowa, Natura, Warszawa 1982, s. 40-41.

10Maria Kuncewiczowa, Natura, Warszawa 1982, s.41-42.

11Por A. Szałagan, Maria Kuncewiczowa. Monografia, Instytut badań Literackich PAN, Warszawa 1995, s. 127

12Maria Kuncewiczowa, List do Senatu UMCS[w] Akcent nr 4, 1989, s. 51

13Maria Kuncewiczowa, Dyliżans warszawski, Warszawa 1981, s. 20-21